To nie jest film na barykady To nie jest film na barykady
i
fot. Robert Pałka/ Film It
Opowieści

To nie jest film na barykady

Agata Trzebuchowska
Czyta się 18 minut

Filmowy debiut Olgi Chajdas opowiada o małżeństwie tytułowej Niny (Julia Kijowska) i Wojtka (Andrzej Konopka), które wkracza w fazę kryzysu. Para od lat bezskutecznie stara się o dziecko. Kiedy kolejna próba zawodzi, Nina i Wojtek postanawiają zaangażować surogatkę. Ich wybór pada na młodą i beztroską lesbijkę Magdę (Eliza Rycembel). Relacja między trojgiem bohaterów komplikuje się, kiedy między kobietami zaczyna rodzić się uczucie.

Olga na rozmowę przychodzi ze swoją partnerką – Kasią Adamik. Wracają prosto z festiwalu Dwa brzegi w Kazimierzu. Kasia siada przy stoliku obok i raz na jakiś czas wtrąca coś do rozmowy.

Agata Trzebuhcowska: Nina – Twój debiut fabularny – niebawem ujrzy światło dzienne. Z tego co wiem, pierwszy draft scenariusza powstał wiele lat temu.

Olga Chajdas: Prawie dziesięć. Poza tytułem i trzonem opowieści niewiele jednak z niego zostało. Projekt od pomysłu do realizacji faktycznie przebył długą drogę. Konfrontowałam go z różnymi instytucjami i twórcami, aż w końcu trafiłam na Martę Konarzewską, która dołączyła do projektu jako współscenarzystka i została aż do ostatecznej wersji tekstu. Od początku współpracował ze mną producent Darek Pietrykowski, który jako jedyny w tamtym czasie miał odwagę w Ninę się zaangażować.

Po zakończeniu montażu poczułaś ulgę, satysfakcję?

Czy satysfakcję, to powiem po premierze. Ale ulga to na pewno nie jest właściwe słowo. Sugeruje, że z czymś się zmagałam, a tak nie jest. Kocham ten projekt i ważne są dla mnie wszystkie lata, które z nim przebyłam. Wspaniale się czułam na planie. Nadal trudno mi uwierzyć, że ta historia powoli dobiega końca. Ale oswajam się z tą myślą. Cieszę się, że Nina wkrótce zacznie żyć własnym życiem. Już nie trzymam się jej tak kurczowo.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nina to bardzo osobisty film. Czy Twoje przywiązanie do niego nie blokowało Cię przed wystartowaniem z innym projektem, gdy pojawiły się trudności?

Może na początku? Ale kiedy tylko napotkałam na komplikacje, zaczęłam kombinować. Miałam parę innych pomysłów na debiuty, ale ostatecznie żaden nie wypalił. I w końcu wyszła Nina. Może podświadomie na nią czekałam, a może sama potrzebowałam czasu? Ale też nie jest tak, że siedziałam, dumałam i nic nie robiłam.

Reżyserowałaś spektakle, seriale oraz filmy krótkometrażowe.

Długo broniłam się przed krótkimi filmami. Wydawało mi się, że już ich nie potrzebuję. Miałam przecież parę seriali i spektakli na koncie. Chciałam od razu wskakiwać na pełen metraż. Aż któregoś dnia kolega operator poprosił mnie, żebym wyreżyserowała jego film dyplomowy. Zgodziłam się, tak powstało 3xMIŁOŚĆ i od tego momentu wszystko zaczęło się układać. Potrzebowałam zrobić krok wstecz, żeby w końcu ruszyć naprzód. Coś mi się poprzestawiało w głowie. Przestałam się napinać i narzekać, że nikt mi nie daje zrobić mojego filmu. 

Film to zazwyczaj bieg długodystansowy.

Na palcach jednej ręki można policzyć producentów, którzy są w stanie wyłożyć własne pieniądze. Znakomita większość filmów w Polsce powstaje dzięki państwowym funduszom. Składanie wniosków o dotacje, czekanie na ich rozstrzygnięcie, to wszystko trwa. Nina w PISF-ie przeleżała łącznie pewnie ze cztery lata. Zobacz, nawet Smarzowskiemu trudno czasem domknąć budżet filmu, choć jego nazwisko gwarantuje sukces frekwencyjny. Pewnych rzeczy nie przeskoczysz. Zwłaszcza kiedy robisz kino artystyczne, które nawet się nie zwróci, i w dodatku jesteś debiutantką. 

Mówiąc o przeszkodach, wskazujesz na aspekty stricte techniczne. Myślisz, że tematyka filmu nie była problemem?

Nie wiem, jak to się stało, że w obecnych czasach dostaliśmy pieniądze. Nikt w to nie wierzył. Ale muszę przyznać, że nie przypominam sobie żadnego bezpośrednio ideologicznego starcia. Oczywiście nie znam zakulisowych rozmów. Na pewno były głosy sprzeciwu, ale jak widać, nie zaważyły. Poza tym nie pchaliśmy się tam, gdzie nas nie chcieli, i staraliśmy się w zarodku dusić potencjalnie konflikty. Raz tylko podczas zdjęć mieliśmy nieprzyjemny incydent. Kręciliśmy scenę imprezy w lokalu gejowskim. Okazało się, że statyści, którzy mieli grać klubowiczów, nie zostali poinformowani przez agencję o charakterze sceny. Atmosfera zgęstniała, posypały się homofobiczne komentarze. Zebrałam wtedy wszystkich w jedno miejsce. Powiedziałam, że scena rozgrywa się w klubie gejowskim i wszyscy grają osoby homoseksualne. Jeśli ktoś ma z tym problem, niech od razu wyjdzie. Wyszła chyba jedna osoba.

To okropnie dołujące, że przez tę dekadę, kiedy pracowałaś nad scenariuszem, sytuacja osób LGBTQ w Polsce nie uległa żadnej poprawie. Pewnie nawet nie musiałaś aktualizować scenariusza?

To prawda, ale Nina właściwie nie dotyka problemu mniejszości seksualnej w Polsce. Nie chciałam robić filmu na barykady. Świat przedstawiony w Ninie jest trochę fajniejszy niż w rzeczywistości. W Polsce nie mamy klubów lesbijskich, a osoby homoseksualne nie mogą sobie pozwolić na swobodną ekspresję w sytuacji publicznej. Chciałam pokazać świat nie faktyczny, ale możliwy. Gdybym zdecydowała się na przedstawienie polskich realiów, byłby to film o cierpieniu i martyrologii środowiskowej. A ja chciałam opowiedzieć o miłości i pogubionych jednostkach. Z tej perspektywy jest kompletnie bez znaczenia, czy w kraju, w którym toczy się akcja, możesz zalegalizować swój związek czy nie. Niedobrze by było, gdyby tematyka i społeczna waga filmu decydowały o jego wartości. Nie chciałam, żeby Nina była bardziej ważna niż dobra. Etap aktywizmu mam już za sobą.

A kina nie chcesz łączyć z polityką?

Nie, w kinie bardziej niż polityka interesuje mnie emocja. Bardziej niż społeczeństwo – pojedyncza jednostka. Nie jestem już częścią środowiska LGBTQ w sensie tożsamościowym. Myślę, że każdemu jest to potrzebne na jakimś etapie życia. Przynależność do wspólnoty daje wsparcie i siłę – niezbędne, by ruszyć dalej. Dziś homoseksualizm nie jest dla mnie podstawowym wyznacznikiem tożsamości, nie przedstawiam się „Olga Chajdas – lesbijka”. Kino zaangażowane ukazujące bohaterów prześladowanych ze względu na orientację straciło dla mnie na aktualności. Na comingoutowe filmy była moda w Stanach w latach 50.–70.

Może Zachód jest dawno po coming oucie, natomiast my ciągle przed. Jak dotąd nie powstał w Polsce żaden film lesbijski. Chyba żeby liczyć W ukryciu Jana Kidawy-Błońskiego…

O nie, żadna lesbijka nie uzna tego filmu za lesbijski. 

A więc Nina przeciera szlak.

No i super!

Z tego punktu widzenia wybór heteroseksualnej bohaterki…

…jest najbardziej cliché i sexy! Mówię to jako lesbijka. Poza tym jest wiele kobiet, które żyją w heteroseksualnych związkach, wypierając albo nie wiedząc, co i kto je właściwie kręci. Tytułowa Nina od lat żyje w ciepłym, choć nieco gnuśnym związku z mężczyzną. Nie podważa prawideł swojego świata, nie kwestionuje własnych wyborów do czasu, kiedy spotyka intrygującą i pewną siebie lesbijkę, w której niespodziewanie się zakochuje. Magda jako reprezentantka młodszego pokolenia jest z kolei superświadoma własnych pragnień i seksualności. To taka polska wersja Shane z The L Word. Nosi w sobie wszystkie cechy stereotypowej lesbijki. Zarówno te pozytywne, jak i negatywne.

Negatywne?

Jest rozwiązła, wyszczekana, ma problemy z używkami. Zamiast czytać książki, uprawia przygodny seks na imprezach. Na pewno nie jest ucieleśnieniem wymarzonej partnerki.

Wielu znajomych mówi, że zrobiłam film o sobie sprzed lat. Nie będę tego komentować.

Niektóre koleżanki lesbijki po lekturze scenariusza wyrażały zastrzeżenia w związku z negatywnym wizerunkiem Magdy. Ale zdecydowanie bardziej kręcą mnie pogmatwani bohaterowie niż tacy ładni i gładcy moralnie. Zarówno Nina, jak i Magda kryją w sobie tajemnicę. Może niekoniecznie chcesz je przytulić, ale chcesz je odkrywać.

Romans Niny z Magdą to według Ciebie wynik kryzysu małżeńskiego, kaprys, czy wewnętrzna zgoda bohaterki na bycie sobą?

Na pewno nie jest to film o kobiecie, która odkrywa swoją seksualność. Gdyby Ninie nie wyszło z Magdą, niekoniecznie znalazłaby sobie nową dziewczynę. Równie dobrze mogłaby związać się z mężczyzną. Nie o to chodzi. Nina zagubiła się w pogoni za tym, co powszechnie uznawane jest za szczęście. Przestała rozpoznawać własne potrzeby. Czy dalej chce być z Wojtkiem, czy łączy ich jedynie przyzwyczajenie i bolesna droga do posiadania potomstwa? Czy naprawdę pragnie tego dziecka, czy po tylu latach jest już za późno, żeby się wycofać? Czy lubi pracę w szkole matki, czy po prostu jest jej wygodnie? Nina to kobieta opancerzona i postępująca wedle gotowych schematów. Dopiero spotkanie z Magdę pozwala jej opuścić gardę i spojrzeć na świat własnymi oczami. 

Kiedy Nina wyznaje siostrze, że zakochała się w dziewczynie, w odpowiedzi słyszy, czy w takim razie jest biseksualna. „Jestem Magdoseksualna” – mówi. Dlaczego potrzebujemy przejrzystych deklaracji i definicji tożsamościowych?

Społeczeństwo tego od nas wymaga. Zawsze musisz się jakoś określić. Zaczynamy od rozróżnień chłopiec – dziewczynka. Potem zły uczeń – dobry uczeń, homo – hetero. Nazywanie oraz kategoryzowanie siebie i otoczenia ułatwia funkcjonowanie w chaotycznej i złożonej rzeczywistości.

Nina się w niej zagubiła?

Tak, ale zyskała wolność i szczęście. Kiedy poznajemy ją po raz pierwszy, jest chłodną i zdystansowaną osobą. Wraz z rozwojem znajomości z Magdą coraz bardziej się otwiera, a my nabieramy do niej sympatii.

Ninę i Magdę dzieli wszystko. Wiek, temperament, doświadczenia życiowe. Odmienność przyciąga je do siebie?

Tak, bo mają sobie do zaoferowania inne rzeczy. Różnica frapuje, ale paradoksalnie daje także poczucie bezpieczeństwa. Zwłaszcza Ninie, która w Magdzie nie widzi rywalki, tylko fascynującą partnerkę, a jednocześnie kruchą istotę, którą pragnie się zaopiekować. Poza tym uważam, że to supersexy. Każda lesbijka marzy o romansie ze starszą kobietą i z nauczycielką… Kolejna fantazja i kolejny stereotyp, ale czemu nie?

No właśnie, jak to w końcu jest z tymi stereotypami. Są dobre czy nie?

Zależy kto, jak i dlaczego się nimi posługuje. Jeśli ktoś używa stereotypów, bo nie ma pojęcia, o czym mówi, nie wykonał dokumentacji lub nie czuje tematu, to nic dobrego z tego nie wyjdzie. Przy Ninie nie było takiego zagrożenia, choć muszę się przyznać, że i mnie zdarzyła się mała wpadka. Kręciliśmy scenę, jak Magda pokonuje kolejne korytarze klubu gejowskiego. Skomplikowana choreografia kręcona w jednym ujęciu, więc zrobiliśmy mnóstwo dubli. W ostatnim, który trwał 8 minut, wszystko idealnie się ułożyło, kiedy nagle w brzegu kadru zauważyłam całującą się parę hetero. Strasznie się wkurzyłam i dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że to przecież dość powszechny widok w klubach gejowskich. Pary hetero często wybierają takie miejsca, bo bezpiecznie się w nich czują. Moja emocjonalna reakcja to przykład schematycznego myślenia, ale w tym złym sensie.

Wróćmy do różnicy wieku między bohaterkami. W relacji Niny z Magdą moją uwagę przykuł ten matczyno-córczyny wymiar. Tak jakby pragnąca dziecka Nina w Magdzie odnalazła nie tylko kochankę, lecz także córkę.

Zdecydowanie można coś takiego wyczuć. Pierwszą i podstawową relacją każdego człowieka jest relacja z matką. Myślę, że w życiu dziewczynki ma szczególne znaczenie i determinuje pozostałe związki. O życiu rodzinnym Magdy wiemy niewiele, ale najbliższe otoczenie Niny jest wyraźnie zarysowane. Bohaterka jest uwikłana nie tylko w relację z autorytarną matką, lecz także z siostrami. Magda to dla Niny nie tylko szansa na chwilowe wyzwolenie się z rodzinnych więzi, ale i na zaspokojenie fantazji o własnym macierzyństwie.

W realizacji filmu udział brało środowisko lesbijskie. Właściwie wszystkie epizodyczne i statystujące postacie są grane przez Twoje znajome – lesbijki. Dlaczego nie szukałaś aktorek do głównych ról w tym samym gronie?

Od początku chciałam, żeby to były Julia i Eliza. Ich faktyczna orientacja nie ma żadnego znaczenia. Jedyne, co się liczy, to chemia między aktorkami. W tym układzie ja ją czuję.

Wszystkie moje koleżanki uważają, że Eliza wypada bardzo wiarygodnie. Nie posługuje się stereotypami, nie chodzi jak chłop, nie wygląda jak butch, a i tak jest przekonująca. Rola Niny natomiast zakłada nieporadność i niezręczność. Dla niej wszystko dzieje się po raz pierwszy i Julka świetnie tę świeżość zinterpretowała.

Czy według Ciebie każdy może opowiadać lesbijskie historie?

Czemu nie? Oczywiście dobrze jest wypowiadać się na tematy, które są nam bliskie. Dzięki temu nie poruszamy się po powierzchni. Ale z drugiej strony, o to też chodzi w tym zawodzie, żeby przekraczać granice własnych doświadczeń. Sama nie chciałabym całe życie opowiadać o homoseksualnych związkach. Dlaczego więc miałabym zabraniać heteryczce robienia filmów o lesbijkach?

A facetowi?

Niech robi! Jeśli mu wyjdzie…

Abdellatifowi Kechiche’owi wyszło?

Bardzo lubię Życie Adeli. Uważam, że emocjonalnie ten film został genialnie opowiedziany. Ale nie podobają mi się w nim sceny seksu. Mam wrażenie, że Kechiche’a poniosły erotyczne fantazje i zamiast prawdy serwuje nam męskie wyobrażenie o kobiecym zbliżeniu. Ale to tylko moje odczucie. Znam parę osób, które na pewno by się ze mną nie zgodziły.

Seks w ogóle jest problematyczną sferą w kinie. Heteroseksualne zbliżenia równie często co homoseksualne pokazywane są w mało wiarygodny sposób. Bohaterowie zazwyczaj szczytują po paru sekundach kochania się w pozycji stojącej.

Bo na planie z seksu robi się temat tabu, a to są przecież sceny jak wszystkie inne. Tak samo mają początek, rozwinięcie, zakończenie i tak też należy je inscenizować. Chyba najgorsze, co można zrobić aktorowi, to wymagać od niego spontaniczności. To peszy i krępuje. Ważne są jasne wskazówki, bo dają poczucie bezpieczeństwa. No i oczywiście komfort pracy. Podczas kręcenia scen intymnych ograniczasz ekipę do kilku niezbędnych osób, ale to chyba oczywiste. Jeśli aktor ma do ciebie zaufanie i wie, że scena służy opowieści, a nie kaprysom reżysera, to wszystko wyjdzie naturalnie.

Nam, z różnych przyczyn, sceny seksualne wypadły na pierwsze dwa dni zdjęciowe. Niełatwa sytuacja dla aktorek. Ale byliśmy dobrze przygotowani. Wszystko mieliśmy dokładnie przegadane, dlatego poszło bez problemu, a więzi między ekipą natychmiast się zacieśniły.

Seks i intymność odgrywają w Ninie ważną rolę. Bohaterki są blisko siebie, a kamera jest blisko bohaterek. Te wąskie kadry nie są jednak odsłaniające, ale pełne subtelności.

Myślę, że nieraz więcej widać, gdy nie wszystko zostaje odkryte. Wczoraj oglądałyśmy z Kasią Toniego Erdmanna. Ogromnie wzruszyła mnie scena, kiedy bohaterka przytula się do ojca przebranego w kostium wielkiego mamuta. Choć nie widzimy twarzy bohaterów, w ich zbliżeniu czuć morze emocji. Jeśli odpowiednio nabudujesz postacie, to nawet gdy aktorzy kochają się w ubraniu, czujesz dreszcz podniecenia.

Nina to film długo wyczekiwany przez środowisko lesbijskie. Przypuszczam, że oczekiwania są bardzo wysokie…

Mam nadzieję, że choć trochę im sprostaliśmy. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, żeby fajnie i wiarygodnie pokazać środowisko lesbijskie, oddać jego różnorodność. Wierzę, że dziewczyny to dostrzegą i że im się to spodoba. Poza tym Nina nie jest filmem środowiskowym. Oczywiście ma wszystkie walory kina branżowego i mam nadzieję, że dużo osób będzie chciało się z nim identyfikować, ale zrobiłam go z myślą o szerszej publiczności. Staram się też unikać określenia „film lesbijski”, bo skazuje na margines. Kino lesbijskie jest zjawiskiem marginalnym, a w Polsce w ogóle nie istnieje.

Dlaczego?

Nie wiem. Brakuje scenariuszy, odważnych twórców, a przede wszystkim producentów, którzy chcieliby takie filmy produkować. Przykład z życia. W drugim sezonie serialu Głęboka woda był pomysł na odcinek, w którym dwie kobiety wspólnie wychowują dziecko jednej z nich. Telewizja się nie zgodziła i wątek został przepisany na związek heteroseksualny. Wydźwięk niby pozostał bez zmian, bo mężczyzna, który nie jest biologicznym ojcem dziecka, które wychowuje, także jest pozbawiony wobec niego wszelkich praw. Ale jednak przykro.

Niedostatek nieheteroseksualnych postaci w filmach to jedno. Ale nawet w obrębie samego kina LGBTQ dochodzi do dyskryminacji.

Kasia: Oczywiście! Wejdź sobie na Netflixa. Na trzy lesbijskie filmy przypada trzynaście gejowskich. To wynik zatrważającej dysproporcji płciowej wśród reżyserów. Skoro facetów w branży jest znacznie więcej, to i odsetek gejów wśród nich jest proporcjonalnie wyższy niż lesbijek wśród reżyserek. A poza tym facetom łatwiej robić filmy

Olga: Kasia jest wojowniczką w tej kwestii. Zgadzam się, że kobiet w branży filmowej jest zdecydowanie za mało i brakuje lesbijskich filmów, ale jestem daleka od takich sądów, że facetom jest łatwiej, a kobietom wszyscy rzucają kłody pod nogi.

Wydaje mi się, że ta dysproporcja jest częścią szerszego problemu: niedoreprezentowania społeczności lesbijskiej względem gejowskiej, co od dawna budzi frustrację środowiska.

Olga: Nie wiem, czy budzi frustrację…

Kasia: Moją budzi, bo muszę na okrągło oglądać te same trzy filmy.

Olga: Na imprezy też nie ma gdzie chodzić. Ile jest gejowskich klubów w Warszawie? Ze trzy na pewno się znajdą. A lesbijskich? Zero. No i to jest problem.

Kasia: W ogóle jest problem. Zwróć uwagę, jak kolesie odbierają nagrody. Triumfują na scenie, podczas gdy kobiety, niemalże przepraszając, że na niej stoją, cichutko dziękują wszystkim wokół. Na szczęście są wyjątki – Szumowska zawsze potrafi się zachować.

Olga: No tak, coś w tym jest. Faceci są zazwyczaj zadowoleni z siebie, a kobiety stale muszą coś udowadniać…

Kasia: …i walczyć z zaniżonym poczuciem wartości.

Olga: Ja nie mam niskiego poczucia wartości, dlatego że jestem kobietą.

A jako reżyserka lesbijka nigdy nie miałaś poczucia, że masz trudniejszy start?

Parę razy doszły mnie słuchy, że ktoś coś niefajnego na mój temat powiadał, ale osobiście nigdy nie spotkałam się z żadną niechęcią. Może jestem idealistką, ale serio nie chcę analizować i zastanawiać się, czy ze względu na płeć i orientację jest mi łatwiej czy trudniej. Chyba wolę winić siebie za niepowodzenia, niż szukać przyczyny na zewnątrz i przypisywać światu złe intencje. Poza tym serio nie mam na co narzekać. Otaczam się ludźmi, którzy mnie akceptują i wspierają.

Bycie w związku z drugą reżyserką, ułatwia życie czy utrudnia?

Olga: Z tą reżyserką utrudnia (śmiech). No wiesz, Kasia jest specyficzna…

Kasia: Może wyjdę? Ale uważaj, co mówisz, i tak to przeczytam.

Bez obaw. Tobie też wyślę tekst do autoryzacji.

Olga: Ale tak serio, to jest fantastycznie. Obie robimy to, co kochamy. Nasz zawód wymaga dużych emocji. To olbrzymia wartość, kiedy masz obok siebie osobę, z którą możesz się tym wszystkim podzielić i która doskonale cię rozumie. Wiadomo, że nie zawsze jest łatwo. Bywają okresy, kiedy pracujemy po 20 godzin na dobę, stale się mijamy. Poza tym trudno oddzielić czas pracy od czasu wolnego. Cały czas myślisz i rozmawiasz o projektach, coś notujesz. Ja nigdzie się nie ruszam bez zeszytu, w którym zapisuję wszystko, co mi wpadnie do głowy. Ale to część tej zabawy.

Udaje Wam się czasem porozmawiać o czymś innym niż o filmach?

O kotach. Ale jednak częściej o filmach. Od tego nie ma ucieczki. O projektach gadamy cały czas, a na rozmowach się nie kończy. Niedawno założyłam firmę i będę teraz produkować film Kasi: Zima pod znakiem Wrony  na podstawie opowiadania Olgi Tokarczuk.

A Kasia montowała Ninę.

Olga: Pozazdrościła, że u mnie na planie było tak fajnie i postanowiła się jakoś zakręcić.

Kasia: Wszyscy przychodzili na plan uśmiechnięci. Przynosili świeżo upieczony chleb, co miałam sama siedzieć?

Olga: Kasia jest świetną montażystką. Wcześniej montowała moje krótkie metraże oraz nasze odcinki Głębokiej wody. Ma doskonałą intuicję, a jako reżyser także świetne wyczucie dubli aktorskich. Praktycznie nie było sytuacji, żebym się nie zgadzała z jej wyborem. To strasznie fajne, że Kasia umiała przy Ninie wykorzystać swoje reżyserskie doświadczenie, a jednocześnie schować ego do kieszeni.

Chciałybyście coś wspólnie wyreżyserować?

Kasia: Ja bardzo, ale ona się jakoś wzbrania.

Olga: Wcale się nie wzbraniam, tylko jak dotąd żaden ze wspólnych projektów nie wypalił. Nie ma sensu cisnąć na siłę. Jak się pojawi fajny pomysł, na pewno to rozważymy.

Czujecie, że Wasze reżyserskie umiejętności wzajemnie się uzupełniają?

Kasia się szybciej nudzi, ja jestem bardziej skrupulatna. A poza tym, ona zawsze zabawia ekipę, bo ja jestem z Poznania i nie mam takiego poczucia humoru.

Czy pomimo współpracy zdarza Wam się rywalizować?

Jesteśmy na tak różnych etapach życia zawodowego, że nie bardzo jest pole do rywalizacji. Kasia jest znacznie dalej. Poza tym kręcą nas inne rzeczy. Najlepiej widać to po zdjęciach z wakacji. Kasia przywozi piękne szerokie pejzaże, a ja detal słoika.

Czytaj również:

Kino to moralny obowiązek Kino to moralny obowiązek
i
Fotos z filmu "Ptaki śpiewają w Kigali"/ fot. Ewy Łowżył
Przemyślenia

Kino to moralny obowiązek

Agata Trzebuchowska

Jak to się stało, że dwoje polskich reżyserów postanowiło zrobić film o ludobójstwie w Rwandzie?

Ludobójstwo to eskalacja przemocy. A przemoc nie jest zjawiskiem lokalnym,  zdeterminowanym kulturowo, tylko czymś głęboko wpisanym w naszą naturę. Pochodzimy z kraju dotkniętego traumą Holokaustu. Po drugiej wojnie światowej wszystkim wydawało się, że podobna zbrodnia nie może się powtórzyć. A jednak – powtórzyła się na Bałkanach, w Kambodży, w Rwandzie. Dziś sąsiad morduje sąsiada w Syrii i w Sudanie Południowym. Nie potrafimy wyciągać wniosków z historii.

Czytaj dalej