Korzenie holenderskiej tolerancji sięgają głęboko. Być może jej źródeł należy szukać w dawnych kalwińskich regułach, według których każdy ma prawo interpretować Biblię na swój sposób. A może w ekonomii, bo handel międzynarodowy wymagał poszanowania inności.
„Według naszego raportu nie istnieje coś takiego jak holenderska tożsamość narodowa” – ogłosiła w 2007 r. Maksyma, królowa Niderlandów, co jednych zachwyciło, innych oburzyło, a na jeszcze innych nie zrobiło wrażenia. Wspomniany raport ekspercki na zlecenie władz miał ustalić, w jaki sposób obywatele kraju się z nim identyfikują. Słowa Maksymy, która sama pochodzi z Argentyny i niderlandzkiego nauczyła się dopiero po ślubie z Wilhelmem Aleksandrem, przywoływano w rozmaitych talk-show i artykułach prasowych, Holendrzy niejeden raz pokłócili się o nie przy domowych stołach. A jest to naród, który kocha dyskutować.
Samo słowo „tolerancja” nie pojawiło się w przemówieniu królowej, pobrzmiewało raczej między wierszami. Monarchini wspominała o holenderskich chłopcach marokańskiego pochodzenia, którzy oprowadzali ją po Marrakeszu, płynnie przechodząc z arabskiego na niderlandzki. Mówiła też o pochodzącej z Turcji Semrze, która po zdanych egzaminach na holenderskiej uczelni zawiesiła w oknie obok siebie turecką i holenderską flagę.
W latach 70. w badaniach Brytyjczyka Christophera Bagleya tolerancja była wymieniona jako jedna z trzech cech definiujących Holendrów według nich samych. Do pozostałych dwóch dojdziemy później, ale dziś badacze są zgodni: cecha, która stała się wizytówką Holendrów na świecie, ma swoje korzenie dużo głębiej niż w ich obecnym multikulturowym społeczeństwie. Żeby zrozumieć fenomen holenderskiej tolerancji, trzeba wyjaśnić nie tylko ten termin, lecz także kilka innych: filary, polder model czy gedoogbeleid.
Módlcie się, ale nie tu
„W kraju, w którym handel międzynarodowy jest podstawowym źródłem przychodów społeczeństwa, jego obywatele stają się tolerancyjni sami z siebie” – przekonuje popularny historyk kultury Herman Pleij. Dodaje, że największym motorem tolerancji w Holandii jest przekonanie mieszkańców o jej pozytywnych skutkach dla ekonomii. Bo politykę traktuje się tam jak biznes.
Badacz przywołuje przykład handlu ponad podziałami religijnymi, gdy w XVI w. w katolickim Vlissingen na tyle ceniono udział protestanckiej mniejszości w lokalnym handlu rybnym, że chroniono ją przed prześladowaniami, pod warunkiem że będzie organizowała swoje msze poza granicami miasta. Szybko jednak i z tego zrezygnowano, więc w 1566 r. protestanci przejęli na swój użytek jeden z katolickich kościołów. Co ciekawe i wówczas rzadkie, kiedy po zajęciu budynku usuwali z niego obrazy świętych (w ich pojęciu bezbożne), to zamiast je zniszczyć, oddali je nietknięte władzom miasta. Z kolei w Hulst i Bronbeek przez setki lat funkcjonowały kościół i kaplica podzielone na część katolicką i protestancką. Wenecki kupiec podczas pobytu w Niderlandach w latach 1562–1566 zanotował, że panuje tam niezwykła wolność słowa oraz niespotykana nigdzie indziej swoboda poruszania się kobiet w przestrzeni publicznej. W 1669 r. toskański książę Kosma III Medyceusz zaobserwował, że kupieckie miasto Amsterdam „stało się miejscem spotkań przedstawicieli wszelkich wyznań i obywateli wszystkich krajów, co czyfni je jednym z najważniejszych miast”, a francuski imigrant Jean-François Le Petit chwalił je za to, że przybysze z innych krajów mogą się w nim osiedlać i nikt nie wnika, skąd są i w co wierzą. Był to efekt m.in. zakazu prześladowań religijnych, który wprowadził w drugiej połowie XVI w. książę Wilhelm I Orański, prawdopodobnie zainspirowany filozofią Erazma z Rotterdamu.
Holendrzy podzieleni
Pod koniec XVIII w. wytworzył się w Holandii, na wzór Francji, scentralizowany system polityczny. Kongres wiedeński w 1815 r. ostatecznie przypieczętował istnienie Królestwa Niderlandów pod panowaniem dynastii Orańskiej, ale ograniczonej konstytucją z 1814 r., według której ministrowie zyskali władzę zbliżoną do tej z dzisiejszych demokracji, a wybory stały się bezpośrednie.
Rozpoczął się fascynujący proces zwany filaryzacją. Katolicy, konserwatywni kalwiniści oraz socjaliści walczyli o prawo do swoich przekonań religijnych i wartości, żądając własnych partii, a także instytucji. Państwo i Kościół przystawały na to, by rosnąca sekularyzacja społeczeństwa nie wzburzała nastrojów społecznych. Powstały filary: katolicki, liberalny, protestancki i socjaldemokratyczny, choć każdy z nich dzielił się jeszcze na mniejsze podfilary. Filary miały własne szkoły, szpitale, sklepy, a później – stacje radiowe, gazety i programy telewizyjne (do dzisiaj starsze pokolenie Holendrów patrzy na kanały telewizyjne czy gazety przez pryzmat tego, czy miały tradycje katolickie czy protestanckie). A więc katolik kupował tylko w sklepie katolickim i czytał tylko katolickie media. Wyodrębniły się nawet dzielnice miast należące w większości do jednego filaru, a i geograficznie kraj podzielono na części bardziej katolickie czy bardziej protestanckie.
Żeby rozwiązywać problemy na szczeblu krajowym, filary delegowały swoje elity polityczne czy religijne do negocjacji z elitami innych filarów. Tak utrwalała się sztuka kompromisu i negocjacji wyrastająca jeszcze ze wspomnianych tradycji kupieckich czy żeglarskich. Wszystkie te czynniki sumowały się w dość spójną wizję świata: ludzie różnią się między sobą i nic się nie da z tym zrobić, więc należy tolerować innych i jak najlepiej się w tej sytuacji odnaleźć.
Także kolejne składy parlamentów od XIX w. pokazują różnorodność społeczeństwa holenderskiego. Ostatni przypadek, kiedy jedna partia zdobyła w Holandii większość parlamentarną i mogła rządzić sama, zdarzył się 130 lat temu. Od tamtej pory rządzi się w kraju koalicyjnie, i to w trzy albo cztery partie. Jednocześnie w ławach sejmu od 60 lat zasiadają reprezentanci co najmniej dziewięciu partii, łącznie z partią rządzącą, a bywa, że i kilkunastu.
Belgijski akademik Mick Matthys, autor książki o różnicach między Belgami a Holendrami, cytuje w swojej publikacji Belga pracującego w sektorze ubezpieczeń, dla którego ważną cechą Holendrów jest umiejętność dogadania się w biznesie bez względu na to, czy czuje się do kogoś sympatię: „W Holandii robisz interes nawet ze swoim największym wrogiem. W Belgii nie zdarza się to nigdy”. Jego słowa potwierdza James Kennedy, amerykański historyk i badacz społeczeństwa holenderskiego: „W Holendrach jest poczucie, że raczej trzeba się z drugim człowiekiem dogadać, niż nie dogadać, brak porozumienia jest porażką”.
„To niekoniecznie zawsze chodzi o porozumienie, tylko o interes – śmieje się z kolei Pieter van Os, korespondent gazety „NRC Handelsblad” w Polsce. – Koszykarz Michael Jordan na pytanie, dlaczego nigdy jasno nie opowiedział się za żadnym kandydatem demokratów w wyborach, udzielił bardzo holenderskiej odpowiedzi: »Republikanie też kupują buty mojej marki«”.
Socjolodzy i politolodzy są zgodni, że Holendrzy na politykę oraz zagadnienia społeczne mają poglądy inspirowane handlem i biznesem. Badacz filaryzacji Arend Lijphart podkreśla, że takie rozumienie rzeczywistości każe przesuwać na drugi plan podziały i różnice, a głównym celem czyni maksymalizację zysku poprzez dogadanie się i współpracę. Zwraca też uwagę na niegdysiejsze proporcjonalne dzielenie pieniędzy publicznych między filarami oraz konsekwentne organizowanie przez Holendrów spotkań, szczytów i debat – miękkiego narzędzia dochodzenia do wspólnych wniosków. Matthys już w tytule swojej publikacji zastanawia się: „Dlaczego Belgowie mają rację, a Holendrzy udowadniają swoje racje”, nawiązując tym samym do nawyku ciągłego debatowania nad każdą sprawą.
Ta cecha dała początek znanej holenderskiej koncepcji polder model polegającej na negocjacjach między wieloma stronami sporu. Termin pochodzi od holenderskich polderów, czyli osuszonych z wody fragmentów lądu, na których od lat wspólnymi siłami Holendrzy budują domy i miasta. Polder model znalazł swoje zastosowanie na przełomie lat 80. i 90., kiedy wzajemne ustępstwa rządu, firm oraz przedstawicieli związków zawodowych w sprawie prawa pracy uratowały holenderską gospodarkę przed krachem.
Nie bez znaczenia w dochodzeniu do porozumienia jest również typowy dla Niderlandów wstręt do hierarchii. „Oni wychodzą z założenia, że dowolna osoba jest partnerem do dyskusji, każdy ma coś do powiedzenia” – pisze Matthys. Holendrzy nazywają tę swoją cechę grote mond, dosłownie „wielka gęba” – to sformułowanie należałoby przetłumaczyć na polski jako coś pomiędzy „byciem wygadanym” a „byciem mocnym w gębie”. Źródeł tego fenomenu Matthys upatruje w kalwińskich regułach, według których każdy ma prawo interpretować Biblię na swój sposób i bronić swojego zdania. Wspomina, że podczas pierwszych prowadzonych na uniwersytecie zajęć zdziwiło go, jak holenderscy studenci żywo dyskutują nad tekstami. „Co ciekawe, dominowali nie ci, którzy najsolidniej przeczytali teksty, ale ci, którzy je jedynie przejrzeli, ale bardzo chcieli wypowiedzieć swoje zdanie, szczególnie zaś rozpatrywali, czy jest w nich coś praktycznego, czy nie”.
Czarny los Piotrusia
Filary w pewnej formie przetrwały drugą wojnę światową, ale od lat 60. stopniowo traciły na znaczeniu. Rewolucja kulturowa, seksualna i technologiczna sprawiły, że nowe pokolenia Holendrów myślały o swojej roli w społeczeństwie inaczej niż ich rodzice i dziadkowie. Dodatkowo w kraju osiedlało się coraz więcej imigrantów, głównie z dawnych holenderskich kolonii, którzy nie identyfikowali się z żadnym z holenderskich filarów, przywozili za to ze sobą swoje poglądy i nowe dla Holandii religie. Rewizji uległy też niektóre zakorzenione w społeczeństwie zwyczaje. Wyróżnia się na tym tle debata o tzw. Czarnych Piotrusiach.
Chociaż w Europie Święty Mikołaj zwyczajowo podróżuje z Laponii, to w Holandii przybywa z Hiszpanii. Towarzyszą mu nie elfy czy anioły, ale dwie ciemnoskóre postacie niskiego wzrostu – Czarne Piotrusie. To o nich w ostatnich latach toczy się co roku w holenderskich mediach walka na śmierć i życie.
Po raz pierwszy przeciw tej tradycji zaprotestowała jeszcze w latach 80. aktorka surinamskiego pochodzenia Gerda Havertong, kiedy występowała w holenderskiej wersji Ulicy Sezamkowej. W jednym z odcinków świątecznych odgrywana przez nią postać upomniała Wielkiego Ptaka, że nie powinien nazywać jej Czarnym Piotrusiem, bo to sformułowanie dla wielu dzieci i dorosłych w Holandii jest obraźliwe. Na dobre debata rozgorzała jednak mniej więcej w 2011 r., kiedy artysta Quinsy Gario – pochodzący z Małych Antyli – wystąpił publicznie w koszulce z nadrukiem: „CZARNY PIOTRUŚ TO RASIZM”.
W całym kraju wybuchły protesty. Grupa Holendrów o innym kolorze skóry pozwała burmistrza Amsterdamu za to, że zgodził się na organizację parady, w której występują Czarne Piotrusie. Z udziału w odpowiedniku telewizyjnej szopki bożonarodzeniowej zrezygnował tzw. Główny Czarny Piotruś Holandii, aktor Erik van Muiswinkel. Premier Mark Rutte o sprawę był pytany również na Szczycie Bezpieczeństwa Nuklearnego. Po licznych skargach grupę roboczą nt. Czarnego Piotrusia powołało nawet ONZ.
Konserwatyści uznawali debatę za zamach na holenderską tradycję. Tłumaczyli, że Piotruś jest czarny, bo musi do domów wczołgiwać się kominem. Nie odpowiadali jednak na pytanie, dlaczego Święty Mikołaj nie jest ubrudzony sadzą, choć przychodzi tą samą drogą. Powstała petycja o zachowanie Czarnego Piotrusia, która wylansowała najczęściej klikany holenderski fanpage na Facebooku – w ciągu doby osiągnął on ponad milion lajków i wyprzedził stronę Ajaksu Amsterdam. We Fryzji obrońcy tradycji zablokowali na autostradzie autobusy, które przewoziły ludzi protestujących przeciw Czarnym Piotrusiom, a kiedy dostali za to mandaty, pojawił się prawnik, który pro bono postanowił „bronić fryzyjskich bohaterów”. W Zuilen pod Utrechtem kilku wysmarowanych pastą do butów mężczyzn wdarło się do podstawówki, żeby rozdawać dzieciom ciasteczka i agitować za Czarnym Piotrusiem.
Ministerstwo Pracy i Spraw Społecznych przeprowadziło nawet ankietę dotyczącą percepcji Piotrusia wśród wszystkich holenderskich dzieci. Okazało się, że prawie 90% z nich nie widzi w Czarnych Piotrusiach niczego obraźliwego czy rasistowskiego.
Mimo to w większości stacji telewizyjnych zaczęły pojawiać się Piotrusie Kolorowe (tylko telewizja RTL wydała swego czasu oficjalny komunikat, że w jej programach Czarny Piotruś pozostanie czarny).
Holendrzy, jak przystało na obywateli kraju kompromisu, próbowali szukać złotego środka. W Amsterdamie podczas parady wprowadzono parytety Piotrusiowe: 75% Piotrusiów była kolorowa, biała lub usmolona, a 25% – czarna.
Ale debata trwa i wraca co roku. A święta za pasem.
Kawa od Turczynki
„Plac już porządnie wyczyszczony” – głosił w 2012 r. kontrowersyjny tytuł artykułu prasowego o likwidacji w Hadze obozowiska namiotów z szukającymi azylu ludźmi. To tylko jeden z przykładów, że z holenderską tolerancją w dwóch ważnych społecznie dziedzinach – w polityce i mediach – wcale nie jest tak dobrze. Dlatego do wspólnej debaty na ten temat gazeta „Het Financieele Dagblad” zaprosiła w zeszłym roku cztery Holenderki tureckiego pochodzenia: dwie polityczki i dwie dziennikarki. Jak wyznała publicystka Yesim Candan, po każdym swoim felietonie może czekać zaledwie kilka minut z zegarkiem w ręku, aż pojawi się pierwszy obraźliwy komentarz. Kiedy z kolei opowiadała holenderskim koleżankom o tym, że pisze książkę o seksie w Turcji, pytały: „Co na to twój mąż?”.
Była posłanka Partii Pracy Keklik Yücel wspomniała, że kiedy przed laty, będąc nastolatką, dorabiała jako salowa w szpitalu, niektórzy pacjenci pytali ją, czy była już zmuszona do ślubu i czy musi zachować dziewictwo. Po latach, kiedy zajęła się polityką, uderzyło ją, jak biali Holendrzy faworyzują innych białych Holendrów przy obsadzaniu posad, nazywając to „networkingiem”.
Meryem Cimen, radna miasta Haarlem, dodała, że im wyżej pnie się po szczeblach władzy, tym mniej widzi wokół siebie ludzi o innym kolorze skóry niż biały. „Zdarzały się obrady, na których z początku byłam uznawana przez jakiegoś polityka za kelnerkę i proszona o kawę, bo przecież Turczynki nie mogą zajmować się czym innym niż cateringiem” – ironizowała.
Na to, że lata walki o równe szanse dla osób pochodzących spoza Holandii mają też złą stronę, zwróciła uwagę dziennikarka Fidan Ekiz: „W mojej pierwszej gazecie w Rotterdamie kolega przy biurku obok chciał wiedzieć, czy przyjęli mnie do redakcji tylko z racji parytetu przewidzianego dla osób z Turcji. I to nie było złośliwe pytanie, pytał szczerze!”.
Obie uczestniczące w debacie dziennikarki wśród rodowitych holenderskich kolegów i koleżanek po fachu oraz odbiorców mediów są doceniane za to, że piszą o społeczeństwie, starając się nie odwoływać przesadnie często do swojego pochodzenia etnicznego i religii. Mimo to dla wielu Holendrów tureckiego pochodzenia są z tego samego powodu uznawane niemal za zdrajczynie.
Choć generalnie Holendrzy aktywnie działają charytatywnie i dbają o prawa człowieka, nie wszyscy podzielają tę postawę. Podczas kryzysu uchodźczego polityk konserwatywno-liberalnej Partii Ludowej na rzecz Wolności i Demokracji zażądał karania załóg holenderskich statków, które ratowały napotkanych na morzu uchodźców, bo jego zdaniem wspierały tym samym przemytników ludzi. „W ten sposób stajemy się ostatnim ogniwem w łańcuchu przemytników ludzi, który sięga aż do dalekiej Afryki” – stwierdził. Nie musiał długo czekać na reakcję. Komik i felietonista Pieter Derks odpowiedział: „W takim razie przestańmy reanimować ludzi z zawałami spowodowanymi jedzeniem fast foodu. Jesteśmy przecież ostatnim ogniwem w łańcuchu otyłości, który sięga aż do dalekiej Ameryki. Nie podnośmy papierków z ulicy i nie wrzucajmy ich do kosza, bo ludzie będą więcej śmiecić, a my będziemy ostatnim ogniwem w łańcuchu niedbalstwa. Tak jak pan jest ostatnim ogniwem w łańcuchu obojętności”.
I to ostatnie słowo – obojętność – jest przez lata wymieniane jako największa wada holenderskiego społeczeństwa. Dziennikarka Fidan Ekiz uważa, że ta cecha ukrywa się w Holandii za fasadą tolerancji: „Do imigrantów zarobkowych z innych krajów Holendrzy przez lata mieli stosunek: w porządku, niech sobie kultywują te swoje zwyczaje i religie, przecież i tak prędzej czy później stąd wyjadą”. Z kolei wspomniany już Pieter van Os po kilku latach spędzonych w Polsce porównuje: „Wasi księża i prawicowi politycy przestrzegają przed wszystkimi, którzy odstają od normy. Tak jakby się bali, że mniejszości coś im narzucą, że są zagrożeniem. My jesteśmy narodem pewnym siebie, wręcz aroganckim. Holendrzy nie widzą innych w kategorii zagrożenia, po prostu ich ignorują”.
„W naszej debacie publicznej często powtarza się, że tolerancja skręca w stronę obojętności, że żyjemy obok siebie, zamiast ze sobą. Pusta, wygodnicka tolerancja wywodzi się z niechęci do krytycznej oceny zachowań i poglądów innych ludzi” – pisze o holenderskiej obojętności na łamach „De Groene Amsterdammer” socjolog Dick Pels i dodaje, że relatywizm kulturowy oraz przekonanie, że „wszystko można”, kształtują swoistą „kulturę unikania”, która nie uwzględnia najważniejszych problemów społeczeństwa: dyskryminacji, przemocy, nierównych szans, oraz pozostawia pole radykalnym politykom.
To właśnie jądro trwającego od lat sporu między holenderskimi liberałami a konserwatystami. Pierwsi utożsamiają mieszczaństwo z ludźmi mijającymi się obojętnie, ale z uśmiechem. Drudzy twierdzą, że prawdziwe społeczeństwo obywatelskie wymaga interwencji w walce o wartości. Brzmi to dobrze, ale pod tym sloganem niestety często kryją się ksenofobia i nietolerancja – od czasu głośnych morderstw Pima Fortuyna i Theo van Gogha problem szczególnie w Holandii obecny. Fortuyn był postacią niejednoznaczną: z jednej strony karierę zrobił na atakowaniu wartości wyznawanych przez holenderskich muzułmanów, z drugiej zaś był homoseksualistą otwarcie mówiącym o swoich związkach z marokańskimi mężczyznami. „Ustawił naszą debatę na ostrzu noża i postawił holenderskich liberałów, z którymi ja sam się identyfikuję, w kłopotliwej sytuacji. W pewnym sensie dał do zrozumienia, że krytykując mniejszości, interesował się nimi bardziej niż my, dawał im bowiem miejsce w debacie publicznej. My przez długi czas myśleliśmy, że nasza obojętność wobec mniejszości jest najwyższą formą tolerancji, jaką możemy zaoferować. Dziś już tak nie myślę” – mówi van Os.
Lepiej nic nie widzieć?
Co z narkotykami? Jeśli myślicie, że w poszukiwaniu czystej holenderskiej tolerancji będzie w tym wypadku łatwiej, nic bardziej mylnego. W kwestii polityki narkotykowej w Holandii mamy do czynienia z kolejnym terminem – gedoogbeleid. W ramach tej polityki odstępuje się od karania określonych czynów w imię większego dobra, dopóki nie przekroczą one pewnej granicy. Koncept ten sytuuje się gdzieś pomiędzy tolerancją a depenalizacją. Rząd holenderski uznaje, że lepiej tolerować obecność miękkich narkotyków, bo ich szkodliwość jest akceptowalna, wpływ na przychody z turystyki korzystny, a w dodatku daje ona większą możliwość kontroli nad sprzedażą narkotyków twardych. Choć żaden szanujący się dziennikarz nie powołuje się na Wikipedię, zrobię tu wyjątek, bo czasownik gedogen jest tam wyjaśniony ujmująco: to zachowanie ojca, który widzi, że dziecko wbrew zakazowi matki zjadło ciastko, choć jemu samemu to nie przeszkadza. By uniknąć konfliktu z żoną oraz konfliktu z dzieckiem, decyduje się na udawanie, że tego nie widział. Tolerancja, obojętność, a może brak odpowiedzialności? Język polski w wypadku gedogen nie jest tak ścisły, jak byśmy tego chcieli.
Podobnie niejednoznaczna pod tym względem jest kwestia prostytucji. W Holandii zalegalizowano ją setki lat temu, a sexworkerki prowadzą działalność gospodarczą i zrzeszają się w związkach zawodowych. Mimo to kiedy próbują otworzyć konto firmowe w banku, na ogół napotykają na przeszkody formalne. Choć pierwsza w historii stolicy Holandii burmistrzyni, Femke Halsema, od początku kadencji organizowała debaty dotyczące przyszłości Dzielnicy Czerwonych Latarni, to aktywistki narzekają, że traktuje je jako bezbronne ofiary handlu ludźmi, nawet jeśli wiele z nich widzi siebie raczej w roli płacących podatki świadomych obywatelek, które walczą o to, by ich zawód nie był już tematem tabu.
Ale wielu konserwatywnych mieszkańców centrum Amsterdamu wnioskuje o usunięcie z okolicy czerwonych latarni. „Jak to możliwe? – pytam Pietera van Osa. – Przecież one tam są od 500 lat!”. „Holendrzy praktykują zasadę »żyj i daj żyć innym«, ale to nie znaczy, że są otwarci na każdy rodzaj stylu życia. Turyści palą marihuanę i uprawiają seks z prostytutkami? W porządku. Ale mam wielu znajomych, dla których informacja, że ktoś chodzi do domu publicznego, byłaby równoznaczna z zerwaniem z nim kontaktów. A kiedy dowiedzieliby się, że ich nastoletni syn pali marihuanę, byliby oburzeni. To właśnie obojętność: niech inni robią, co chcą, ale nie ja i nie ludzie z mojego bliskiego kręgu!”.
Bo holenderska otwartość czy tolerancja nie byłaby możliwa, gdyby nie ogromna uwewnętrzniona kontrola społeczna. To kolejny element holenderskiego autostereotypu, bo właśnie umiejętność samokontroli była wymieniana przez Holendrów – obok tolerancji i kurtuazyjnej grzeczności – we wspomnianych już badaniach z lat 70.
„Bądź normalny, to wystarczająco szalone” – brzmi popularne holenderskie przysłowie. Apel o normalność i zdrowy rozsądek chyba najczęściej pojawia się w dyskusjach na kontrowersyjne tematy.
„Dajcie spokój, bądźcie normalni” – powiedział premier Mark Rutte, zapytany na wspomnianym szczycie o kwestię Czarnych Piotrusiów.
„Czy holenderska tolerancja to obojętność i konformizm?” – pytam Jamesa Kennedy’ego. „Przeciętny Holender jest indywidualistą na płaszczyźnie definiowania swojej tożsamości, nikt mu nie będzie mówił, czy ma chodzić albo nie chodzić do kościoła i jak ma spędzać czas. Na poziomie pragmatycznego działania, choćby w pracy, jest kolektywistą. Współpracuje, bo wierzy, że to jedyny sposób na osiągnięcie celu. W życiu codziennym jest z kolei konformistą. Robi to, co inni, wtedy, kiedy to wygodne”. „Czy to nie brzmi niespójnie?” – dopytuję. Odpowiada ze śmiechem: „A czy ja powiedziałem, że Holendrzy cenią sobie spójność?”.