Ubezwłasnowolniona Britney Spears walczy na sali sądowej, by odzyskać choć częściową kontrolę nad własnym życiem. Nie jestem prawnikiem, a tym bardziej psychiatrą, więc pozostaje mi ferować wyroki w sprawie mediów, które doprowadziły jedną z największych gwiazd popu do tego smutnego miejsca.
Z dzisiejszej perspektywy trudno uwierzyć, jakimi sprawami żyła Polska chwilę przed pandemią. Zanim kraj obiegła informacja o pacjencie zero, naczelnym tematem rodzimych mediów był film 365 dni na podstawie erotycznej powieści Blanki Lipińskiej. Można było nie czytać, można było nie oglądać, ale nie dało się nie oberwać odłamkiem którejś z gorących dyskusji, jakie toczyły się wokół tego tytułu. W moim przypadku był to wywiad, którego wcielająca się w rolę głównej bohaterki Anna-Maria Sieklucka udzieliła dziennikarzowi magazynu „Viva!”, Romanowi Praszyńskiemu. Nie sam zresztą artykuł, ale burza, którą wywołały bezpardonowe, impertynenckie pytania prowadzącego rozmowę. Starającego się rzekomo nawiązać do konwencji filmu dziennikarza interesowała m.in. bielizna, którą aktorka założyła na casting oraz jej życie seksualne. Wywiad został autoryzowany i opublikowany na stronie internetowej portalu. Wtedy jednak zareagowała opinia publiczna, a wraz z nią inne media. Rozmowa została zdjęta, Praszyński opublikował oficjalne przeprosiny, a chwilę później został zwolniony.
Piszę od tym dlatego, że pomimo seksizmu czy pewnej hipokryzji ze strony redakcji „Viva!” jest w tej historii coś pozytywnego. Kilkanaście lat wcześniej Britney Spears regularnie zadawano takie, a nawet gorsze pytania i spotykały się one jedynie z powszechnym aplauzem. Na przegląd tych seksistowskich, chamskich, a w najlepszym wypadku rubasznych komentarzy można się natknąć przy okazji premiery dokumentu Framing Britney Spears wyprodukowanego przez redakcję „The New York Times”. Choć opowiedziana przez nią historia rozgrywa się niedawno, już w XXI w., w komentarzach towarzyszących filmowi przeważa zdumienie. Bo jak to możliwe, że podczas konferencji prasowej młodziutką gwiazdę popu pytano np. o to, czy jest dziewicą? Albo, że popularny magazyn okładkowe zdjęcie Justina Timberlake’a opatrywał komentarzem, że należy wybaczyć mu tworzenie zniewieściałej muzyki, bo ostatecznie dobrał się do majtek Britney Spears. A przecież to wciąż mało przy datowanym na 2008 r. odcinku amerykańskiego pierwowzoru Familiady. W tym oglądanym do obiadu show pojawiła się następująca zagadka: co straciła piosenkarka w ciągu ostatniego roku? Wśród premiowanych odpowiedzi znalazły się: męża, fanów, rozum, godność, dzieci i – na pierwszym miejscu – włosy.
Robi się słabo, prawda?
A to wszystko przy akompaniamencie rechotu odbywa się nie w 1953 r., ale kilkanaście lat temu. Już po tym, jak będąca pod niewyobrażalną presją dziewczyna przeszła załamanie nerwowe na oczach całego świata. Oglądam to i moje zażenowanie miesza się z szokiem. I wtedy przypominam sobie, że niedawno walczyły we mnie podobne stany. A to za sprawą rewelacyjnego cyklu Dziady polskiej fantastyki, w którym Kasia Babis wczytuje się po latach w powieści Ziemiańskiego czy Piekary. Jeśli uznajemy, że polski rap ma problem z mizoginią, to tutaj licznik jest poza skalą. A przecież to był literacki mainstream pochłaniany masowo przez gimnazjalistów. Jasne, polityczna poprawność niesie za sobą pewne ryzyka i niepokojące zjawiska typu „cancel culture”, ale oglądając wspomniany urywek Family Feud czy słuchając Babis, nie mam wątpliwości, że – w tym przynajmniej zakresie – świat zmienia się na lepsze. Ostatecznie lepiej, by na aucie lądował dziennikarz zadający niewybredne pytania niż jego ofiara.
A ubezwłasnowolniona od 2008 r. Britney Spears jest tu niewątpliwie ofiarą. Zarabiająca wciąż ogromne pieniądze gwiazda nie tylko nie może kierować swoją karierą, ale także życiem prywatnym. Bez zgody ojca będącego jej opiekunem prawnym nie może wyjść z domu, używać telefonu komórkowego czy zajść w ciążę. Według sądu piosenkarka po prostu nie jest w stanie kierować swoim życiem. I jakkolwiek nie mam ani wiedzy, ani intencji, by podważać zdanie amerykańskich prawników czy biegłych psychiatrów, to rozumiem podsycany teoriami spiskowymi i plotkami ruch #freeBritney. Bo rzeczywiście niełatwo pojąć, jak ktoś niezdolny do samodzielnego podejmowania jakichkolwiek decyzji może nagrywać cieszące się popularnością płyty i latać w niekończące się trasy koncertowe. W ostatnich dniach wspomniany hashtag zyskuje na popularności – także wśród celebrytów – zarówno za sprawą wspomnianego dokumentu, jak i kolejnych rozpraw pomiędzy piosenkarką a jej ojcem. W lutym córka odniosła częściowy sukces. Od tej pory Jamie Spears wszystkie decyzje finansowe dotyczące jej majątku będzie musiał podejmować wspólnie ze wskazaną przez nią firmą świadczącą usługi finansowe. I świetnie. Tylko czy naprawdę to właśnie takie sukcesy miała na tym etapie kariery świętować Britney Spears?
Na koniec jeszcze raz o upływie czasu i zmianie perspektywy. Pisząc ten tekst, włączyłem sobie najlepszą moim zdaniem piosenkę z repertuaru Spears. Małe popowe arcydzieło, którego tekst w momencie premiery wydawał się opowieścią o desperackiej miłości, uzależniającym pożądaniu. Dziś natomiast w jego refrenie słyszę tylko oskarżenie: „Don’t you know that you’re toxic?”.