Trudno być bandytą
Doznania

Trudno być bandytą

Jan Błaszczak
Czyta się 5 minut

Data premiery drugiego albumu Slowthaia w ostatniej chwili została przesunięta o tydzień. Niby nic wielkiego. Zdarza się. Zapytajcie Kanyego Westa albo jeszcze lepiej: Axla Rose’a. A jednak w tym przypadku korci mnie, by w opóźnieniu szukać drugiego dna. Po tej zmianie Tyron, czyli wyczekiwana płyta „brexitowego bandyty”, ukazuje się dokładnie w rocznicę wydarzenia, które o mały włos nie przekreśliło kariery utalentowanego rapera. Dokładnie 12 lutego 2020 r. podczas gali NME Awards Slowthai odbierał prestiżową nagrodę Hero of the Year. Będąc już na scenie, raper poczynił kilka niewybrednych, seksistowskich uwag w kierunku prowadzącej galę komiczki Katherine Ryan. Gdy ktoś z publiczności zwrócił mu uwagę na niewłaściwe zachowanie, ten rzucił w jego stronę drinkiem. Ostatecznie musiała zareagować ochrona. Nie minęła doba, a Slowthai został wykreślony z listy ambasadorów branżowego święta Record Store Day. Nad artystą zawisły czarne chmury, a w sieci zaczął rozlegać się niepokojący szmer. Gdy dobrze nastawiło się ucho, wyłaniało się z tego szmeru jedno, powtarzane wkoło słowo: „cancel!” – „unieważnij!”.

Nie ma wątpliwości, że zachowanie Slowthaia na gali NME Awards było niewłaściwe, a rzucane przez niego teksty – grubiańskie. Reakcje na nie były jednak daleko przesadzone. A przynajmniej tak uważała Ryan, która od początku utrzymywała, że cała sytuacja była swojego rodzaju grą, jaką prowadziła z raperem, którego zresztą bardzo sobie ceni. Sam Slowthai nie tłumaczył się konwencją, ale momentalnie zaczął bić się w wytatuowane piersi: oddał nagrodę, przyznając, że nie jest żadnym bohaterem i przeprosił wszystkie kobiety, które mogły poczuć się dotknięte jego zachowaniem. Ciekawe, że podobnych deklaracji nie oczekiwano od niego, kiedy nazywał królową Elżbietę II p***ą. Gdy podczas innej gali wystąpił na scenie, trzymając spreparowaną głowę Borisa Johnsona, mógł sobie pozwolić na bardziej wymijające przeprosiny, podtrzymując, że jego wypowiedź mieściła się w granicach sztuki.

Jako że miałem kiedyś przyjemność spędzić godzinę na rozmowie ze Slowthaiem, jestem pewien, że to miły chłopak, który jedynie posługuje się wyrazistym, punkowym językiem. I dalekie są mu zarówno makabryczne egzekucje rodem z nagrań Isis, jak i mizoginia. Kiedy wychodzi na scenę, kiedy występuje pod pseudonimem, zaczyna po prostu jechać po bandzie, prowokować, zwalniać hamulce. Z jakiegoś powodu jeden ze wspomnianych ekscesów niemal przypłacił karierą, a dwa pozostałe przyniosły mu tytuł „bohatera roku”. Łatwo się w tym pogubić. Zwłaszcza kiedy ma się 25 lat, a fala popularności, która cię unosi, ma prędkość tsunami. Może dlatego jeden z singli promujących album Tyron nosi tytuł Cancelled. Może dlatego też Slowthai ustępuje w nim pola zaproszonemu gościowi – Skepcie, a sam ogranicza się do bezpiecznego wyznania: „said I won't comeback, I must be cancelled, ain't got much longer”. I może tak jest rozsądniej? Na pewno bezpieczniej… i nudniej. Zresztą ubolewają nad tym te same brytyjskie media, które rok temu w świętym oburzeniu wzywały do poważnej rozmowy o Slowthaiu. Dziś marudzą, że w Cancelled tylko Skepta rapuje bez ogródek o tym, co myśli. No proszę – jak to się mogło stać?

W przeciwieństwie do debiutanckiego albumu tym razem Slowthai dzieli się z nami zestawem piosenek, w których spogląda wewnątrz siebie. Zresztą, wszystko jest w tytułach. Nothing Great about Britain zapowiadało gorzkie rozliczenie z ojczyzną doby brexitu. Natomiast Tyron to po prostu prawdziwe imię rapera. Drugi album Slowthaia jest opowieścią wielowątkową: o imprezach i lękach, samotności i rodzinie, ADHD i narkotykach, ale rozpisaną na jednego bohatera. Nie jest to żadna ujma, w podobny sposób można napisać przecież o wielu albumach, które zapisały się w historii muzyki. Jednak wielu fanów Nothing Great about Britain czeka pewien zawód. Bo przecież debiut Slowthaia nie był świetny dlatego, że raper obrażał królową. Nie, to był ledwie wykrzyknik doklejony do ostrych, ale też ciekawych, błyskotliwych spostrzeżeń na temat nierówności i ogólnej degrengolady współczesnego brytyjskiego społeczeństwa. W utworach tych pobrzmiewały bardziej zaangażowane numery Skepty, echa punk rocka, a nawet Sleaford Mods. No cóż, nie tym razem.

Jeśli na poziomie tekstów Tyronowi brakuje wielowymiarowości poprzednika, to od strony muzycznej jest równie dobrze. Płyta składa się z dwóch części – trochę jakbyśmy przenieśli się do czasów winyli lub kaset – pierwsza to świdrujący ciężkim basem, przesterowany, świadomy brytyjskich tradycji hip-hop. Jego wizytówką jest hipnotyzująca MAZZA z gościnnym udziałem ASAP Rocky’ego. Niby przebój, jaki mógłby wyjść spod ręki zaproszonego Amerykanina, ale jest tu pewna charakterystyczna dla Slowthaia odmienność, dziwność, która sprawia, że w klipie doszukuje się momentalnie pokrewieństwa z pamiętnym teledyskiem Massive Attack do Karmacoma. Raper świetnie odnajduje się na tle tych surowych, metalicznych, trochę grime’owych, trochę UK drillowych bitów. Jego wysoki tembr wspaniale kontruje głębokie, basowe drgania WOT czy 45 SMOKE. Ta pierwsza połowa jest naprawdę dobra, ale też nie spodziewałem się niczego innego.

Sporym zaskoczeniem jest dla mnie natomiast druga strona Tyrona. Slowthai sięga na niej po organiczne brzmienia, wolniejsze tempa i śpiewane refreny. Momentami słucha się tego jak nagrań hip-hopowego tradycjonalisty Loyle’a Cartnera (i tried) czy J. Cole’a (adhd). Spośród utworów na drugiej stronie najwięcej uwagi przyciąga feel away z gościnnym udziałem Jamesa Blake’a, ale mnie szczególnie przypadło do gustu zaskakujące indie folkowe push i najlepsze na płycie nhs nawiązujące do codziennych, osobistych zmagań spowodowanych pandemią. Piosenki takie jak te nie pozostawiają złudzeń, że wrażliwość Slowthaia materializuje się w różnych postaciach. Bo choć wulgarne słowa i obsceniczne gesty mają największą siłę rażenia, jego ekspresja się w nich nie zamyka. Przed karierą Slowthaia pewnie jeszcze niejeden zakręt, ale warto pamiętać, że jeśli chodzi o 12 lutego, to ten w 2021 r. mówi o nim znacznie więcej.

Czytaj również:

Paszporty i polityki
Przemyślenia

Paszporty i polityki

Jan Błaszczak

Kryzys wywołany pandemią koronawirusa trwa w najlepsze, a na brytyjskich muzyków spada kolejny cios: brexit i związany z nim koniec swobodnego przepływu osób w Europie. Jak to odbije się na artystach i naszych planach (marzeniach) koncertowych?

Czasami bywa i tak, że sztampowe pytania dają najciekawsze odpowiedzi. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, wracając po niemal dekadzie do wywiadu, którego udzielił mi perkusista kanadyjskiej grupy Japandroids – David Prowse. Zapytałem go wówczas o przeskok od wieloletniego grania po lokalnych klubach do bycia gwiazdą światowych festiwali. O szybki bilans zysków i strat. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale na pewno nie odpowiedzi, której mi udzielił. Z jego perspektywy największą zmianą była możliwość, by wreszcie bez problemu grać w Stanach. Zanim Kanadyjczycy z Vancouveru zyskali rozpoznawalność, musieli starać się o wizę, by zagrać w pobliskim Seattle. Po pierwsze jako garażowy zespół nie musieli jej wcale dostać, po drugie – nawet gdyby ją otrzymali, nie opłacałoby się im za nią płacić. Pozostało więc albo dokładać do interesu, albo udawać, że podróżuje się w celach turystycznych. Z tym, że taki blef może uchodzić za mało wiarygodny, kiedy w bagażniku tłucze się perkusja.

Czytaj dalej