Sztukę tworzenia postaci jednocześnie śmiertelnie przerażających i nieśmiertelnych opanował do perfekcji. Jak się nazywał? Addams, oczywiście.
„Nigdy mi tego nie rób” – poprosił żonę Marilyn („Tee”) podczas pogrzebu, w którym kiedyś uczestniczyli. Gdy więc we wrześniu 1988 r. zmarł, nie urządziła mu tradycyjnej uroczystości, ale przyjęcie z prawdziwego zdarzenia. Nie było klasycznej mowy pożegnalnej, siedzenia na drewnianych ławkach ani trumny. Pojawiło się za to 250 gości, a w autobusie dla osób, które przyjechały z daleka, zorganizowano barek. Obrusy w Bibliotece Publicznej Nowego Jorku miały tego dnia różowy kolor, żałobnicy wycierali sobie zaś usta i oczy serwetkami ozdobionymi słynnym rysunkiem narciarza. Na sztalugach wisiały inne ilustracje zmarłego, w tle grał zespół jazzowy. „Co za wspaniała impreza!” – powiedział jeden z uczestników.
I każdy chciał się podzielić swoją historią z Charlesem Addamsem w roli głównej. Na przykład tą, gdy podczas aukcji charytatywnej trzymał obraz Jacksona Pollocka do góry nogami. Albo kiedy w trakcie wykładu dla studentów – być może o czymś na kształt teorii widzenia – bawił się sztucznym okiem. Lee Lorenz, inny rysownik „New Yorkera”, przeczytał hołd złożony Addamsowi przez wieloletniego redaktora naczelnego