Jeżeli dzieci kojarzą się komuś ze słodkimi aniołkami, to zapewne rzadko miewa z nimi kontakt – i niewiele pamięta już z własnego dzieciństwa. Albo odrobinkę zidiociał. Często taka osoba odkrywa w piątej dekadzie życia potrzebę pisania dla najmłodszych. Odradzam z całych sił! Aplauz przy rodzinnym stole to wprawdzie dużo, lecz nie zapewnia jeszcze światowej kariery. I na pewno nie przygotuje na okrucieństwo, z jakim młodzi czytelnicy potrafią traktować autora.
– Lubi pan podrywać dziewczyny? – zapytał mnie kiedyś siedmiolatek.
– Lubię – odpowiedziałem szczerze.
– A jak pan je podrywa w takich brzydkich butach?
Albo:
– Ile pan ma lat?
– Czterdzieści pięć.
– No to gratuluję, wygląda pan na czterdzieści cztery i pół.
Albo:
– Ma pan jeszcze wszystkie zęby?
– Mam…
– Ale przy sobie?!
I dalej w ten deseń.
Bo każde spotkanie z młodymi czytelnikami jest jak wędrówka przez nieoznakowane pole minowe – wiadomo, że wcześniej czy później nastąpi dzieciobuch!
Dzieciobuchy, podobnie jak miny, dzielimy na przeciwpancerne, przeciwpiechotne, denne i na dzieciobuchy pułapki.
Dzieciobuch przeciwpancerny ma dużą siłę niszczącą i sprawia, że ściany sali gimnastycznej, w której odbywa się spotkanie, drżą w posadach – także za sprawą podpierających je nauczycieli. Ich twarze czerwienieją od krwi (zamkniętej, na szczęście, w podskórnych naczynkach).
Przykłady:
– Czy ma pan kochankę? – zapytała mnie kiedyś ośmiolatka.
– Uznajmy, że moją kochanką jest literatura… – wykrztusiłem.
– A żoną?! – zawołał jakiś chłopiec.
Albo:
– Co pana łączy z naszą panią od polskiego? – usłyszałem w Jaśle.
– Na przykład to, że oboje lubimy książki.
– Figlarze!
Albo:
– Czy był pan kiedyś przystojny?
Taaak…
Dzieciobuch przeciwpiechotny ma jeden cel – zapobiec powrotowi na lekcję. Dlatego może nim być dowolne pytanie, byle tylko zabrało kilka cennych sekund.
Przykłady:
– A jaki był tytuł pana czwartej książki?
Albo:
– A jaki był tytuł pana piątej książki?
Albo:
– A jaki był tytuł pana szóstej książki?
Albo:
– A jaki był tytuł pana siódmej książki?
Albo:
– A jaki…
I tak dalej.
Dzieciobuch denny eksploduje dla samej przyjemności rozkoszowania się wybuchem. Skutkiem ubocznym takiej eksplozji jest świadomość, jaka spływa na jej dorosłe ofiary: otóż to nieprawda, że nie ma głupich pytań, a są jedynie głupie odpowiedzi. Głupie pytania okaleczają jak świat długi i szeroki!
Przykłady:
– Ma pan… czyste… czy brudne… gacie?… – bo dzieciobuchowi dennemu towarzyszy zazwyczaj dziki rechot utrudniający oddychanie i poprawną artykulację.
Albo:
– Śmierdzą… panu… skarpetki?…
Albo:
…a może zresztą już wystarczy.
Przejdźmy do najgroźniejszej kategorii dzieciobuchów, a są nimi dzieciobuchy pułapki. Nigdy nie wiadomo, jakie wywołają zniszczenia – skutki eksplozji widać dopiero długi czas po opadnięciu pyłu.
Przykłady:
– Ile to jest siedem razy osiem? – zapytał mnie znienacka pierwszak ze społecznej szkoły na warszawskiej Saskiej Kępie.
– Pięćdziesiąt sześć – odpowiedziałem odruchowo.
– Dziękuję! – krzyknął rozradowany. – Właśnie odrobił pan za mnie pracę domową!
Albo:
– Czy to prawda, że butonierka to taka dziurka w klapie marynarki? – spytała siedząca przy wychowawczyni blondyneczka. – Na przykład na kwiatek?
– No tak – potwierdziłem. – Na kwiatek albo na jakąś odznakę.
– A nasza pani tego nie wiedziała!
Albo:
– Czy to, co pan opisał w książce Kiedy byłem mały, to prawda? – chciał wiedzieć uczeń krakowskiej podstawówki.
– Prawda.
– Nawet to? – i zaczął dukać: „Żeby rozładować napięcie, pokazałem siusiaka jednej z moich kuzynek, Joli – i uznałem, że na tym na razie mogę zakończyć moją przygodę z dziewczynami”.
Jak więc widać, dzieciobuchy pułapki są najgroźniejsze.
Dzieci uwielbiają zastawiać pułapki na dorosłych, a z kolei dorośli uwielbiają przyglądać się swoim równolatkom zaplątanym w sidła dziecięcych pytań. Jaki z tego wniosek? Że dorośli to także dzieci, tyle że dorosłe. Ot, cała różnica. Wszyscy bywamy złośliwi, okrutni, czasami podli lub cyniczni. I nikomu z nas nie jest wstrętny gorzko-słodki smak destrukcji.
No a skoro o destrukcji mowa… – miło czasami pizgnąć pustą butelką o betonowy trotuar, prawda? Albo wybić kamieniem okienko w grochowskim pustostanie? Albo przynajmniej przepalić papierosem trzymane przez hostessy balony z logotypem sponsora?
Nie?!
A, przepraszam, czytelnicy „Przekroju” są już dorośli. Zaproponujmy więc destrukcję w wersji light: strzelanie z folii bąbelkowej, kopanie dmuchawców, roztrzaskiwanie słodkiej warstwy karmelu na crème brûlée…
Przyjemne, prawda?
Dzieci potrafią cieszyć się destrukcją bez wyrzutów sumienia. Dorośli wyrzutami sumienia często za nią płacą. Czy złotym środkiem byłaby rekonstrukcja zamiast destrukcji? Porzucenie ciekawości z gatunku „co by było, gdyby?”. Zgoda na zastane?
Sympatyczni redaktorzy kwartalnika „Przekrój” zlecili mi napisanie tekstu o tym, co dzieci chętnie zniszczyłyby, gdyby tylko dać im taką możliwość. Spotkałem się więc z najstarszymi przedszkolakami jednej z płockich placówek, rozmawiałem z uczniami klasy drugiej bydgoskiej podstawówki oraz z czwartoklasistami uczęszczającymi do szkoły w moim rodzinnym Białymstoku. Przy okazji zamieniłem parę zdań z moimi małoletnimi sąsiadami z Saskiej Kępy (chłopcy w wieku lat trzech, pięciu oraz szesnastu).
Rezultaty tych spotkań były rozczarowujące, bo przewidywalne – i pokornie biorę winę na siebie. Zapewne zawiniła metoda badawcza. Rozmowa – cóż to właściwie za metoda? Podczas rozmowy można podrzucać wnioski, sugerować odpowiedzi, naprowadzać na pewne przemyślenia… A przecież ze wszelkich sił starałem się tego nie zrobić. Niemniej zdecydowana większość przepytywanych (na moje niematematyczne oko ponad 90% małoletnich rozmówców!) chętnie wysadziłaby w powietrze własną szkołę. Pozostałe 10% było dla szkoły łaskawe głównie ze względu na swój wiek – nazbyt na szkolną placówkę smarkaty. W tej grupie odpowiedzi były wprawdzie zaskakujące, lecz liczone na palcach dłoni, trudno więc o wyciąganie jakichś ogólnych wniosków. Jeden z przedszkolaków marzył o pozbyciu się siostrzyczki. Drugi chciałby raz na zawsze zniszczyć drewniane lekarskie szpatułki. Pewna dziewczynka wspomniała z wyraźną niechęcią o kupionych latem sandałkach. A mój trzyletni sąsiad oświadczył, że najchętniej zniszczyłby to, czego tak bardzo boi się mama!
– A czego tak bardzo boi się mama? – spytałem, czując jednocześnie, że przekraczam granicę sąsiedzkiej dyskrecji.
– Kalorii – usłyszałem w odpowiedzi.
Co uznałem za przecudny okaz dzieciobucha rozbrajającego.