Uwierz w ducha kina Uwierz w ducha kina
i
zdjęcie: PAP/Katerina Sulova
Doznania

Uwierz w ducha kina

Artur Zaborski
Czyta się 10 minut

Olivier Assayas, reżyser nagradzany w Wenecji i Cannes, o tym, że dziś film służy rozrywce, która ma oderwać nas od niewygodnych myśli i zagłuszyć niepokój związany z nieuchronnością śmierci. I że dzisiaj alienujemy się, wciągając seriale pod kołdrą w pojedynkę.

Wyobraźcie sobie stereotypowego Francuza. Macie to? Kaszkiet, apaszka, prochowiec. Wszystko pasuje do siebie idealnie, kolory są dyskretne – ani jednego odcienia pasteli. Właśnie tak prezentuje się Olivier Assayas, kiedy przychodzi na wywiad w hotelu obok Łuku Triumfalnego. Wygląda jak intelektualista z paryskiej kawiarni z lat 50. Kawę odstawia na stolik, wyłącza komórkę, patrzy prosto w oczy. Pytań słucha uważnie, ale gestykuluje przy każdej odpowiedzi, jakby namacalnie chciał pokazać świat duchowy, który staje się tematem naszej rozmowy. Bo taka właśnie jest twórczość Francuza, który z powodzeniem podbił Wenecję, Cannes oraz inne prestiżowe festiwale filmowe i potrafi uchwycić to, czego uchwycić się nie da – niematerialny, pozazmysłowy świat, od którego inni reżyserzy uciekają. W Assayasie nie ma na to zgody. Walczy, by w kinie duch nie umarł.

Artur Zaborski: W twórczości regularnie dotykasz tematu obecności zmarłych w nowych mediach i środkach komunikacji. Uwielbiam scenę w Personal Shopper, w której grana przez Kristen Stewart bohaterka dostaje SMS-a od zmarłego brata. Miałem dreszcze!

Olivier Assayas: Rozwój technologii doprowadził do tego, że jeszcze więcej uwagi poświęcamy światu materialnemu. W mediach społecznościowych cały czas oglądamy, co znajomi sobie kupili, co zbudowali, co dostali. Chcemy się nasycić, skonsumować wszystko, nie pozwolić, żeby coś nam uciekło. Ta pogoń przesłania nam świat duchowy. Śmierci ani refleksji nad tym, co czeka nas po niej, w mediach społecznościowych nie ma, a my wcale nie czujemy się z tym dobrze. Ta sfera – choć ją wypieramy – cały czas upomina się o uwagę. Odkąd przestaliśmy się zwracać do religii, żeby ją zaspokajać, każde przypomnienie o niej wywołuje wstrząs.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jak to nie zwracamy się ku religii? Przecież zwłaszcza dziś nasila się religijny ekstremizm!

Jakakolwiek autorytarna forma religii ma niewiele wspólnego z zaspokajaniem potrzeb duchowych. Nie jest bowiem oparta na refleksji, zastanowieniu, dociekaniu i gdybaniu, tylko na mówieniu wprost, co robić, a czego nie, co wolno, a czego trzeba zaniechać. To już nie praktyka duchowa, tylko kolejna forma władzy. Ekstremiści jasno określają, co nas czeka, kiedy życie się skończy. Nie dopuszczają odstępstwa, a tego współcześni nie kupują, bo żyjemy w czasach, kiedy za dużo pewników zostało podważonych. Społeczeństwo konsumpcyjne ma zbyt szeroki dostęp do towarów, usług i informacji, żeby religia dała nam satysfakcjonującą odpowiedź na dręczące nas pytania. W try miga potrafimy sprawdzić, jaka jest temperatura w Tokio, ile osób zginęło na skutek trzęsienia ziemi i jaka asteroida właśnie przeleciała na niebie, ale tajemnica życia jest nadal nierozwikłana. Rozwiązania, które podsuwają nam religie, są dziś – delikatnie rzecz ujmując – nie na czasie. Nie są w stanie nas uspokoić wizje raju, bo trudno go sobie zracjonalizować.

Statystyki mówią co innego. Choćby w Polsce jako wierzący deklaruje się ponad 90% społeczeństwa.

To, że ktoś definiuje się jako wierzący, nie znaczy, że automatycznie jego niepokoje związane ze śmiercią są zaspokojone przez to, w co wierzy. Jeśli masz intratną pracę, to według statystyk jesteś zadowolonym człowiekiem, ale czy tak jest w rzeczywistości? Tak samo jest z religią – ilu znasz katolików, którzy na wszelki wypadek zapalą świecę w cerkwi albo wrzucą monetę do fontanny di Trevi w Rzymie, bo legenda mówi, że kto to zrobi, wróci tam? A przecież według katolicyzmu to zabobon. Tak samo podchodzi się do kwestii związanych z tym, co czeka nas po śmierci. Kiedyś człowiek niemal cały swój czas na ziemi wykorzystywał na pracę na dobre życie wieczne. Dziś już tak nie robi.

Dlaczego?

Przez dobrobyt. Społeczeństwo się zmienia. Kapitalizm gwarantuje nam w sposób materialny rzeczy, które wcześniej zapewniała nam religia po śmierci. Obecnie więcej ludzi pragnie dostać nagrodę za życia, niż czekać na jej otrzymanie po nim. Trudno jest nam sobie wyobrazić, czego możemy się spodziewać po drugiej stronie, czego nie można dostać tu. Kiedyś przecież wystarczyło powiedzieć ludziom, że w raju będą mogli codziennie jeść kurczaka i purée. Co dzisiaj można obiecać? Że ktoś będzie żył w willi jak George Clooney albo Angelina Jolie? To za mało, żeby poświęcić temu całe życie. Zresztą można to dostać za życia, biorąc kredyt na 30 lat, a potem harować na jego spłatę, mieszkając w królewskich warunkach. Jak sobie wyobrażasz raj: jako miejsce, gdzie masz dostęp do wszystkiego, co jest w sklepach, ale nie musisz na to pracować? To bez sensu.

Kiedy religia przestała zaspokajać duchowe potrzeby?

To kwestia dwóch ostatnich pokoleń. Sam dorastałem w latach 70., kiedy wielką rolę odgrywały duchowość i ideologia. Z jednej strony stali hipisi, z drugiej lewicowcy, marksiści. Wszystkich napędzały do działania abstrakcyjne idee, które pozwalały wyobrazić sobie świat jako lepsze miejsce, gdzie wszyscy są sobie równi, każdemu przysługuje szacunek otoczenia. Walka toczyła się o wspólnotę, a nie o jednostkę. Dziś mało kto chce walczyć o myśl, za to o rzeczy materialne biją się niemal wszyscy. Dobro jednostki liczy się najbardziej. Żeby sobie uświadomić to, o czym mówię, wystarczy spojrzeć, jak zmienił się sposób mówienia o kinie.

Jak?

Kilka dekad temu w dyskusji na temat filmów używano psychoanalizy, ona była podstawowym narzędziem opisu i badania świata. Teraz ten trend zanika. To kolejny dowód na to, jak bardzo odwróciliśmy się od zgłębiania kwestii duchowych. Odrzuciliśmy nawet film jako środek zbliżenia do nich. Dziś kino to rozrywka, ucieczka od problemów, która ma pomóc jednostce, a nie zapewniać mistyczne, zbiorowe doświadczenie jak wcześniej.

Odchodzenie od duchowości ma związek z odchodzeniem od wspólnotowości?

Przed rewolucją cyfrową musieliśmy zarażać się ideami na żywo. Kiedy byłem młodym chłopakiem, spędzaliśmy z rówieśnikami wieczory nad Sekwaną. Paliliśmy ogniska, piliśmy wino, dyskutowaliśmy o literaturze, filozofii, polityce, planowaliśmy – mówiąc górnolotnie – jak zmienić świat. Dziś, nawet w inteligenckich kawiarniach, słyszę dyskusje kompletnie pozbawione pasji, wiary w moc sprawczą. Odbywają się najczęściej w parach, nie ma już działania grupowego jak za moich czasów. Podmiotem w tych rozmowach jest „ja”, nie „my”.

Może tylko mitologizujesz własną przeszłość?

Nie twierdzę, że moje pokolenie było lepsze. Po prostu mieliśmy inne sposoby na zaspokajanie ducha. Literatura, film, sztuka to były nośniki idei, refleksji, perspektyw. To był okres rozkwitu kina autorskiego. Nie było mowy o tzw. stylu zerowym, w którym reżyser jest niewidzialny. Liczyło się jak najwyraźniejsze zaznaczenie osoby twórcy. Dziś nie ma na to miejsca. Film służy rozrywce, która ma oderwać nas od niewygodnych myśli, pozwolić zapomnieć o tym, co nas boli, zagłuszyć niepokój związany z nieuchronnością śmierci. Wtedy chodziło się do kina grupami i przy tanim winie do rana dyskutowało o zawartych w filmie znaczeniach. Dzisiaj alienujemy się, wciągając seriale pod kołdrą w pojedynkę. Nie dzielimy się tym, co oglądamy. Sprzyjają też temu te wszystkie głupie prace, które wykonujemy w korporacjach i firmach, gdzie nie ma miejsca na indywidualizm. Mam wrażenie, że dziś o wiele ciekawsze zajęcia mają pracownicy fizyczni. Wielokrotnie słyszałem, jak robotnicy na budowie rozmawiają ze sobą o wszystkim: od problemów, przez to, co robili, aż po to, co myślą o świecie. Są ze sobą blisko, zżywają się, poznają, jest między nimi jakaś wymiana myśli. W korporacjach ludzie nie są nawykli do obnażania się, bo jeszcze ktoś coś sobie pomyśli, a szef zmieni o nas zdanie. To jak z aktorami w Hollywood – ci, którzy grają w filmach rozrywkowych, nie dostają szansy realizowania się w kinie artystycznym, bo jeszcze zmieniliby wydźwięk filmu.

Sam zadajesz kłam takiemu myśleniu. W swoich dramatach już dwukrotnie obsadziłeś wspomnianą Kristen Stewart, gwiazdę Sagi: Zmierzch, przebojowej serii, o której dziś mało kto już pamięta.

Kiedy zagrała u mnie w Sils Maria w 2014 r., widzowie i krytycy zauważyli w niej większy potencjał, niż sobie wcześniej wyobrażali. Ona też na tym zyskała, bo uwierzyła w siebie. Teraz stara się tę wiarę przekuć na działanie. Według mnie nie pokazała jeszcze nawet połowy tego, co potrafi. Choć była znaną aktorką, ludzie nie widzieli w niej buntowniczki, a to właśnie ona mnie w niej porwała. Mogłem ją w ten sposób pokazać, bo jestem naprawdę uprzywilejowaną osobą, mam wolność robienia filmów, nie muszę jak reżyserzy hollywoodzcy skupiać się na tym, żeby przynieść nie wiadomo jakie zyski. Dzięki mojej pracy mogę jeździć po świecie i poznawać ambitnych, inteligentnych ludzi oraz ich sposób patrzenia na rzeczywistość. To w ich oczach odbijam się, dzięki nim poznaję kształt i funkcjonowanie współczesnego społeczeństwa. Stale poszerzam horyzonty, a zdobytą wiedzę przekładam na filmy.

Kiedy zauważyłeś, że współczes­nym brakuje kontaktu ze sferą duchową?

Trudno wskazać jeden moment, ale przyczyniła się do tego niewątpliwie dyskusja, która nas od jakiegoś czasu zajmuje, mianowicie: co robić w mediach społecznościowych z profilami osób, które umarły? Każdy, kto używa Facebooka czy Instagrama, poczuł się niewygodnie w momencie, kiedy wyświetliło mu się konto zmarłego znajomego. Wielokrotnie słyszałem opowieści bliskich o tym, że przeżyli dreszczyk grozy, kiedy ktoś, kto nie żył, świecił się na Messengerze na zielono, co oznaczało, że jest online. Przecież nie mógł być! Co to dla nas oznacza? Że powinniśmy kasować takie konta, żeby się nie stresować, czy raczej ich nie dotykać, bo to szarganie pamięci zmarłego?

Pamiętam, jak znajomy scenarzysta dostał mejla od reżysera, który kilka godzin wcześniej targ­nął ­się na swoje życie. To był dla niego szok.

Patrząc na tę sytuację z boku, potrafię ją sobie natychmiast racjonalnie wytłumaczyć: najprawdopodobniej doszło do awarii skrzynki pocztowej, mejl utkwił gdzieś w drodze. Ale co, jeśli wiadomości od zmarłego przychodzą regularnie? „Ktoś sobie z nas żartuje” – taka powinna być pierwsza nasza myśl. Ale ilu z nas się tym przejmie i zacznie zadawać sobie pytania o to, czy aby na pewno wszystko jest w porządku? Właśnie takie sytuacje pokazuję w moich filmach. Bohaterami są racjonalni, wykształceni, dobrze sytuowani ludzie, w których spokojnym życiu występują nagłe ruchy tektoniczne biorące się z niezadbanej duchowości.

Dlaczego Twoim zdaniem mamy taki problem z podjęciem decyzji o likwidacji kont zmarłych?

Teraz, kiedy religia nie zaspokaja naszych potrzeb duchowych, pozostaliśmy sami w obliczu tego, jak radzić sobie ze zniknięciem kogoś bliskiego. To głęboki osobisty problem. Czy wymazać bliskich z pamięci, czy składać im hołd? Każdy tworzy własny rytuał, nie ma wspólnotowego skonwencjonalizowanego działania. Sam straciłem rodziców i przyjaciół, ale nadal są ze mną. Musiałem jednak wytworzyć z nimi nową relację, co wymagało, bym odpowiedział sobie na pytanie, w jaki sposób chcę o nich pamiętać. Każda dyskusja o duchach sprowadza się ostatecznie do tego, co robimy ze zmarłymi. Ja zdecydowanie chcę, żeby byli obecni w mojej pamięci, niezależnie od tego, co się z nimi stało po śmierci.

Dla mnie przeglądanie profilu kogoś, kto nie żyje, jest jak oglądanie zdjęć zmarłych. Pozwala w jakiś sposób poczuć ich obecność, przywołać w pamięci.

Taką rolę odgrywa też film, który od zarania przez teoretyków był nazywany – tak jak fotografia – rejestracją śmierci. To, co nakręcimy kamerą, jest częścią przeszłości, nawet jeśli od razu odtworzymy materiał na ekranie. Filmowcy rejestrują coś, co przeminęło, co nawet kilka sekund później jest już częścią przeszłości. Wiele kultur, m.in. muzułmanie w Palestynie, uważa, że zdjęcie zabiera część ducha, bo na fotografii utrwala się to, co już się wydarzyło. Na tym polega piękno filmu, że pozwala obcować z duchami. Aktorzy na ekranie nie są już przecież aktorami w ich obecnym stadium, w którym są starsi, inni. Kino jest spirytualistyczne.

Kiedyś mówiło się, że film jest sztuką dla wszelkiej maści mediów próbujących łączyć się ze światem umarłych.

Sam odwołuję się do tradycji spirytualistycznych fotografii z końca XIX w. Ludzie wierzyli wtedy w duchy, wierzyli również, że za pomocą nowych technologii będą w stanie poznawać świat pozazmysłowy. Zobacz, jak to się zmieniło. Współ­czesne nowe media idą w przeciwną stronę. Wtedy medium na projekcji przekonywało, że w kinie czuje się bardziej intensywnie niż na jakimkolwiek seansie spirytystycznym. To kolejny dowód na to, że film nie jest narzędziem do ucieczki od rzeczywistości, tylko do mierzenia się ze stawianymi przez nią wyzwaniami. Kwestia duchologii jest niewątpliwie jedną z nich.

Ty jako reżyser też czujesz, że film pozwala na kontakt z duchami?

Podczas montażu obcuje się nie z rzeczywistością, tylko ze światem planu, który przeminął. I już nigdy nie wróci. Reżyserzy są niejako mediatorami, dokańczają sprawy z przeszłości, połowicznie żyją w świecie materialnym, połowicznie w duchowym. Film wymaga od nas grzebania w tym, czego już nie ma, i tworzenia z tego czegoś, co dopiero powstanie. Powołujemy do życia to, co odeszło. To jest prawdziwa magia kina.

 

Olivier Assayas:

Francuski reżyser i scenarzysta filmowy. Twórca m.in. Po maju, Sils Maria, Personal ShopperPodwójnego życia.

Czytaj również:

Śmierć poety Śmierć poety
i
ilustracja: Kazimierz Wiśniak
Opowieści

Śmierć poety

Alberto Vanasco

Przenieśmy się w przyszłość. Myślicie czasem o chwili swojej śmierci? Zastanawialiście się, co po sobie zostawicie na tym świecie?

Urzędnik Działu Poezji wcisnął klawisz środkowej tablicy i prawie natychmiast w przegrodzie informacyjnej pojawiła się fiszka.

Czytaj dalej