George Catlin, amerykański malarz tworzący w XIX w., zafascynował się Indianami, gdy ujrzał w Filadelfii ich delegację zmierzającą do Waszyngtonu, pewnie na jakieś negocjacje w sprawie kolejnych traktatów. Postanowił ich malować. Odwiedzał kolejne plemiona, poznawał ich obyczaje i style życia, a z tego powstał szereg obrazów: sceny z polowań na bizony na koniach z łukami w rękach, kadry z codziennego życia w wioskach, galopów po preriach i portrety dumnych, spokojnych ludzi.
Catlin malował prosto, ignorując akademickie zasady warsztatu, co było powodem krytyki ówczesnych znawców. Nie widzieli oni w dziełach malarza walorów artystycznych. Faktycznie, bliżej im do realnego naśladowania rzeczywistości niż tworzenia sztuki, ale ważny jest tu cel Catlina, którym był zapis ginącej kultury, bo tak wtedy o kulturze Indian myślano, że ona ginie i odchodzi w przeszłość.
Tak się jednak nie stało.
David Treuer, pisarz, krytyk i wykładowca, absolwent antropologii na Princeton University w wydanej przez Wydawnictwo Czarne w „Serii amerykańskiej” książce Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie amerykańskich plemion wiele o tej kulturze pisze, a swoją opowieść kończy w sposób bardzo osobisty i nawet trochę romantyczny, zaznaczając, jak jest ona ważna i jak ważny dla społeczności jest język, pozwalający nie tylko komunikować się i nazywać, ale też rozumieć wspólne emocje. To dzięki kulturze i językowi Indianie trwają. A trwają. Jadąc po Stanach Zjednoczonych Ameryki, spotkać można praktycznie wszystko, kolejne skrajności, kurioza i paradoksy, najmniejsze i największe, najszersze i najwęższe na świecie, wielokrotności i różności, imprezowe dzielnice wielkich miast na tle szklanych wieżowców, szerokie drogi przebiegające przez miasteczka, przed których sklepami siedzą mężczyźni w białych stetsonach, czarnoskóre blokowiska tętniące hip-hopem i złotymi łańcuchami oraz bezzębnych rednecków w zdezelowanych pikapach z puchami budweiserów w łapach i hipsterów na rowerach z 0,33 l kraftami w kurierskich torbach. Są tam biali prawnicy, żółci techies, brązowi dozorcy i czarni złodzieje, biali bezdomni, żółci tatuażyści, brązowi księgowi i czarni biznesmeni, biali barmani, żółci sklepikarze, brązowi kierowcy i czarni artyści wizualni. Wszyscy tam są i wszystko tam jest, a jakby było mało, to do tego wszystkiego są jeszcze te indiańskie rezerwaty.
Gdy się wjeżdża do rezerwatu, od razu jest wszystkiego mniej i trochę pusto. Pamiętam taką stację benzynową w rezerwacie Indian Nawahów, gdzieś przy drodze numer 40 między Flagstaff a Gallup – to była najbiedniejsza stacja, jaką widziałam w życiu, blaszana, z pustkami na półkach i dudniącym wiatrem przed budynkiem. W te blachy zaraz miał zacząć walić deszcz. Zatrzymaliśmy się tam w podróży Greyhoundem z Phoenix do Albuquerque. Stacja na pustyni pośrodku niczego, kurz, pył, puszki z gazowanymi napojami i chyba marna toaleta, bo pamiętam, że męska część autokaru ruszyła na strony. Choć oczywiście są też normalne stacje, piękne i błyszczące, a także sklepy z pamiątkami własnoręcznie robionymi i tymi innymi, inne sklepy, sklepy ze wszystkim, co dotyczy Indian. A jak się jedzie na północ, to są też motele i jeszcze więcej atrakcji, bo tam wszyscy jadą zobaczyć Wielki Kanion albo Monument Valley. Thunderbird Lodge w Chinle był jednym z droższych moteli w moim życiu. Niskie budynki w kolorze ciemnej cegły, staff w firmowych koszulkach z logotypem, drogie magnesy w recepcji, zapas piwa w bagażniku, bo w rezerwatach nie można sprzedawać alkoholu, taki punkt wypadowy do ruszenia na podbój wielkich skał. Jechałam przez rezerwaty kilka razy w życiu i za każdym razem zastanawiałam się, z czego ci ludzie żyją, bo przecież ileż osób zatrudnią te motele, sklepy czy stacje benzynowe, z czego żyją i jak to wszystko działa?
Wyjaśnia to właśnie David Treuer, który sam wywodzi się z rezerwatu Leech Lake w Minnesocie, z plemienia Odżibuejów, o których pisze, że „znani są z tego, że umieją kochać”. Przez kilka lat jeździł, rozmawiał i pytał, przejrzał ogromną ilość dokumentów i aktów prawnych, dołączył do tego własne wspomnienia i garść opowieści, by opisać te rezerwaty i wytłumaczyć, w jaki sposób działają i dlaczego właśnie tak. Strona po stronie przedstawia ich kolejne fenomeny i paradoksy, wyczerpująco dopełniając to kontekstem historycznym, politycznym, społecznym, geograficznym itd. Odpowiada na wiele pytań nurtujących pewnie nie tylko takich przejezdnych jak ja, ale i samych Amerykanów, pewnie nawet tych, którzy żyją na tych autonomicznych obszarach znajdujących się na terytoriach stanów będących częścią republiki federalnej. Z antropologiczną wnikliwością Treuer pokazuje nam rezerwaty jako miejsca dotknięte problemami społecznymi i wykluczeniami. Jeśli sądzimy, że Afroamerykanie mają w USA systemowy problem, to poczytajmy sobie o Indianach. Z zachowaniem szacunku do obu i uwzględnieniem wszystkich (ogromnych) historycznych różnic, a także nikomu nie umniejszając krzywd, a raczej pokazując, że jest ich więcej, niż nam się wydaje – zwróćmy uwagę na fakt, że Afroamerykanie narzekają na prawo, które w ich przypadku jest łamane i którego przedstawiciele mają ich po prostu gdzieś, za to „większość Indian w całym kraju dopiero niedawno poczuła, że w ogóle ma jakieś prawa”. Ich zapis jest często tak niejasny, że tylko świetnie wyszkoleni prawnicy wiedzą, kto może sądzić przewinienie ze strony nie-Indianina wobec Indianina na terenie rezerwatu, kto ze strony Indianina wobec nie-Indianinie na terenie rezerwatu, a kto poza rezerwatem, kto Indianina wobec Indianina poza i na itd. Autor wyjaśnia skomplikowane regulacje dotyczące połowu ryb, polowań, posiadania działek czy budowy domów. Świetnie także pisze o historii Indian po tym, jak biali zajęli Amerykę, nie tak, jak to ma miejsce w podręcznikach historycznych: data – fakt, ale tak po ludzku i wykładając sens oraz znaczenie kolejnych traktatów i porozumień, wojen i stanowisk plemion podczas europejskich konfliktów na amerykańskich ziemiach, a bywały one różne i często interesowne.
Ta historia to przede wszystkim kolejne próby niszczenia kultury Indian, m.in. trwającego kilkadziesiąt lat przymusowego odbierania dzieci rodzicom i wcielania do szkół z internatem, gdzie miały się „cywilizować”. To konstrukcje prawne uniemożliwiające Indianom zarabianie pieniędzy, edukację czy wzięcie kredytu. To także takie wstydliwe fakty, jak ocena kompetencji do posiadania ziemi na podstawie kształtu czaszki, odległości między gałkami ocznymi, koloru zębów… Ani eugenika, ani rasizm Indian nie oszczędziły. Nie oszczędziły więc ich też bieda, przestępczość i kolejne patologie, jak alkoholizm i narkomania. Nie oszczędzają ich od lat stereotypy, np. takie, że nie należą im się zasiłki z opieki społecznej, bo są „w skali człowieczeństwa tak nisko, że należy wątpić, czy kiedykolwiek uda im się wspiąć wyżej. Zaspokajają swoje potrzeby w sposób tak prymitywny, jak najprymitywniejsze zwierzęta znane nauce” (to cytat z radiowego programu z lat 60. – cała historia opisana w książce), albo takie, że to lenie, nieuki i dzikusy, którzy mogą nie mieć WC w domu albo kibel wstawiony do salonu, bo co dla nich za różnica, albo takie, że rezerwaty wyglądają jak najgorsze getta. Schemat jest prosty, jak wszędzie indziej.
Raz w Stanach na terenie jednego z rezerwatów zobaczyłam budynek w dole, który nagle pojawił się pośrodku niczego, duży, niski, beżowy z ogromnym parkingiem przed. To było kasyno. Wtedy akurat zamknięte, ale neony były gotowe do odpalenia a parking do przyjęcia kilkuset, a może i więcej samochodów. Z zapełnieniem go w godzinach szczytu na pewno nikt nie miał problemu. O podobnych kasynach i o tym, jak się to wszystko zaczęło, też Treuer pisze, zaznaczając, że jeszcze ileś lat temu nikt nie pomyślałby, że będą bogaci Indianie, że będą Indianie tak bogaci, że będą sobie kupować buty, by po jednym założeniu wyrzucić je do kosza. To nie zmienia całości problemu, a czyni go tylko jeszcze bardziej złożonym i różnorodnym, ot, kolejny fenomen tego zjawiska amerykańskich rezerwatów.
Witajcie w rezerwacie to nie żadne idealizowanie Indian i David Treuer już na wstępie to zaznacza. W tym, co napisał, pozostał uczciwy i obiektywny. Inny amerykański XIX-wieczny malarz, Charles Marion Russell w wieku 16 lat został kowbojem i traperem, i spędził trochę czasu wśród kanadyjskich Indian. A potem stał się jednym z najpopularniejszych malarzy Dzikiego Zachodu. Jego obrazy (zdecydowanie lepsze warsztatowo niż Catlina) przedstawiają Indian i kowboi na koniach, Indian polujących na bizony, kowboi ostrzeliwujących saloon, napad na dyliżans, walki plemion, Indianina odpoczywającego przy skale… Tak sobie to właśnie wyobrażamy. W popkulturze Indianie to byli ci brązowi (no bo nie czerwoni) faceci z łukami, wydający dźwięki z ust za pomocą stukania o nie dłonią, albo dobrzy, jak w Tańczącym z wilkami czy kilku powieściach, honorowi, uduchowieni i uciemiężeni przez generała Custera, albo źli, dzicy, gwałcący kobiety i plądrujący miasteczka, jak w większości starych westernów. Oprócz tych mitów i legend, kilku wojen i potyczek historia Indian jest mniej porywająca, za to może jednak ciekawsza, bo polega na kolejnych przenosinach na nowe tereny i budowaniu wszystkiego na nowo, kolejnych negocjacjach i traktatach, latach walki o zachowanie języka i kultury, o swoje prawa i to, co się im należy, bo jednak – biorąc pod uwagę, że byli tam pierwsi – to coś się im jednak należy. Tak jak należała im się ta książka. David Treuer napisał, że „W XIX wieku władze federalne uważały raczej, że rezerwaty to obietnice, których nigdy nie będzie trzeba spełnić. Wielu ludzi sądziło, że wystarczy pokolenie lub dwa, aby Indianie zniknęli wskutek chorób i dzięki mieszanym małżeństwom. Innymi słowy rezerwaty były obietnicami, których, jak uważano, nie trzeba będzie dotrzymywać dłużej niż przez dwadzieścia lat. Mało kto przypuszczał, że tubylczy Amerykanie będą dalej żyć, kochać się i płodzić dzieci”.
Tak się jednak stało.
Fragment recenzowanej książki opublikowaliśmy na łamach jesiennego numeru.