W cieniu akacji W cieniu akacji
i
"Śpiący lampart", George Stubbs, 1777 r., The Yale University/Rawpixel (domena publiczna)
Doznania

W cieniu akacji

Herman Charles Bosman
Czyta się 8 minut

Być może ta historia wyda się Wam nieprawdopodobna, ale właśnie tak było. Naprawdę. Przedstawiamy opowiadanie wybitnego twórcy z RPA.

– Lamparty? – zaczął Schalk Lou­rens. – O tak, po tej stronie Limpopo są dwie odmiany. Główna różnica między nimi polega na tym, że jeden rodzaj ma trochę więcej cętek niż drugi. Ale kiedy człowiek niespodziewanie spotyka lamparta na veldzie [południowoafrykańskim stepie – przyp. tłum.], rzadko się trudzi liczeniem cętek, aby sprawdzić, która to odmiana. Nie jest mu to do niczego potrzebne, ponieważ przy wszystkich rodzajach lampartów stosuje się jeden rodzaj ucieczki: ten najszybszy.

Pamiętam, jak raz niespodziewanie natknąłem się na lamparta. Do dziś nie wiem, ile miał cętek, choć miałem mnóstwo czasu, żeby mu się przyjrzeć. Zdarzyło się to około południa, byłem wtedy na dalekim końcu mojej farmy, za pagórkiem, i szukałem zbłąkanych krów. Pomyślałem, że mogły się schować w cieniu rozłożystej akacji, zwłaszcza że było tam dużo miękkiej trawy, na której miło się siedzi. Mniej więcej przez godzinę szukałem ich właśnie w ten sposób, to znaczy oparty plecami o pień drzewa, po czym wpadłem na pomysł, że równie dobrze, a może nawet lepiej, będzie mi się szukało na leżąco. Przecież każde dziecko wie, że krowy są wielkie i nie trzeba wchodzić na szczudła, aby je dojrzeć.

Położyłem się więc na plecach, skrzyżowałem nogi i zsunąłem kapelusz na czoło, a kiedy zmrużyłem oczy, sterczący czubek mojego buta wydał mi się łudząco podobny do szczytu Abjaterskopu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W górze krążył samotny sęp, zataczał powolne koła bez trzepotania skrzydłami. Byłem spokojny, że nawet cielaczek nie zdoła się przemknąć niezauważony przez kawałek nieba między czubkiem mojego buta a tym sępem. Jeżeli o mnie chodzi, w razie potrzeby mogłem tak leżeć pod akacją i szukać krów przez calutki dzień. Rozumiecie chyba, że nie zaliczam się do tych farmerów, którzy lenią się w domu, gdy praca wzywa.

Im bardziej przymykałem oczy utkwione w czubek buta, tym bardziej przypominał on Abjaterskop. Aż w końcu odniosłem wrażenie, że to naprawdę jest Abjaterskop: widziałem kamienie na jego szczycie i busz próbujący rosnąć na zboczach, a do moich uszu doleciał odległy szum, jak gdyby huczenie roju pszczół w cichym sadzie. Tak jak mówiłem, było mi tam bardzo miło.

A potem wydarzyło się coś dziwnego. Na szczycie Abjaterskopu osiadła jakby ogromna chmura w kształcie zwierzęcej głowy pokrytej cętkami. W pierwszej chwili tak mnie to rozbawiło, że miałem ochotę się roześmiać. Ale się nie roześmiałem. Uchyliłem trochę szerzej powieki i pomyślałem z ulgą: jakie to szczęś­cie, że tylko śnię na jawie. W przeciwnym razie musiałbym uznać, że cętkowany obłok na Abjaterskopie jest w istocie lampartem wpatrującym się w mój but. Znów zachciało mi się śmiać. Dopóki nie zrozumiałem.

Wtedy uczucie ulgi mnie opuściło. Bo to był lampart, jak najbardziej – duży, głodny lampart, podejrzliwie wąchający moje stopy. Zrobiło mi się bardzo nieswojo. Było dla mnie jasne, że choćbym nie wiem jak się starał, nie zdołam go przekonać, że czubek mojego buta to Abjaterskop. To nie był ten rodzaj lamparta, wiedziałem to i bez liczenia cętek. Tymczasem przestały go interesować moje stopy i zaczął węszyć nieco wyżej. Nigdy w życiu tak się nie bałem. Chciałem wstać i uciec, ale nie mogłem. Moje nogi odmówiły posłuszeństwa.

Wszyscy łowcy grubej zwierzyny, z którymi miałem styczność, opowiadali mi tę samą historię, jak to pewnego razu udało im się wymknąć lwom albo innym dzikim zwierzętom w taki oto sprytny sposób, że kładli się na ziemi i udawali martwych. Drapieżnik przestawał się wtedy nimi interesować i odchodził. Leżąc teraz w trawie, patrząc na lamparta, który dopiero wyrabiał sobie zdanie na mój temat, zrozumiałem, dlaczego w takiej sytuacji myśliwy się nie rusza. Po prostu nie może i tyle. To nie spryt trzyma go w miejscu, lecz własne nogi.

Lampart dotarł już do moich kolan. Bardzo dokładnie przyglądał się z bliska moim spodniom. Poczułem zakłopotanie. Te spodnie były stare i dość niemodne. Miały też rozdarcie na kolanie, bo kiedyś zobaczyłem z daleka poborcę i musiałem się ratować ucieczką przez drut kolczasty w gęsty busz. Lampart długo wpatrywał się w to rozdarcie, ku mojemu coraz większemu zawstydzeniu. Miałem ochotę się z tego wytłumaczyć, opowiedzieć mu o poborcy i ogrodzeniu z drutu. Nie chciałem, żeby lampart pomyślał, że Schalk Lourens jest typem człowieka, który nie dba o swój wygląd.

Dopiero gdy zwierzę dotarło do mojej koszuli, poczułem się lepiej. Była to porządna, niebieska flanelowa koszula, którą kupiłem zaledwie kilka tygodni wcześ­niej w indyjskim sklepie w Ramotswie, i nie miałbym nic przeciwko, by obejrzała ją dowolna liczba dziwnych lampartów. Obiecałem sobie jednak, że następnym razem, zanim pójdę szukać zbłąkanych krów na trawie pod akacją, natrę swoje trzewiki owczym łojem i założę czarny kapelusz, który noszę tylko na nagmaal [rodzaj uroczystego nabożeństwa protestanckiego – przyp. tłum.]. Nie zamierzałem być pośmiewiskiem okolicznych dzikich zwierząt.

Kiedy jednak lampart zbliżył się do mojej twarzy, znów się przestraszyłem. O ile do koszuli nie można było się przyczepić, o tyle twarzy nie byłem już tak pewien. Przeżywałem straszne chwile. Leżałem całkiem nieruchomo, nie śmiałem otworzyć oczu ani zaczerpnąć tchu. Wielki zwierz pociągał nosem, owiewał mnie swoim gorącym oddechem. Ludzie często opowiadają o zatrważających przygodach z własnego życia. Mnie również wiele razy groziło niebezpieczeństwo. Gdybyście jednak szukali czegoś takiego, co w parę chwil was postarzy i przyprawi o siwiznę, to lampart nie ma sobie równych – zwłaszcza taki, który stoi nad wami i szuka dobrego miejsca, gdzie mógłby zatopić kły.

Lampart wydał niski pomruk, przeszedł w poprzek mojego ciała, strącając mi kapelusz, i ponownie zawarczał. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że się oddala. Moja ulga nie trwała jednak długo. Zwierz nie odszedł daleko, po chwili odwrócił się i położył obok mnie.

Tak, leżeliśmy razem, lampart i ja, na trawie w cieniu akacji. Lampart na boku, lekko skulony, krzyżując przednie łapy jak pies. Gdy tylko próbowałem się odsunąć, burczał na mnie. Jestem pewien, że w całej historii Groot Marico jeszcze się nie zdarzyło, aby szukaniem zbłąkanych krów, tą niewdzięczną robotą, zajmowało się dwóch tak osobliwie dobranych towarzyszy.

Następnego dnia w salonie Fanie Snyman, który służył za urząd pocztowy, opowiedziałem, co mi się przytrafiło, okolicznym farmerom, którzy akurat pili kawę i czekali na ciężarówkę z Zeerust.

– I jak ci się w końcu udało uciec przed tym lampartem? – zapytał Koos van Tonder, próbując obrócić wszystko w żart. – Pewno zacząłeś pełzać w trawie i wystraszyłeś go, udając pytona.

– Nie, po prostu wstałem i poszedłem do domu – odparłem. – Przypomniało mi się, że krowy, których szukam, mogły pójść w drugą stronę i zbłądzić do twojej zagrody. Pomyślałem, że już bezpieczniejsze byłyby z lampartem.

– Czy lampart powiedział ci, co sądzi o ostatnim wystąpieniu generała Pienaara w Volksraadzie? – chciał wiedzieć Frans Welman, na co wszyscy się roześmiali.

Zanim przyjechała ciężarówka z listami, opowiedziałem swoją historię kilka razy i choć moi słuchacze, których było tuzin i trochę, nie mówili zbyt wiele, to nie miałem wątpliwości, że słuchają mnie w ten sam sposób, w jaki słuchali Krisjana Lemmera, o którym wszyscy wiedzieli, że jest największym łgarzem w całym Niskim Veldzie.

Na domiar złego Krisjan Lemmer też tam był, a kiedy doszedłem do tej części, w której lampart położył się obok mnie, Krisjan do mnie mrugnął. Znacie ten rodzaj mrugnięcia. Był to znak nowego porozumienia między nami; sygnał, że od tej pory możemy ze sobą rozmawiać jak jeden łgarz znad Marico z drugim.

Nie podobało mi się to.

– Panowie – powiedziałem w końcu – wiem, co sobie myślicie. Nie wierzycie mi, ale nie chcecie tego powiedzieć.

– Ależ wierzymy – przerwał mi Krisjan Lemmer. – W Niskim Veldzie nie takie cuda się zdarzały. Miałem kiedyś mambę długą na dwadzieścia stóp, dałem jej na imię Hans. Wąż tak się do mnie przywiązał, że nigdzie nie mogłem się bez niego ruszyć. W niedziele pełznął za mną nawet do kościoła, ale ponieważ nie wszystkie kazania mu się podobały, czekał na zewnątrz pod drzewem. Nie żeby Hans nie wierzył w Boga. Po prostu miał wrażliwą naturę i czuł się zakłopotany bardzo zasadniczym stanowiskiem predykanta w sprawie węża z rajskiego ogrodu. Ale nawet wtedy nie szukał dla siebie rozłożystej akacji jak ten twój lampart. Nie zadzierał nosa. Hansowi wystarczał cień zwykłego drzewa. Wiedział, że jest tylko mambą, i nie próbował sobie dodawać powagi.

* * *

Choć brednie Krisjana Lemmera puś­ciłem mimo uszu, efekt całej sprawy był taki, że i ja zacząłem mieć wątpliwości co do istnienia lamparta. Przypomniały mi się dziwne historie o ludziach potrafiących zamieniać się w zwierzęta i choć nie jestem człowiekiem przesądnym, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że byłem świadkiem czarów. Ale kiedy kilka dni później wypatrzono ogromnego lamparta niedaleko przełęczy, a potem znowu przy drodze do Nietverdiend, i jeszcze na łąkach w pobliżu Molopo, sprawy przybrały inny obrót.

Z początku ludzie z niego żartowali. Mówiono, że to nie był prawdziwy lampart, lecz cętkowane zwierzę, które wyszło ze snu Schalka Lourensa. Albo że lampart przyszedł do Dwarsbergu, aby obejrzeć długą na dwadzieścia stóp mambę Krisjana Lemmera. Jednak później, kiedy znaleziono jego ślady przy kilku wodopojach, wątpliwości się rozwiały.

Zaczęto mówić, że niebezpiecznie jest chodzić po veldzie. Nastały emocjonujące czasy. Czasy strzelania do lamparta i uciekania przed nim. Liczbę wystrzałów z mauzerów i Martini-Henry, które odbijały się echem od skalistych urwisk, dało się porównać chyba tylko z pierwszą wojną burską. Liczbę uciekających – chyba wyłącznie z drugą wojną burską.

Jednak lampart zawsze uchodził cało. Z jakiegoś powodu było mi go żal. Wciąż nie mogłem zapomnieć o tym, jak mnie wtedy obwąchiwał i jak się przy mnie położył. Kojarzyło mi się to z Biblią, w której napisano, że lew będzie leżał z barankiem.

Zastanawiałem się też, czy to wszystko aby mi się nie śniło. Czy naprawdę mogło mi się przytrafić coś tak niesamowitego? Lampart coraz mocniej zaprzątał moje myśli. Nie miałem z kim o tym porozmawiać; nie było człowieka, który mógłby mi jakkolwiek pomóc. Nawet teraz, gdy opowiadam tę historię wam, spodziewam się, że mrugniecie do mnie jak Kris­jan Lemmer.

Ale mogę wam tylko opowiedzieć to, co sam widziałem, resztę wie tylko Afryka.

Minęło trochę czasu, zanim znów poszedłem ścieżką przez busz do miejsca, gdzie rosną cieniste akacje. Tym razem jednak nie położyłem się na trawie. Kiedy bowiem dotarłem na miejsce, okazało się, że lampart mnie uprzedził. Leżał w tym samym miejscu co wcześniej, lekko skulony, przednie łapy miał skrzyżowane, tak jak to nieraz robią psy. Leżał całkiem nieruchomo. I nawet z oddali widziałem na jego piersi czerwoną plamę po kuli z mauzera.

Opowiadanie Hermana Charlesa Bosmana z antologii Bosman at His Best: A Choice of Stories and Sketches, wyd. Human & Rousseau, Kapsztad–Pretoria–Johannesburg 1989. Lead pochodzi od redakcji „Przekroju”.

Daniel Mróz, rysunek z archiwum nr 1132–1133/1966 r.
Ilustracja: Daniel Mróz, archiwum „Przekroju” nr 1132–1133, 1966 r.

Czytaj również:

Król Lew Król Lew
i
"Smutny lew", Nina Torr, 2014 r.
Marzenia o lepszym świecie

Król Lew

Iza Klementowska

W tej opowieści są potężni przodkowie, zły brat ojca, spiski i zdrady, powstanie i upadek imperium. Nie dzieje się ona jednak w bajkowej krainie zwierząt, lecz na ziemiach wzdłuż Limpopo, które dziś nazywamy Mozambikiem. I jak to bywa z prawdziwymi historiami z czasów europejskich podbojów kolonialnych – kończy się tragicznie.

Afryka” przybija do brzegu Cacilhas 13 marca 1896 roku. Po drugiej stronie Tagu leży Lizbona. Zainteresowanie jest tak duże, że kapitan decyduje się pozostać na razie tutaj. Podpływają inne frachtowce, łódki, żaglówki, a nawet małe szalupy. Każdy chce zobaczyć tę „bes­tię”. Każdy chce zobaczyć ten „koszmar kolejnych rządów”. Tak nazywają go liz­bońskie gazety już od kilku miesięcy. Po paru następnych fabryka Pampulha będzie sprzedawać ciasteczka „Gungun­hana”, bar w Areeiro przekąski „Gungunha­na”, a sklepiki i lizbońskie kioski pocztówki „Gungunhana”. Powstaną wiersze i poematy.

Czytaj dalej