Brak nie oznacza jeszcze ubóstwa. W zachowaniu zdrowego umiaru w czasach nadprodukcji na kredyt pomocne są wspomnienia z polskich podwórek. Zanim zaczęliśmy je grodzić i prywatyzować, były zarządzane demokratycznie i opanowane przez dziecięcą ekonomię współdzielenia.
Wypożyczalnia sprzętu sportowego powstała w małym piwnicznym pomieszczeniu w naszej klatce. Ale po sanki, łyżwy, piłki, kije hokejowe mogli zgłaszać się mieszkańcy całego osiedla, nawet ci z najodleglejszych bloków. Zeszytu z zapisami pilnował mój tata, który ten rezerwuar wymarzonych rakiet i paletek wymyślił. Pieniądze dał Komitet Osiedlowy. Pamiętam zapach tego małego pomieszczenia oświetlonego gołą żarówką. W zamykanym na kłódkę piwnicznym powietrzu wisiała obietnica sportowych wrażeń – inni już ich zaznali i zdążyli naopowiadać, jak świetnie się grało albo jeździło. Aromat skóry, plastiku i drewna mieszał się z zapachem rzeczy używanych, historii już wydarzonych oraz przeżyć, których nie można mieć na własność, ale można wziąć w nich udział.
Asortyment wypożyczalni był imponujący jak na ubogie lata 80. XX w. Dzieciaki ustawiały się w długiej kolejce po dwie wąskie deskorolki typu „łezka”, kilka kijów hokejowych oklejonych taśmą w miejscach uszkodzeń i dwa ciężkie czarne krążki, drewniane rakiety tenisowe, zestaw do badmintona nazywanego wtedy kometką (z lotką obciążoną plasteliną i wciśniętym w nią kamyczkiem), dwie pary sanek, narty zjazdowe i biegowe wraz z kijkami, łyżwy dziewczyńskie – z białej skóry – i te dla chłopaków – czarne, z szeroką płozą, łataną piłkę do nogi, piłki do kosza i siatkówki oraz zdarte paletki do tenisa stołowego. Czekanie w rzeczywistości niedoborów było sprawą normalną i nikogo nie dziwiło. Podobnie jak to, że ktoś ma coś, czego samemu mieć nie można. Były na to sposoby.
Złote piachy
„Dzień dobry, jest Tomek? A wyjdzie na dwór?” Na podwórku nasze skromne indywidualne możliwości natychmiast się pomnażały. Razem można było więcej – więcej