„Proszę nie porzucać SF… Pozostało nas jeszcze troje, może czworo. Nie może Pan tak zwyczajnie odpalić silników i zostawić nas na pastwę losu” – pisała Ursula K. Le Guin do Stanisława Lema na początku ich korespondencji.
W tej historii wszystko jest niezwykłe. Dwoje wybitnych autorów literatury fantastycznej, każde po swojej stronie żelaznej kurtyny. Oboje zniechęceni do gatunku, który uprawiają, choć każde z innych przyczyn. A do tego jeszcze jedno z nich nie zna angielskiego! Mimo tylu przeszkód Ursula K. Le Guin i Stanisław Lem przez lata pisali do siebie listy, w których wymieniali się przemyśleniami na temat własnej twórczości i kondycji literatury fantastycznej – czasami bardzo ostrymi. Ich korespondencja ukazała się niedawno w książce I mów, że moja chwała z przyjaciół się bierze. Listy 1972–1984. Przedstawiamy jej fragmenty.
Portland, 30 maja 1972
Szanowny Panie,
czytać Pańskie listy to jak wyjść z dusznego pokoju w objęcia chłodnego, wspaniałego wietrznego dnia! Trochę człowiekiem targa, ale jest czym oddychać!
[…]
Czytając Pański list, zastanawiałam się, czy w Ameryce rozróżnienie pomiędzy rzeczywistością a baśnią nie jest trudniejsze. Mamy tyle reklam, eskapistyczne mass media, tempo wydarzeń jest niesamowite – rozróżnienie naprawdę staje się trudne. Jeśli człowiek się nie upilnuje, wszystko może wziąć za bajkę, albo odwrotnie, wszystko potraktować ze śmiertelną powagą… Mam skłonność do popadania w tę drugą skrajność, na przykład czytam za dużo bajek SF tak, jakby to była prawdziwa fantastyka naukowa, a potem zgrzytam zębami i mam kaca moralnego, dopóki nie uprzytomnię sobie, jaka byłam niemądra.
[…]
KIEDY wydadzą więcej Lema po angielsku?? Tak, oczywiście, że chciałabym przeczytać Pańskie „bajki” – i wszystko inne.
Szczerze oddana
Ursula Le Guin
Zakopane, 22 czerwca 1972
Szanowna Pani,
abym mógł napisać coś nowego, co roku uciekam z Krakowa na miesiąc – w czerwcu – do Zakopanego (w Tatrach Wysokich). I tutaj właśnie z radością odebrałem Pani list. Również z radością donoszę, że Pani powieść Czarnoksiężnik z Archipelagu była dla mnie cudownym przeżyciem. Nie będę łgał, miałem pewne obawy, doszły mnie bowiem słuchy, że to „opowieść magiczna”, a ja nie mogę czytać nawet tak wybitnego twórcy jak Tolkien – działa on na mnie jak opium. Tymczasem Pani książka nie jest przeznaczona wyłącznie dla dzieci, powiedziałbym nawet, że przeznaczona jest dla nich dopiero w drugiej kolejności. Jest to tak krystalicznie czysta, przejrzysta opowieść, że poczułem coś na kształt zazdrości. To rzadkie zjawisko u osoby zawodowo czytającej amerykańską SF! Gdybym tylko mógł znaleźć tutaj wydawcę dla Pani książki.
[…]
Pyta Pani o moje książki. W tym roku w USA wydadzą moją drugą po Solaris książkę – powieść Niezwyciężony ukaże się nakładem wydawnictwa Herder & Herder. To malutkie wydawnictwo jest jak Jonasz w brzuchu wieloryba, bo zostało wykupione przez McGraw Hill. Potem, chyba w 1973 roku, ten sam wydawca opublikuje powieść Projekt: Głos Pana (amerykański tytuł może jeszcze ulec zmianie), następnie Śledztwo, zaś „bajki”, tzn. Cyberiada, stanowić będą kolejny tom. To już pewne. Z wyjątkiem niektórych fragmentów Cyberiady zapoznałem się ze wszystkimi przekładami. Aha, jeszcze jedna rzecz ma się ukazać, już przetłumaczona, Pamiętnik znaleziony w wannie. To zwariowana opowieść. Pozwolę sobie spytać: czy czyta Pani po niemiecku? Pytam, bo niektóre moje teksty zostały w kwietniu wydane w Niemczech Zachodnich (Nacht und Schimmel). To dwie pozycje, nie najgorsze, jak sądzę, lubię obie. Chętnie wysłałbym Pani egzemplarz, o ile będzie Pani mogła te rzeczy przeczytać, tłumaczenie jest wyjątkowo dobre. Jeśli nie, proszę o kilka miesięcy cierpliwości.
Pamiętam o Pani wspaniałomyślnej propozycji dotyczącej książek po angielsku. Jeśli będę czegoś potrzebował, napiszę. A teraz wypada mi podziękować za Czarnoksiężnika z Archipelagu. To wyrafinowane dzieło z własną, wewnętrzną melodią – mała, wielka książka.
Szczerze oddany
St. Lem
Portland, 7 sierpnia 1972
Szanowny Panie,
Pański list otrzymałam w samą porę – w jednej z tych chwil, kiedy czuję się przybita stanem science fiction, „rynkiem” itd., a przygnębienie to bierze się z poczucia wyobcowania, inności wobec większości „kolegów”-pisarzy – czy to w obrębie fantastyki naukowej, czy poza nią – a także wobec większości czytelników. To wyobcowanie bywa niekiedy źródłem siły – lub też sobie tylko to wmawiam – i myślę wtedy: „Do diabła z wami, z tym, czego oczekujecie: ja wam pokażę – a wy zrobicie z tym, co chcecie”. Dumna Artystka pozująca na barykadach estetyki itp. Czasem jednak taka poza staje się wyjątkowo niewygodna, chciałoby się z kimś porozmawiać bez przybierania póz i krzyków… Ale dostałam Pański list, który dobrze na mnie podziałał. Bo to właśnie bassesse d’âme zniechęca, męczy i stąd bierze się poczucie wyobcowania. Nie chodzi o to, że jesteśmy szlachetniejsi czy lepsi od innych pisarzy. Tamtym najwyraźniej nie przychodzi do głowy, że w naszym rzemiośle nie chodzi tylko o sprzedaż. Jeśli dobrze się sprzedaje, to znaczy, że jest dobre – do tego doszło u nas i, obawiam się, także w większości krajów Europy. Niżej upaść się nie da. Oczywiście to pogląd krótkowzroczny. Są jeszcze ludzie, którzy patrzą dalej i widzą, że poza rynkiem istnieje świat, nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Ale vita brevis i w chwilach słabości człowiek pragnąłby nie sukcesu, nie nagrody, bo to wszystko nie ma znaczenia, lecz otuchy, przypomnienia, że istnieją tacy, którzy nie osądzają dzieła na podstawie osiągniętych dzięki niemu zysków.
Pokrzepiający był także artykuł o SF w zeszłotygodniowym „New Yorkerze”, widział go Pan? Jeśli ma Pan kłopoty ze zdobyciem „New Yorkera”, chętnie wyślę Panu kserokopię. To ciekawy tekst. Pomimo natarczywych reklam adresowanych do bogaczy i parweniuszy pismo cieszy się zasłużonym prestiżem. Przez lata recenzentem literackim był tam Edmund Wilson. Prezentowana beletrystyka to formy krótkie, ale jest wartościowa i wysokiej próby. „New Yorker” ma wielkie zasługi w publikowaniu wszystkiego, co (po angielsku) przesyła im Jorge Luis Borges. Przez lata ignorowali SF, więc ten artykuł jest swoistym „wyrazem aprobaty”. Dobrze napisany i wnikliwy, autorstwa Geralda Jonasa, młodego człowieka, który kilka lat temu sam napisał efektowną historię science fiction, zatytułowaną The Shaker Revival. Myślę, że ten tekst wywrze dobry wpływ na amerykańską SF. Pomoże obalić mury odgradzające ją od pozostałej literatury. Mury, pomiędzy którymi wygodnie umościło się wielu pisarzy i czytelników, podziwiających siebie nawzajem – duże ryby w małym stawie.
Owszem, fascynują mnie ludzie, którzy w ciągu roku piszą cztery książki. Pan z pewnością jest płodnym pisarzem, natomiast ja z zaskoczeniem uświadomiłam sobie, że w ciągu dekady napisałam osiem powieści, choć sądziłam, że pracuję powoli. Ale Silverberg czy Brunner to doprawdy zdumiewające zjawisko! I zarazem wielka szkoda, bo myślę, że w głębi duszy Silverberg jest dobrym człowiekiem i pisarzem – tylko zanadto się spieszy. Dlaczego uparł się, żeby wyżyć z pisania? Mógł zatrudnić się gdzieś na pół etatu albo korzystać z zarobków żony; dlaczego nie zwolni tempa, żeby zastanowić się, dokąd zmierza? W rezultacie uprawia naśladownictwo – wyjątkowo zręczne i wyjątkowo powierzchowne. Naśladuje Starą Gwardię, Aldissa i Ballarda, i mnie, następnym razem pewnie odstawi i Lema. To obłęd. Nie mam nic przeciwko naśladownictwu, ludzie w ten sposób się uczą. W okresach rozkwitu sztuki – widać to na przykład w osiemnastowiecznej muzyce czy w dziewiętnastowiecznej poezji romantycznej – twórcy poprzez naśladowanie uczyli się od siebie jak szaleni. Lecz naśladownictwo to środek do celu, a nie cel. Mozart wykorzystał Haydna, żeby stać się Mozartem. Nie żeby stać się sławnym kompozytorem do Haydna podobnym!
Dałam upust frustracji i trochę mi ulżyło.
Nie, niestety nie znam niemieckiego. (W dzieciństwie musiałam się nieco zbuntować przeciwko niemieckiemu ojcu – choć nie był prawdziwym „niemieckim ojcem” – i ostentacyjnie uczyłam się francuskiego i włoskiego). Nacht und Schimmel, co to jest Schimmel? Pleśń? Męty? Co za wspaniały tytuł! Zatem pozostaje mi z niecierpliwością czekać, aż wyda to Herder-Herder-McGraw-Hill itd., żebym mogła się zabrać do czytania. A co z Pańskimi książkami po francusku – czy jest Pan zadowolony z przekładów? Widziałam, że Solaris wyszła w Anglii – czy to ten przekład, który mamy tutaj, z francuskiego, autorstwa Kilmartin i Coxa, czy też ktoś przetłumaczył książkę na nowo z polskiego? Jeśli tak, czy woli Pan któreś z tych tłumaczeń?
Cieszę się, i to bardzo, że spodobał się Panu Czarnoksiężnik. Gdybym musiała wybierać, powiedziałabym, że to najambitniejsza książka, jaką napisałam, z wyjątkiem Wydziedziczonych, którzy ukażą się w przyszłym roku. Napisałam jeszcze dwie – kontynuację „Ziemiomorza” – ale nie wiem, czy któraś z nich dorównuje pierwszej. Druga ma mniejszy rozmach, a trzecia wprawdzie rozmach ma większy, ale jest miejscami niespójna – jedna została wycyzelowana nadmiernie, a druga niedostatecznie.
Spróbuję zebrać się na odwagę i je Panu przesłać.
Gdyby miał Pan wolną chwilę, chciałabym się dowiedzieć, czym jest Pańskim zdaniem „baśń” i z czego ją Pan wywodzi. Pańska historia o mechanicznej zabójczyni brzmi fascynująco – ale dlaczego to baśń, a nie SF?
Przed kilkoma tygodniami odwiedziłam Uniwersytet Waszyngtoński w Seattle (na północ stąd), gdzie przez tydzień prowadziłam warsztaty z pisania SF. Uczyłam – to niewłaściwe słowo, raczej właśnie prowadziłam – dwudziestu sześciu młodych ludzi (dwóch było po pięćdziesiątce, ale większość miała od siedemnastu do dwudziestu trzech lat; byli nadzwyczaj owłosieni). To był świetny tydzień. Niektórzy dwudziestolatkowie chcieli z marszu „wejść na rynek” i myśleli tylko o tym, „gdzie ich opowiadanie się sprzeda”. Dałam im niezłą szkołę. Jednak nie wszyscy byli biznesmenami w krótkich spodenkach, niektórzy wykazali się ikrą i wyrafinowaniem. Wyrażali własne zdanie bez oglądania się na modę. Zajęcia polegały głównie na krytyce ustnej – teksty rozszarpywały krytycznie usposobione menady, a upokorzony młody autor miał szansę na rewanż przy omawianiu dzieła kolejnego autora. To motywujące: dobry tekst rodzi dobrą krytykę, zaczynają się pojawiać oryginalne pomysły i do głosu dochodzi swoista zbiorowa kreatywność, która sama w sobie jest przyjemna niczym spontaniczny taniec umysłów. Ale czy ci młodzi ludzie staną się dzięki temu lepszymi pisarzami? Wątpię. Jednak samo to doświadczenie miało sens. Wśród pisarzy prowadzących tygodniowe warsztaty znaleźli się także Ellison i Silverberg, toteż pod koniec semestru dzieciaki będą miały wyjątkowo różnorodne doświadczenia z „profesjonalnym” podejściem!
Zakopane – brzmi jak jeszcze lepszy pomysł na lato…
Serdecznie pozdrawiam
Oddana Panu
Ursula Le Guin
Kraków, 23 grudnia 1972
Szanowna Pani,
miło dostać od Pani list, i to zwłaszcza DZISIAJ – tuż przed Bożym Narodzeniem, kiedy w domu panuje lekkie przedświąteczne szaleństwo. Ja je nawet lubię, bo jest zabawne (w naszej tradycji to aniołek, a nie Święty Mikołaj, przynosi dzieciom prezenty pod choinkę, a ja muszę chronić mojego synka przed złym wpływem starszych dzieci, które starają się podkopać wiarę w tegoż aniołka).
Prawdę powiedziawszy, nie lubię już Edenu, to stara książka, napisana piętnaście lat temu, na długo przed Solaris. Zatem posyłam Pani moją inną powieść, wydaną już we Francji, Niezwyciężonego, choć angielski przekład ma się niedługo ukazać nakładem oficyny Herder & Herder. Uważam, że powieść ma w sobie to „coś”. Pan Gillespie przysyła mi swój fanzin z Australii i informuje, jak wielu fanów zraziłem do siebie esejami! Do głowy by mi nie przyszło, że podobne niewinne uwagi mogą wywoływać taki skutek – fandom to zbiorowisko osobliwe i przewrażliwione, jeśli postrzega się je jako zjawisko społeczno-kulturowe.
Wydawnictwo Ace & Daw przysyła mi sporo nowych książek, ale nie mogę tego czytać. Chyba nie napiszę już nic więcej o SF, bo to „przypadek beznadziejny” – oni lubią to, czego ja nie lubię, i vice versa – i koniec. Dziś skończyłem pisać ostatnią, najnowszą książkę. Tytułu (Wielkość urojona, Imaginäre Größe) nie da się niestety przetłumaczyć na angielski, bo po polsku, tak jak po niemiecku, Größe to ZARÓWNO „wybitność”, jak i „mierzalna właściwość fizyczna”, z czego wynika celowa dwuznaczność; to antologia Wstępów do Nicości. Ostatni napisałem wczoraj, kiedy przyszedł mi do głowy pomysł o jegomościu, który uczy bakterie (E. coli) podstaw angielskiego, żeby „pisały” alfabetem Morse’a, układając się w kropki i kreski. I śmiałem się, kiedy pierwszy szczep elokwentnych bakterii (E. coli loquativa) na powierzchni agaru napisał „dzień dobry”.
To niewielka książeczka (130 str.). Ale wymagała mnóstwa pracy, bo kończy się głosem GOLEMA, komputera o ilorazie inteligencji 660, który wygłasza prawdy o ludzkości.
Bardzo dziękuję za Pani życzliwość.
Szczerze oddany
St. Lem
PS Moja żona dopiero teraz zaczęła czytać Pani Czarnoksiężnika: jakże urzeczona jest tą opowieścią! (Ona w ogóle NIE MOŻE czytać fantastyki naukowej…).
Portland, 25 stycznia 1973
Szanowny Panie,
Pański list bożonarodzeniowy sprawił mi wielką przyjemność. A to, co napisał Pan o aniołku, przypomniało mi pewną scenę, może sprzed dekady, kiedy tuż przed świętami podsłuchałam rozmowę córek. – Czy Święty Mikołaj istnieje naprawdę? – pytała młodsza. Na co starsza (lat pięć) odpowiedziała: – Nie, nie istnieje. Ale przynosi prezenty!
I proszę, oto mamy z głowy kwestię Istoty Rzeczywistości!
Właśnie ponownie przeczytałam Solaris – często tak postępuję w przypadku książek wielowymiarowych i oryginalnych. Czytam, odczekuję około roku i czytam ponownie – i tym razem było to wspaniałe przeżycie. Fragmenty, które podczas pierwszej lektury wydały mi się niejasne lub szorstkie, teraz przeciwnie, stały się klarowne i poruszające. Całość – wcześniej przesłonięta bulwersującymi szczegółami – stała się przejrzysta i wyjątkowo poruszająca. Lektura to czysta przyjemność zrodzona z właściwie dobranych proporcji. To cudowne! Dziękuję! Z niecierpliwością oczekuję na Niezwyciężonego. I żeby wydawnictwo Herder & Herder pospieszyło się z wydawaniem Pańskich książek!
To był dobry tydzień dla SF – przeczytałam Solaris i powieść Zamiatina My. Podobnie jak Pan zaglądam do wielu książek przysyłanych przez wydawców (głównie Doubleday) i myślę: Boże, to beznadziejna sprawa, bo skoro to ma być science fiction – a jest to kupa śmieci – to co ja tu właściwie robię, skoro nie chcę pisać szmiry? Toteż przeczytałam Pana i Zamiatina, a potem z biblioteki wybrałam coś Čapka, Landolfiego, Calvino i odtąd przyjemnie spędzam czas – siedzę na stosie śmieci i czytam książki…
Co do fanów, to, owszem, zraził Pan do siebie wielu ludzi. W pewnym stopniu to kwestia różnic kulturowych. Anglosasi nie przywykli do zaangażowania, z jakim w Europie toczy się spory o sztukę, nie doceniają satysfakcji płynącej z literackich dysput. Wiem o tym z doświadczenia, bo moje wychowanie było nietypowe pod tym względem i do dziś wzbudzam niepokój na salonach, kiedy podchodzę do Sztuki emocjonalnie. Moi rozmówcy sądzą wówczas, że się na nich gniewam. Nie rozumieją, że spierając się, moglibyśmy dojść do czegoś konstruktywnego.
Tak, fani to rzeczywiście dziwni ludzie – niektórzy to subtelni marzyciele, inni jednak wzbudzają mój lęk. Nie interesują się SF z powodów estetycznych, moralnych czy naukowych – często w ogóle niewiele czytają. Dążą do osobliwej, pasożytniczej relacji z autorem i swoistej symbiozy wśród swoich. Pragną świata zamkniętego, o którym inni niewiele wiedzą lub nie traktują go poważnie. A tu nagle Pan, wsparty intelektualną głębią i postulatami etycznymi, szturmuje ten mały, zamknięty światek niczym kosmita z innej planety, co wywołuje u nich przerażenie i wściekłość. O co temu Lemowi chodzi? Sądzi, że science fiction to prawdziwa literatura? (Tak nie jest, choć czasami gatunek ten rodzi prawdziwe książki).
Wiedział Pan, że Alexander Fleming z kultur bakterii i pleśni na szalkach Petriego tworzył obrazki? – żaglowce, flagi brytyjskie itp. Jednak nie przyszło mu do głowy, aby nauczyć je mówić. E. coli loquativa w rzeczy samej!
Serdecznie pozdrawiam
Ursula Le Guin
Kraków, 1 marca 1978
Droga Ursulo,
dziękuję za list. Jeden z moich przyjaciół, dramaturg Sławomir Mrożek, mieszka teraz w Paryżu, napisał kiedyś zabawną i NIEBYWALE złośliwą historię o młodym Polaku w Europie Zachodniej, który gdzieś w Cannes spotyka prawdziwą gwiazdę filmową. Nie zna wprawdzie języków, ale coup de foudre d’amour sprawia, że – posługując się Samą Siłą Woli – zaczyna mówić po angielsku. Bardzo śmieszy mnie ta historia, która na dodatek wyjaśnia, jakim cudem ja, choć nigdy nie uczyłem się angielskiego, potrafię napisać po angielsku list, a nawet artykuł. Lecz angielski „mówiony” pozostaje dla mnie chińszczyzną.
Mullen donosi mi, że porzuca „Science Fiction Studies” – podejrzewam, że jemu TEŻ się to znudziło. Pozostaje tylko nasz dzielny Darko. Zarazem wiem od kogoś, że był on, czy też jest, chory? Co się tyczy chorób, sam mam ich pod dostatkiem, bo wszyscy w naszym domu są chorzy, z wyjątkiem psa i kota. Sytuacja ta utrzymuje się od kilku tygodni. Ale nawet gdybym chciał, nie mogę pisać, bo stałem się tzw. ofiarą sukcesu: ściągnąłem na siebie konieczność pisania listów w rodzaju: „Szanowny Panie, dziękuję za itd., z przykrością stwierdzam, że nie jestem w stanie spełnić Pańskich oczekiwań”, po czym wysyłam je kolejno do Sztokholmu, Liège, Metzu, Bielefeld, Oslo itd. W Niemczech Zachodnich z pewnością jestem „modny” – np. jakiś ginekolog napisał do mnie o swoim odkryciu dotyczącym właściwej pozycji kobiety podczas porodu (na czworakach, jak twierdzi). Dlaczego donosi o tym akurat mnie? – „bo jest Pan znanym futurologiem i może mi Pan pomóc” itp. Jakbym był roboczą wersją samego Boga Wszechmogącego. Panuje u nas grypa i doszło do fali zgonów, niektórzy starsi pisarze, przyjaciele przyjaciół, odeszli – pulvis es, vanitas vanitatum itd.
Chciałbym się mylić, ale wydaje mi się, że dostrzegam oznaki nadchodzącego utwardzenia stanowiska wschodniej strony świata wobec strony zachodniej – i to nawet na poziomie wydawania książek. Na przykład nasze Drogie Wydawnictwo najwyraźniej sądzi, że jego postępki wobec Twojej książki i jej tłumacza ujdą mu płazem. A może nawet zostaną ocenione pozytywnie, bo wykazano się Czujnością.
Tak, w Warszawie istnieje wydawnictwo Iskry, lecz nie mam z nim kontaktów. Oni wydają głównie literaturę młodzieżową.
Kiedy na płaszczyźnie ogólnej sprawy idą kiepsko, czytam książki z zakresu kosmologii i astrofizyki, i właśnie tym się teraz zajmuję. Jednak nie robię tego wyłącznie dla siebie, bo recenzuję książki dla RIAS (Rundfunk im amerikanischen Sektor) w Berlinie Zachodnim.
Poruszę jeszcze jedną kwestię związaną z Twoim Czarnoksiężnikiem. Tłumacz otrzymał honorarium – i tylko jego przekład nie może się ukazać. Stanowi to dla mnie ciekawy przykład zidiocenia w tzw. państwie socjalistycznym. Bo kto poniósł karę za występki tłumacza? Chyba nie on, skoro mu zapłacono. Ukarano amerykańską autorkę i polskich czytelników. Czegoś takiego Marks nie przewidział.
Portland, 10 listopada 1978
Drogi Stanisławie,
nie ma absolutnie żadnego powodu, by pisać. Po prostu myślałam o Tobie, a ostatnim razem, gdy pisaliśmy do siebie, było jakoś zniechęcająco i ponuro. Mam nadzieję, że sprawy idą ku lepszemu, że Twoje zdrowie się poprawiło i rodzina ma się dobrze.
Tutaj wszystko w porządku; jestem pochłonięta niedorzecznym przedsięwzięciem – powieścią o Rewolucji roku 1830 w moim wyimaginowanym kraju, Orsinii (która, rzecz jasna, wchodziła kiedyś w skład Austro-Węgier). To książka, na którą świat nie jest gotowy i nie ma szczególnego powodu, żeby kiedykolwiek był… Ale pisanie jej sprawia mi przyjemność.
Byłam zachwycona, aż krzyknęłam, ujrzawszy Twoje opowiadanie w „New Yorkerze”! Nareszcie pojawiasz się tam, gdzie powinieneś – i trafiasz do właściwych czytelników. Bardzo się cieszę.
Usiłuję pozyskać prawa do jednej z Twoich „recenzji książek nienapisanych”, która weszłaby w skład antologii opowiadań, nad którą Virginia Kidd i ja nadal pracujemy (minęły całe dekady – redaktorów wyrywa się nam spod nóg jak dywan). Mam nadzieję, że „The New Yorker” nie ma praw do wszystkich! Tego lata miałam przyjemność przeczytać w rękopisie cały zbiór Twoich recenzji książek nieistniejących, w przekładzie Kandla. Rozumiem, że miałeś pewne problemy z tutejszymi wydawcami. Wszyscy wydawcy spotkają się w piekle, wraz ze stręczycielami, rajfurami itp. – in fino alla fine. Bóg jest sprawiedliwy, a Papież jest z Krakowa!
Serdecznie pozdrawiam
Ursula
Kraków, 8 marca 1979
Ten list się zgubił i dziś odnalazł. Zjawisko to w pewnym stopniu ukazuje moje tzw. ogólne warunki pracy. Faktem jest, że obecnie piszę, a wtedy poziom chaosu wzrasta, bo przytłacza mnie nadmiar niedojrzałych decyzji.
Czystym zrządzeniem losu ubawiłem się dziś, czytając recenzję Doskonałej próżni w „Newsweeku” z 12 marca. Książkę zjechano i zdeptano. Mojego dawnego tłumacza dr. Kandla dziwiło, że w czytelnikach wywołuję tak skrajne reakcje: albo ich irytuję, albo nawracam na „moją wiarę”. To zdumiewające, bo nie pojmuję mechanizmu irytacji z powodu książki – jeśli nie trafia w mój gust, to jej nie czytam, ale nie żywię niechęci wobec autora.
Teraz znów mamy dużo śniegu, deszczu, błota itp. Piszę recenzje książek nienapisanych, ale które napisane być powinny, na przykład przez Niemców na temat ludobójstwa. Nie jest to oczywiście fantastyka naukowa, raczej coś w rodzaju „historiozofii fantastycznej”. Nie wiem, czy ma to jakąkolwiek wartość – potrzebuję czasu, aby to ocenić, książka musi ostygnąć, muszę o niej niemal zapomnieć. Mam nadzieję, że nie uraziłem Cię szczerością, że gubię listy od Ciebie (moje odpowiedzi na Twoje listy – także). W pewnym sensie przypominam Boga Wszechmogącego: lubuję się w chaosie i bez chaosu niczego bym nie stworzył.
Serdecznie pozdrawiam,
Twój St. Lem
I mów, że moja chwała z przyjaciół się bierze. Listy 1972‒1984, tłum. Tomasz Lem, wstęp i opracowanie Agnieszka Gajewska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024