Doznania

Wycieczka międzyświatowa

Olga Drenda
Czyta się 5 minut

Zdarzyło mi się ostatnio zaniemóc podczas wycieczki do lasu. W taki dziwny poranek, gdy kręci się w głowie, a woda w stawie i liście migoczą jak optyczne triki z książek „Magiczne oko”, łatwiej dostroić swoje radary do niezwykłości otoczenia.

Pora roku też sprzyja niesamowitości. Można jeszcze chodzić bez rajstop i słońce roztapia nadzienie wafelków pozostawionych na parapecie, a tu przecież lato się kończy, lada moment liście zaczną opadać, dookoła kwitnie smrodliwy wrotycz, niegdyś roślina pogrzebowa, i rosną grzyby, w których wyobraźnia typu ludowego widziała pośredników między światami. Miejsce, w którym wracałam do siebie, leżało całkiem niedaleko tajemniczego krzyża z roku 1806; do tego ukrytego w lesie zabytku zabieram wizytujących, którzy chcą posmakować klimatu rodem z płyty „Murder Ballads” Nicka Cave’a. Przedwojenna książka o podaniach i legendach moich okolic, „Górnośląskie opowieści” (Oberschlesische Sagen) głosi bowiem, że pewien leśniczy zastrzelił tu swoją kochankę, a kunsztownie rzeźbiony krzyż postawił, chcąc odkupić winy.

Ktoś wystarczająco dociekliwy dotarł do tej historii i dowiedział się, dlaczego krzyż stoi właśnie w tym miejscu i co takiego miało wydarzyć się w roku 1806. Co jednak z innymi? Dlaczego w pewnej miejscowości niedaleko Szczebrzeszyna drewniana kapliczka stoi pusta, a figurę Jezusa umieszczono w dziupli – jakby miała być tam od początku? Jaka „krwawa ofiara” wymieniona na wotywnej tablicy miała miejsce w roku 1870 i została upamiętniona w Gostyni? Wielu miłośników turystyki krajowej, szperaczy, zbieraczy, wędrowców, fanów geocachingu (czyli poszukiwania skarbów przy pomocy GPSa) i rowerzystów lubi zwiedzać Polskę szlakiem kapliczek, a pasjonaci historii lokalnej, zrzeszeni w niewielkich kołach i klubach, zachęcają do gromadzenia związanych z nimi opowieści o okolicznościach powstania. Zwykle bowiem takie miejsca pamięci, przynajmniej te stare, powstają w nieprzypadkowych lokalizacjach: tam, gdzie wydarzyło się coś złego, tam, gdzie należało podziękować opatrzności, albo tam, gdzie złym wypadkom lepiej zapobiec, czyli w miejscach granicznych: na końcu miejscowości, przy między, na rozwidleniu dróg. Są i takie miejsca, w których widać potrzebę cudowności, sama znam jedno: pewne małe źródełko, uparcie zasypywane przez miejscowe władze, ktoś uparcie odkopuje i zdobi okoliczne drzewa wycinkami z religijnych czasopism, jakby koniecznie chciał udowodnić, że ta właśnie woda ma właściwości szczególne. W większych miejscowościach mapa kapliczek jest świadectwem wchłaniania wsi przez rozszerzające się miasto (chociaż szczególnym wyjątkiem jest tu Warszawa i jej podwórka). Doskonale widać to w Krakowie, gdzie na obrzeżach mrówkowcowych osiedli można niejeden raz natrafić na prawdziwą rzeźbę ludową z XIX wieku – daleką od kanonów i proporcji zawodowego rzeźbiarstwa, podpisaną przez autora ledwie znającego alfabet, ale ujmującą postaci świętych w całej ich opiekuńczości lub srogości, tak, jak postrzegał ich ówczesny wierny. Gdy wyprowadzałam się z Krakowa, jedną z takich kapliczek nad cichą rzeczką niemal w całości otaczał parking budowanego właśnie dyskontu: wiejskość wypraszano z młodej dzielnicy miasta szybko i bez ceregieli, pozostawiając tylko zabytkową rzeźbioną pamiątkę. Potrzeba niezwykłości lubi jednak wędrować i pojawiać się w innych miejscach, skoro jedne już „odczarowano”; niedawno zniknął z powierzchni ziemi niedokończony dom, który inspirował mieszkańców Krakowa do szerzenia niesamowitych opowieści, oczywiście opartych na klasycznych scenariuszach znanych doskonale folklorystom: niezgoda między braćmi, zabójstwo, wyrzuty sumienia… wielokrotnie słyszałam podobne historie pytając o opuszczone budynki, za którymi zwykle stoją znacznie banalniejsze historie. Takie wzory wydają się jednak w naszych głowach uruchamiać automatycznie, podsuwane prosto z repozytorium zbiorowej wyobraźni.

Kapliczki i związany z nimi kult etnologia wiąże z kategorią religijności przeżywanej – niekoniecznie zgodnej z wytycznymi teologii, a opartej na osobistym doświadczeniu wiernych. To dlatego jest w niej tyle wyczulenia na niesamowitość i cudowność. Kiedyś używano nazwy „religijność typu ludowego”, ale XIX-wiecznego ludu wiejskiego już nie ma, a przeżywanej religijności można doświadczać również w wielkim mieście, w końcu nie od miejsca zamieszkania zależy potrzeba zetknięcia się z sacrum (nieporównywalną z innymi zjawiskami siłą, która ma w sobie element grozy, tajemnicy i fascynacji, jak pisał filozof Rudolf Otto). Fotograf Łukasz Rusznica niedawno został nagrodzony na krakowskim Miesiącu Fotografii za intrygujący cykl zdjęć wykonanych w Japonii. Ich wspólnym wątkiem była „niewidzialna rzeczywistość”, duchowa warstwa świata skryta za podszewką codzienności: bóstwa i duchy zamieszkujące lasy, rzeki i drogi, obecne na co dzień w zwykłym ludzkim świecie. Ktoś powiedziałby, że to świat bardziej uduchowiony od naszego, nie jest to jednak prawdą: nasza polska i szerzej – europejska rzeczywistość jest po prostu „zaczarowana” w nieco inny sposób, do tego – chyba potrzeba niesamowitości i to, co irracjonalne jest w nim obecne coraz mocniej. Wie o tym każdy, kto zanurkuje czasami nieco głębiej w świat internetu. Ken „R.U. Sirius” Goffman, założyciel kultowego cyberpunkowego magazynu „Mondo 2000”, przypomina, że internet w kształcie, jakim go dzisiaj znamy, to dziecko kalifornijskich hipisów, a kultura hipisowska jego zdaniem jest podobna do kultury ludowej – podobnie rozchodzą się w niej informacje, podobnie budują się mity. To w sieci dzisiaj znajdują się nowe rozstajne drogi i miedze. 

Czytaj również:

Ziemia

Oddech piżmoszczura

Olga Drenda

W okolicy, w której mieszkam, leśnicy wystawili tablicę edukacyjną o ssakach naszego regionu.

Wielu przedstawicieli zdarzyło mi się już widzieć i słyszeć w przeszłości: zimą obserwuję wzorcowych dziczych rodziców opiekujących się malcami w paski jak cukierki kukułki; na spacerze nietrudno wypatrzeć migający sarni ogonek; pewien lis podjadał z miski kotom sąsiadki, a od czasu do czasu słychać, jak ktoś klnie na czym świat stoi, bo kuna przegryzła kabel w samochodzie. Oprócz tych powszechnych zwierząt na tablicy pojawiło się jednak jeszcze kilka, których w moich rejonach nie widziałam nigdy, a przecież siedzę często w mchu i paproci. To na przykład borsuk, który też przypomina cukierki kukułki, tylko większe od warchlaka, oraz piżmak, czyli piżmoszczur. To nazwa mniej precyzyjna, i dlatego już niestosowana przez naukowców, ale dla mnie ładniejsza, jest w niej coś groźnego i budzącego respekt.

Czytaj dalej