Doznania

Strategie profesorowej Szczupaczyńskiej

Miłada Jędrysik
Czyta się 7 minut

Powieści kryminalne, tak jak seriale, wiele mówią o kondycji współczesnego społeczeństwa, często zastępując w tym ambitniejsze dzieła. Tak jest też z Rozdartą zasłoną Maryli Szymiczkowej, choć to stylowy kryminał retro. Szymiczkowa, nawiasem mówiąc wdowa po prenumeratorze „Przekroju”, to Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński, para w literaturze i w życiu. Jeden jest pisarzem, a drugi jest z Krakowa (oprócz tego też – amerykanistą, tłumaczem, publicystą, ale ważne, że wie wszystko o tym mieście i jego mrocznych tajemnicach).

Bohaterką Szymiczkowej jest inna dama na „Sz”, profesorowa Szczupaczyńska – żona wykładowcy Uniwersytetu Jagiellońskiego, krakowska mieszczanka z ambicjami, których nie jest w stanie zrealizować. Rzecz bowiem dzieje się za miłościwie panującego Franciszka Józefa, w Krakowie sztywnym i tradycji wiernym, Krakowie, który bardzo by chciał być ważnym miastem imperium, a w porównaniu chociażby ze Lwowem jest średniej wielkości dziurą. W dawnej stolicy Polski zadziera się więc nosy wysoko, broni pozycji (i tradycji), nie biorąc jeńców. Profesorowa Sz. tymczasem pochodzi z Przemyśla, więc krakowianie, a zwłaszcza krakowianki, patrzą na nią z góry. Nie pomaga inwestowanie w męża – profesor jest, powiedzmy sobie szczerze, niezbyt lotny i niewystarczająco dobrze spokrewniony, nie zdobywa upragnionych awansów i katedr.

Sfrustrowana profesorowa realizuje się więc w kryminalnych śledztwach, bo do tego ma szczególny talent. Ale że to Anno Domini 1893, nie może się zdradzić ani przed krakowskim towarzystwem, ani przed własnym mężem. W dochodzeniach pomagają jej za to łebskie służące i kucharki. To feministyczne mrugnięcie okiem – mądre, energiczne kobiety osiągają profesjonalne sukcesy, a nieogarnięci faceci zostają w tyle (spokojnie, są też wśród bohaterów drugiego planu ogarnięci faceci). Tyle tylko, że prawie nikt o sukcesach Szczupaczyńskiej nie wie, z wyjątkiem zdemaskowanych zbrodniarzy i krakowskich sędziów śledczych (to oni, nie policja, zajmowali się prowadzeniem śledztw kryminalnych). Profesorowa odwiedza więc śledczego, z którym się konsultuje podczas dochodzenia prowadzonego w związku z zamordowaniem swojej służącej, pod zmyślonymi pretekstami. Wcześniej musi wymknąć się z domu tak, żeby mąż nie powziął żadnych podejrzeń.

W taki sposób wszyscy są zadowoleni, zupełnie jak u Dulskich. A nawet bardziej, bo żaden Dulski nie musi na koniec wybuchać: „a niech was wszyscy diabli”.

Dehnel z Tarczyńskim dobrze pokazali nasze codzienne strategie. Na przykład wśród dzieci w wieku gimnazjalnym panuje zwyczaj chodzenia na religię do bierzmowania, bo świadectwo bierzmowania jest potrzebne, żeby dostać kościelny ślub. Potem te dzieci, dla których katecheza nie stanowi szczególnej wartości, przenoszą się na etykę. Wszyscy są zadowoleni, tylko że to nie jest najlepsza lekcja obywatelskiego wychowania.

Zadowalająca większość zmowa milczenia jest najwyrazistsza w przypadku niechcianej ciąży. Tymczasem dla wielu kobiet jedyny problem to pieniądze, a nie prawny zakaz, bo wyjazdy aborcyjne na Słowację i do Niemiec są na wyciągnięcie ręki. Na pewno łatwiejsze niż walka z zakazem przerywania ciąży – nikt nie uzna cię za morderczynię nienarodzonych, nie napiętnuje, no i nie trzeba poświęcać wolnego czasu na demonstracje i inne aktywizmy.

To nie dotyczy tylko sfery związanej z Kościołem katolickim i religijnymi tradycjami. Na gali wręczenia Nagrody Radia TOK FM im. Anny Laszuk dziennikarka Agata Kowalska, wygłaszając laudację nominowanego do niej walczącego z handlarzami roszczeń ruchu obywatelskiego Miasto Jest Nasze i jego byłego lidera Jana Śpiewaka, wyraziła taką frapującą opinię: „Śpiewak i MJN zmusili nas do spojrzenia w lustro. A to, co tam zobaczyliśmy, bardzo nam się nie spodobało. Dlatego dajemy im nominację za rok 2016 – rok, w którym zaczęliśmy ich słuchać”.

No to co, trzeba działać, spojrzeć w lustro, robić skandal? Bo jak pisał Edmund Burke: „Dla triumfu zła potrzeba tylko, żeby dobrzy ludzie nic nie robili”.

Tylko że skandal wcale nie jest najlepszą ze strategii, zwłaszcza w społeczeństwie, które nie potrafi albo nie chce ze sobą rozmawiać. Niedawna premiera Klątwy Olivera Frljicia w warszawskim Teatrze Powszechnym postawiła na baczność obrońców wiary i w Wiadomościach TVP, i w prawicowym Internecie. Tam-tamy przekazywały wyolbrzymione wieści o spektaklu, ale nie da się ukryć, że na samym jego początku aktorka odbywa fellatio z „figurą przypominającą Jana Pawła II”, a potem na szyi figury zostaje zawieszony karton z napisem „obrońca pedofilów". Przewrotność Klątwy polega na udowadnianiu widzowi na każdym kroku, że to tylko teatralna fikcja. Ten szczególny rodzaj idolatrii, jakim jest robienie laski, łatwo można również rozszyfrować jako oskarżenie wobec polskiego kultu „spiżowego” Jana Pawła II przy jednoczesnym niezauważaniu, spłaszczaniu, przekręcaniu nauk tego prawdziwego.

Ale – jak zauważa w „Tygodniku Powszechnym” ks. Andrzej Draguła – nawet bez żerujących na skandalu mediów wielu wierzących musiało poczuć się wstrząśniętych i urażonych do bólu informacją o takich wydarzeniach na scenie. „Według niezmiennej nauki Kościoła, która została zdefiniowana na II Soborze w Nicei w 787 roku »cześć oddana wizerunkowi przenosi się na prototyp«, a więc – w konsekwencji – ten, kto całuje ikonę Chrystusa, Jego samego całuje” – przypomina ksiądz Draguła i dodaje, że wielu ludzi, którzy o Soborze Nicejskim nie słyszeli, intuicyjnie przypisuje takie znaczenie świętym wizerunkom: „Można takie myślenie nazwać nienowoczesnym, a nawet przyporządkować mu kategorię ciemnogrodu, zabobonu czy ciemnego średniowiecza, ale to niczego nie zmieni. »Myślenie nienowoczesne« też ma prawo do istnienia, poszanowania i godności”.

Tak odbierany skandal wywołuje przewidywalną reakcję psychologiczną. „Ten, kto się czuje opluty – bez względu na intencje twórcy – nie ma ochoty do rozmowy” – pisze ks. Draguła. A Jonathan Haidt, psycholog moralności, który uważa, że ludzie skłonni bardziej do lewicowych albo do prawicowych poglądów kierują się odmiennymi intuicjami moralnymi, zaleca empatię i wstrzemięźliwość w dyskusji z osobą z drugiej strony światopoglądowego spektrum – bardzo łatwo można obrazić jej najświętsze świętości (i te z prawa, i te z lewa), nie zdając sobie nawet z tego sprawy. A to jest po prostu kontrproduktywne.

Unikająca skandalu profesorowa Szczupaczyńska przynajmniej była skuteczna. Może zresztą w następnym tomie zmieni strategię, machnie ręką na profesora i przyłączy się do sufrażystek – nie wiadomo, co tam Dehnel z Tarczyńskim planują. Na razie najwyraźniej taka sytuacja jej pasuje. W końcu mieszka w Krakowie.

Ostatni konserwatywny zwrot w Polsce (polityczny i ten obserwowany w poglądach, zwłaszcza młodych mężczyzn) jest doskonałym paliwem dla strategii „na Szczupaczyńską”. Im bardziej konserwatywny backlash wobec liberalnych wartości zaczyna dominować w publicznym dyskursie i codziennym życiu, tym większa pokusa, żeby sobie to życie ułożyć tak, by wszyscy byli zadowoleni. Rodzi to, jak zwykle, najbanalniejsze z pytań: na ile to dobrze, na ile źle. Czy już od gimnazjum edukujemy małych Dulskich? Czy hipokryzja częściej jest hołdem składanym cnocie przez występek, czy po prostu występkiem?

Może tak: nie rozdzierajmy zbyt gwałtownie zasłony, ale powoli wpuszczajmy światło, żeby nikogo nie oślepić.

 

Czytaj również:

Książki mówią do nas po imieniu
i
Jean-Baptiste-Camille Corot, „Kobieta czytająca w studiu”, 1868 r. National Gallery of Art, Washington, domena publiczna
Wiedza i niewiedza

Książki mówią do nas po imieniu

Tomasz Wiśniewski

Po cichu, na głos, samotnie lub w grupie. Na stojąco, siedząco czy leżąco. Znamy mnóstwo sposobów lektury, choć jako gatunek oddajemy się jej od niedawna. Argentyński eseista i bibliofil Alberto Manguel sięga do źródeł historii czytania.

Jak to możliwe, że wydrukowane na białej kartce czarne znaczki potrafią wywołać w naszych umysłach obrazy, sprawiając, że widzimy słyszymy wydarzenia, o których traktuje tekst, fizycznie w nich nie uczestnicząc? Przez nasze oczy śledzące zapisane słowa może wniknąć historia, która wzruszy, wzbudzi gniew, a nawet wywoła emocje, których nigdy nie zapomnimy. Czytający nie tylko odkodowuje pewien komunikat; lektura sprawia również, że treść staje się częścią jego tożsamości. Na ile też to, co dzieje się z nami podczas lektury, ma związek z „zewnętrznym” tekstem, a na ile z „wewnętrzną” wyobraźnią? Inaczej mówiąc: czy źródłem znaczeń jest tekst, czy jego odbiorca? Czy czytanie to nasza naturalna umiejętność, czy pewien „wynalazek”? Biorąc pod uwagę fakt, że pismo i jego rozumienie pojawiają się późno w historii naszego gatunku, wydawałoby się, że mamy do czynienia z czymś nienaturalnym. Ale jeśli tak, dlaczego nasz mózg to w ogóle potrafi? A skoro potrafi, to dlaczego ta umiejętność pojawiła się tak późno?

Czytaj dalej