śliczny śliczny kościółek
w obrębie dawnego unickiego
domostwa lecz nigdy w nim
nie będę u siebie choćbym zdążyłzakraść się do szkolnych
podręczników i zestarzeć to nie jest
moje miejsce (według pana
Czekalskiego) moje miejsce jestw transporcie czyli po stronie
matki w bydlęcym transporcieEugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, V. z tomu Kochanka Norwida
Historia wysiedleń przewija się w życiu mojej rodziny od zawsze, choć długo nie miałem takiej świadomości. Nie mieli jej zresztą również ci, których historia bydlęcych wagonów dotknęła bezpośrednio. Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki w posłowiu do tomu Imię i znamię pisał, że temat przynależności jego przodków do ukraińskiego podziemia był w rodzinie tematem tabu (jego matkę wysiedlono w okolice Giżycka, ale ostatecznie wróciła na Podkarpacie). Sam poeta urodził się już w ówczesnym województwie przemyskim (Wólka Krowicka k. Lubaczowa) w rodzinie, w której mówiło się językiem pogranicza (chachłacki) mocno obecnym w jego twórczości.
byli
Wieś, w której się wychowałem – Krówniki k. Przemyśla – dzieli od Wólki Krowickiej 60 kilometrów, idąc wzdłuż polsko-ukraińskiej granicy. Takich wsi jest setki, rozpięte wzdłuż granicy z Ukrainą i Słowacją (przylepionych do niższych pasm Karpat i ich okolic) przed wojną zamieszkane przez Polaków, Żydów, Ukraińców, Pogórzan (w stronę nurtu Wisłoka) i Bojków (Bieszczady). W ich centrach stoją dziś cerkwie unickie po wojnie zamienione na katolickie świątynie, na cmentarzach wciąż widać groby z napisami po niemiecku i ukraińsku, gdzieś indziej przebijają się zarośnięte fundamenty rusińskich chat i stare austriackie cmentarze odcięte od świata coraz bardziej gęstymi lasami.
Wsie zajęli Polacy, także tacy, w których więcej było krwi i obyczajów rusińskich, ale koneksje czy przypadek sprawiły, że znaleźli się właśnie po tej stronie granicy, w byłych rusińskich wsiach otaczających karpackie miasteczka. Tak było w przypadku mojej rodziny; z jednej strony rusińskie Saturczaki i Hnatyki z ukraińskich miasteczek położonych między Przemyślem a Lwowem, z drugiej Pogórzanie i nie-Pogórzanie z okolic Dynowa (Gąski, Binko). Kiedyś rozmawiali językiem pogranicza (chachłackim), do dziś pamiętam, jak moja prababka Janina mówiła: wzuj (załóż), kukurudza (kukurydza), bodaki (owoc łopianu)…
Ci i ci zamieszkali w podprzemyskich wsiach po Ukraińcach, więc wsie przeszły z rąk do rąk, cerkwie unickie zapełnili katolicy, drogi nie zarosły chaszczami, szkoły funkcjonowały dalej. Po latach. Im głębiej jednak na południe i zachód tym wysiedlenia, a dokładniej jego konsekwencje, były znacznie wyraźniejsze; byli Austriacy, byli Żydzi, byli Rusini, został pusty las, w tym pustym lesie ponad trzy dekady temu zamieszkała Monika Sznajderman.
białe i zielone
Granica nie jest wyraźna, ale można ją wyznaczyć. Biegnie gdzieś do Dukli, później są ziemie niezbyt mi znane, od północy oddziela je Jasło i – idąc dalej na zachód – Gorlice do Nowego Sącza. Poniżej, wzdłuż słowackiej granicy, leżą wsie zamieszkałe przed wojnami przez Polaków, Łemków i Żydów. W ich centrach stoją pozostałości po cerkwiach, na cmentarzach, jeśli uda się takowe odnaleźć, bo zostały odremontowane przez ludzi dobrej woli, odnajdziemy nagrobki z napisami w kilku językach, gdzieś stoją zarośnięte, podobnie jak drewniane cerkwie, fundamenty rusińskich chat, w lasach pochowane austriackie cmentarze…
W jedno z takich miejsc przybyła Monika Sznajderman, a właściwie przybyła w miejsc kilka; do Olchowca, Czarnego i Łosia (autorka wspomina, że to miasteczko maziarzy, którzy handlowali terpentyną i mazią w niemal całej Europie Środkowej, a dla ciekawostki czytelniczej dodam, że potomkinią łemkowskich handlarzy z Łosia jest piosenkarka Misia Furtak). Teraz jest Wołowiec, gdzie Sznajderman osiadła na stałe, książka Pusty las jest zaś opowieścią o zamieszkaniu i ludziach, którzy byli tam przed nią; założyli te wsie, budowli domy i cerkwie, a ich potomków zagazowano w obozach zagłady albo wysiedlono na północ i zachód, i wschód.
Ale najpierw jest miejsce, nowe – barwy i zapachy – zgniła, wypłowiała zieleń, brąz, biel, jakby wiecznie panował tam półmrok później jesieni, wczesnej zimy. To oddziałuje, mocno: „Chodzę dzisiaj po podmokłym lesie i po grząskiej łące, której nikt nie uprawia, i staram się sobie to wszystko wyobrazić” – pisze w połowie książki Sznajderman. Wołowiec w tych opowieściach nie jest miejscem pięknym, może nigdy nie był, na pewno jest niedostępny: „Drogi złe, wiosną i jesienią wyboiste i błotniste, zimą zawiane, często nieprzejezdne, ziemia nieurodzajna” – tak było w czasie zaborów, pisze autorka i dodaje relacje Wincentego Pola: „Długa siedmiomiesięczna zima, chłodna i mokra wiosna, dżdżyste lato, pogodna jesień. Lata później, w czasach bardziej współczesnych, jeden z wójtów gminy mawiał: A po co Łemkom odśnieżanie? Niech nakiszą beczkę kapusty, nakupią oleju i kaszy, napalą w piecu i siedzą”. Ale jak zaznacza Sznajderman – „Wołowiec mało wiedział o świecie, ale świat również niewiele wiedział o Wołowcu, Wołowiec bowiem to nie Zakopane, a Beskid Niski to nie Tatry”.
Nie miała łemkowszczyzna swojego Stanisława Vincenza, kogoś, kto mógłby stworzyć mit miejsca na kolejne dekady, tak jak autor Na wysokiej połoninie uczynił z Hucułami. To więc świat osobny, który, nawet gdy rodził literacko utalentowanych – zaczynając od Bohdana Ihora Antonycza na Mirosławie Nahaczu kończąc – to opuszczali oni rodzinne strony, wybierając metropolie. Sama Sznajderman też nie opisuje pięknego krajobrazu – to tereny nie tylko niedostępne (jedna z pierwszych opowieści mówi o tym, jak drogę, którą dziś pokonuje w kilka godzin, pokonywała niegdyś w dwa dni), lecz także – posługując się terminem Martina Pollacka – krajobrazy skażone, które rzucają piętno na tych, którzy postawili tam stopę – osadników, żołnierzy austriackiej armii, Żydów i Łemków.
ziemia niczyja
Zagłada zaczęła się wraz z odkryciem „karpackiego złota”. Jurij Andruchowycz na płycie Atlas Estremo, nagranej z zespołem Karbido, w piosence Drohobycz śpiewał:
„Ropa naftowa to nie dar od Boga / Ropa naftowa to Jego narkotyk / Nieważne, jakie będą jej pokłady / wyczerpią się / potem nastąpi paraliż, a wcześniej: czasem / trafiały się rzeki, mosty, stada owiec / wielka powódź zmyła wszystkie tamy / Karpaty swego czasu były morzem” (Użhorod).
Ropa przyciągała ludzi z całego świata, ruszyła kolej, ale to odkrycie nie stworzyło z łemkowszczyzny krainy mlekiem i miodem płynącej, przeciwnie, stała się przekleństwem. Wtedy, jakby strzelające spod ziemi czarne złoto okazało się trucizną zajmującą coraz większe obszary. Ziemie te, zakażane, zaczynały umierać – rozpoczęła się wielka emigracja, głównie do USA, a była to dopiero pierwsza plaga nawiedzająca ten odcięty i zapomniany do niedawna region Karpat.
Skażone ropą ziemie były bramą do cesarstwa (strategicznym punktem fortyfikacyjnym z Festung Przemyśl na pierwszym planie), która w czasie I Wojny Światowej stała się masowym grobem dla żołnierzy najróżniejszych narodowości. Cytowany przez autorkę Joseph Roth pisał: „ziemię użyźniają rozkładające się zachodnioeuropejskie ciała, zaś na próchniejących kościach zastrzelonych tam żołnierzy z Tyrolu, Dolnej Austrii i Rzeszy Niemieckiej rośnie kukurydza” (Ludzie i okolica). I znów, podobnie jak w przypadku ropy, pisze Sznajderman – „kukurydza realna i symboliczna, będzie żywić mieszkańców galicyjskich miasteczek, wśród nich obu Mendlów Weissmanów – tego z Gładyszowa i tego ze Zdyni, a także Szulima Zieglera, po to tylko, by ich ciała też kiedyś użyźniały ziemię i by na nich także wyrosła żółta kukurydza […]. By czarna krew, która wypłynie z ciał Zieglera i obu Mendlów Weissmanów, dała początek zieleni, tak soczystej i nasyconej kolorem, że aż niemal czarnej”.
Zostali jeszcze Łemkowie, ale i ci zaraz po wojnie zostali wysiedleni w ramach Akcji „Wisła” przez rząd PRL, który uznał, że stanowią zagrożenie dla ludności polskiej, bo przecież Łemkowie to Ukraińcy sprzyjający ukraińskim partyzantom ukrywającym się po karpackich lasach (choć, jak zaznacza historyk prof. Grzegorz Motyka, Łemkowie pozostawali posłuszni władzy i nie sprzyjali ukraińskim nacjonalistom). Był więc obóz w Jaworznie, była konfiskata majątków, było wysiedlenie. A ziemia? Podobnie jak tę po żydowskich sąsiadach upaństwowiono, bo, jak pisze Sznajderman: „zadeklarowano, że łąki, pola i pastwiska, nieużytki i lasy, kilkadziesiąt hektarów […] przekazać należy w nowe ręce. […] Nie ma ich. I tyle dobra porzucili, zostawili na zmarnowanie. Nie obsiali, nie skosili”.
sama
„Mogę tu mieszkać, bo już ich nie ma. Wyjechali” – pisze autorka i jest to niewątpliwie brzemię jakiegoś obowiązku. Nie ma w tomie ani zdania zachwytu tym regionem, bo nawet, gdy skłania się Sznajderman ku opisom kojarzącym się ze stasiukową frazą, która te miejsca mitologizuje: „Beczka była tak duża, że nie mieściła się w bagażniku, więc gdy jechaliśmy, klapa unosiła się i opadała: wyglądała jak skrzydło bordowego blaszanego ptaka, jakbyśmy mieli wznieść się i polecieć nad Sękową, Małastowem i Pętną, nad Jesionką i Krzywą, nad Doliną Czarnego, by wreszcie opaść z metalicznym stukotem i zgrzytem na lądowisku podwórka, wśród resztek rdzewiejących maszyn, ostów i pokrzyw”, to szybko czytelnik zostaje otrzeźwiony chłodnym znojem karpackiego południa. Mróz wciska się przez nieszczelną futrynę, lampa naftowa ledwo doświetla pomieszczenie, a znów trzeba wykonać codzienne obowiązki, które z próbą mitologizacji miejsca mają niewiele wspólnego. I wie o tym każdy, kto choć raz tam zawitał, kto po przeczytaniu Dukli albo Opowieści galicyjskich szukał w tych miejscach pisarskiego zachwytu, jak niemiecki tłumacz Stasiuka, który po przyjechaniu na łemkowszczyznę miał do pisarza powiedzieć: „Przecież tu nic nie ma!”.
Co więc robi tam Sznajderman? Dlaczego tam została i mieszka do dziś? Co ją trzyma w tych miejscach? Jeśli szukamy w Pustym lesie odpowiedzi, to czeka nas rozczarowanie. Mimo że wiele miejsca poświęca swojej obecności w miejscach „po kimś”, to nie odczytujemy tej książki jako formy terapii mającej odpowiedzieć na pytania: „Co ja tu robię?” i „Co mnie tu trzyma?”. W Pustym lesie chodzi raczej o innych, tych, którzy byli i ich nie ma, a książka ma być zapisem ich istnienia, dotąd schowanego w archiwach państwowych, księgach parafialnych, dokumentach i rzadko spisywanych relacjach świadków.
Ten las to labirynt, który próbuje przejść autorka na wiele sposobów. Nie ma tu budowania historii linearnej, to raczej osobisty esej, w którym każdy akapit otwiera kolejną schowaną do tej pory przed światem szufladę w starej komodzie opuszczonego domu, szufladkę, do której należy wpierw znaleźć klucz, zajrzeć, obejrzeć dokładnie zawartość, sporządzić solidną notatkę ze znalezionych tam artefaktów przeszłości, które dadzą wskazówkę, gdzie szukać dalej i tak od początku i tak można w nieskończoność, dokąd tylko się da, ile sił, dokąd zaprowadzi historia.
Monika Sznajderman, Pusty las, Czarne 2019