Ubiegłoroczne pożary w Kalifornii strawiły rekordowy obszar 766 hektarów. W ich rezultacie zginęło ponad 100 osób, a zniszczeniu uległo 18 tys. zabudowań. Od maja aż do listopada media konsekwentnie donosiły o kolejnych ofiarach, straconych milionach i spopielonych rezydencjach amerykańskich gwiazd. Biorąc pod uwagę skalę zniszczeń, trudno się dziwić, że wieść o spalonej aśramie Alice Coltrane potraktowano jako niewiele znaczącą ciekawostkę. Tym bardziej, że założone przez słynną kompozytorkę miejsce hinduskich modłów zamknięto rok wcześniej, więc akurat ten pożar szczęśliwie nie przyniósł kolejnych ofiar.
Nie minął rok od tamtych wydarzeń i dziś można się zastanawiać, czy wspomniany pożar aby na pewno nie miał konkretnych konsekwencji. Z jakiegoś bowiem powodu wydany właśnie, długo oczekiwany album stryjecznego wnuka Alice Coltrane – Stevena Ellisona – podejmuje temat ognia. A przecież artysta popularny jako Flying Lotus znany jest akurat ze swojego przywiązania do rodzinnego Los Angeles i Kalifornii. Choć tematyka albumu Flamagra rodzi skojarzenia z tragicznymi wydarzeniami ostatniego lata i jesieni, Ellison nie nawiązuje do nich wprost. Odnosi się raczej do symboliki czy wręcz mitologii żywiołu. W wywiadach podkreśla znaczenie tego konceptualnego, tematycznego spoiwa, lecz konkretów unika jak… ognia.
Szkoda, bo może osadzenie w jakiejś konkretnej historii nadałoby szóstemu albumowi Flying Lotusa jakiś rytm, charakter. A tych na płycie Flamagra ewidentnie brakuje. I piszę to z przykrością jako wielki entuzjasta twórczości Ellisona, którego wpływ na współczesną popkulturę (hip-hop, elektronika, jazz, rockowa alternatywa) trudno przeszacować. I kto wie, może to właśnie te zasługi zaprowadziły artystę na manowce? Ellison nigdy nie był totalnym outsiderem, ale jego nazwisko nabrało wagi po bardzo entuzjastycznych recenzjach i głośnych kooperacjach z Kendrickiem Lamarem czy Thomem Yorkiem. Modny producent mógł sobie pozwolić, by zaprosić na swoją płytę każdego muzyka, na którego miałby ochotę. I mam wrażenie, że właśnie ta możliwość – a nie mityczny ogień – najlepiej określa jego szósty album.
Już na wydanym w 2014 r. You’re Dead! liczba gości wzrosła w porównaniu do poprzednich płyt. Wtedy jednak można ją było tłumaczyć zaskakującą woltą Ellisona w stronę jazzu i fusion. Obecność Herbiego Hancocka i Kamasiego Washingtona nie tylko naturalnie wpisywała się w obraną przez muzyka ścieżkę, lecz także ją uwiarygodniała. Na tegorocznej płycie współpracownik spełniający powyższe kryteria jest jeden. Choć trzeba przyznać, że jest to gość niezwykły. W promującym płytę utworze Fire Is Coming gospodarz odgrywa rolę tapera przygrywającego do opowieści wygłaszanej przez Davida Lyncha. Niepokojącej, zagadkowej, ale nie mam pewności czy interesującej dla publiczności obojętnej na uroki Twin Peaks. Jako zdeklarowany fan serialu nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Słuchałem z zapartym tchem.
Obok kultowego reżysera wśród gości Ellisona znajdziemy cały przekrój rapu (od Shabazz Palaces po Denzela Curry’ego), twórców R&B (Anderson Paak, Solange) i synth popu (Toro y Moi, Little Dragon) oraz samego George’a Clintona. Trudno nie odnieść wrażenia, że większość z nich ciągnie w swoją stronę, a współtworzone przez nich utwory niekoniecznie musiałyby wylądować akurat na płycie Flying Lotusa. Zresztą Ellison sam przyznaje to w rozmowach, że długo poprawiał Land of Honey, by został on ostatecznie zaakceptowany przez młodszą siostrę Knowles. W przypadku Black Balloons Reprise musiał zaś wyperswadować Curry’emu opublikowanie utworu na jego solowej płycie. Nic więc dziwnego, że Flamagra brzmi bardziej jak składanka z piosenkami zaproszonych gości niż autorska propozycja gospodarza.
Wytłumaczeniem obranego przez Flying Lotusa kierunku mogą być pozostałe utwory. Kompozycje, które w sporym procencie brzmią jak wyraźnie gorsze repliki kawałków z Until The Quiet Comes. Brakuje im tamtej lekkości, tej niemal soulowej zmysłowości. Zdarzają się tu natomiast przydługie i przyciężkawe jammy (Takashi) czy skity, których obecność trudno mi uzasadnić (Say Something). Być może z powodu tej kompozytorskiej obniżki formy Ellison, który w ostatniej dekadzie zainspirował tak wielu, uznał, że teraz musi zaczerpnąć z zewnątrz. Niestety, efektem jest nie tylko brak spójności, ale – co gorsza – również momentów, które zostają na dłużej w głowie. Nie zdziwię się, że jedyne, co w dłuższej perspektywie da nam Flamagra, to kilka nowych teorii spiskowych na forach maniaków Twin Peaks. No właśnie, czyżby Lynch chciał nam coś przekazać?