Pogoda zmienia się tu kilka razy dziennie, woda w kranie ma zapach jaja, lasów nie ma prawie wcale, a do niedawna nie było też turystów.
W Islandii mieszka mnóstwo Polaków – od lat jesteśmy tam największą mniejszością narodową. Szacuje się, że pierwsza duża migracja, na chwilę przed światowym tąpnięciem gospodarczym w 2008 r., każdego dnia przyniosła potomkom wikingów nawet do 15 nowych Pólverjar (Polaków) dziennie. Nasi obstawili huty, budowy, zakłady przetwórstwa rybnego, stacje benzynowe. Nad Wisłą musieliby pracować nawet kilka miesięcy, żeby dorównać średniej miesięcznej pensji w koronach islandzkich. Życie w krainie ognia i lodu nie jest tanie, ale jeśli wziąć pod uwagę niezłą opiekę socjalną, funkcjonujący program pomocy psychologicznej dla emigrantów oraz czyste powietrze – nasz towar deficytowy – to zyski wciąż przewyższają koszty.
Wykresy zdradzają, że Islandia przyjmuje właśnie kolejną dużą grupę migrantów. Potwierdzałyby to historie moich znajomych, którzy od warszawskiego stażu, płatnego wpisem do CV, woleli