Wystawa nie-ludzi dla ludzi Wystawa nie-ludzi dla ludzi
Przemyślenia

Wystawa nie-ludzi dla ludzi

czyli cyberpunk, akwarele i natura bytu
Stach Szabłowski
Czyta się 8 minut

Ta wystawa to być może jedna z ostatnich szans na bezkarne spotkanie ze sztuczną inteligencją. Jeżeli stworzenie nie ludzkiej samoświadomości jest w ogóle możliwe, to wcześniej czy później powołamy ją do życia – i najprawdopodobniej to będzie nasz koniec, a w każdym razie kres świata, jaki znamy. Tymczasem w Galerii Foksal artystka Marta Szulc proponuje kapitalne doświadczenie z pogranicza malarstwa i ontologii. Otacza widza wizerunkami sztucznych inteligencji. Stajemy twarzą w twarz z ich nie ludzkimi obliczami. Co w nich zobaczymy? Plejadę filmowych cyborgów, androidów i zbuntowanych komputerów? Naszych następców? Czy samych siebie, bo – jak przypomina Marta Szulc w tytule wystawy – Nie szukamy nikogo oprócz ludzi?

*

Jak wygląda sztuczna inteligencja? Jak niesforny Pinokio? Jak straszliwy i zarazem nieszczęsny twór doktora Frankensteina? Jak czerwone oko kamery HALA 9000 – zbuntowanego komputera z Kubrickowskiej 2001: Odysei kosmicznej? A może nie sposób jej rozpoznać, bo jest do nas tak podobna, jak replikanci z Blade Runnera?

Ludzkość kusi idea nie ludzkiej samoświadomości. Zanim będziemy w stanie tego dokonać naprawdę, z upodobaniem tworzymy wyobrażenia sztucznych inteligencji. W kinie wprost się od nich roi. Marta Szulc karmi się tymi wyobrażeniami; maluje akwarelowe portrety nie ludzkich bohaterów filmowych. Akwarela? Ktoś powie, że to dziwny wybór, kiedy robi się kinowo-cyberpunkową wystawę na temat myślących maszyn, zbudowanych z wykorzystaniem technologii tak zaawansowanych, że nawet ich jeszcze nie wynaleziono. Akwarela zaś to technika trochę staroświecka, współcześni artyści rzadko jej używają. Do tego jest totalnie „analogowa” – paradoksalnie jednak właśnie dzięki temu przedstawiona na obrazach istota nie ludzkich osób jest lepiej widoczna. W historiach o sztucznej inteligencji nie chodzi wcale o zaawansowane technologie. Postęp naukowy tak bardzo zawładnął naszą fantazją, że nie ludzkie osoby wyobrażamy sobie dziś najchętniej pod postacią superkomputerów albo obdarzonych cyberduszami androidów. Dawniej, kiedy ludzie nie mieli do dyspozycji mikroprocesorów, musieli sobie radzić innymi sposobami, zwłaszcza za pomocą magii, powołując do życia rozmaite golemy i homunkulusy. Postęp naukowy zasilił stary mit nową energią, tym potężniej wprawiającą w ruch wyobraźnię, że dzięki rozwojowi technologii sztuczna osoba to już nie tylko metafora, ale również projekt, którego realizacja wydaje się coraz bardziej osiągalna.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

*

Wystawa Marty Szulc to łakomy kąsek dla kinomanów, szczególnie tych gustujących w s.f. i cyberpunku. Artystka zaczyna klasycznie, od portretu Marii, fałszywej cybernetycznej rewolucjonistki, która prowadzi ku zgubie zbuntowanych robotników przyszłości w Metropolis Fritza Langa. W galerii sztucznych inteligencji nie zabrakło naznaczonych piętnem tragizmu androidów z Blade Runnera, uwodzicielskiej aplikacji z obrazu Spike’a Jonze’a Ona, poczciwego robota bojowego, którego muzycy Die Antwoord sprowadzają na złą drogę chuliganerii i gangsta rapu w filmie Chappie, cytatów z Matrixa i, oczywiście, A.I. Sztucznej inteligencji.

Marta Szulc, Nie szukamy nikogo oprócz ludzi (widok wystawy), Galeria Foksal, 2017. Fot. Bartosz Górka
Marta Szulc, Nie szukamy nikogo oprócz ludzi (widok wystawy), Galeria Foksal, 2017. Fot. Bartosz Górka

Największym portretem na wystawie jest jednak wizerunek kreatury doktora Frankensteina w niedościgłej interpretacji Borisa Karloffa z lat 30. XX w. Obraz wisi na środku sali, można go obejść i sprawdzić, co kryje się za obliczem potwora. Okazuje się, że na rewersie portretu Frankensteina malarka pokazuje inny obraz. Nazwała go Black Mirror. I rzeczywiście: to czarny monochrom, namalowany przemysłowymi, ftalowymi farbami i lakierami, dzięki czemu widz odnajduje w tej błyszczącej powierzchni swoje odbicie, ale ciemne i niewyraźne.

No właśnie! Za nie ludzkim obliczem kryje się ludzka twarz – i człowiecze problemy. Zanim sztuczna inteligencja przejmie władzę nad światem, jej wyobrażenia gotowe są wyświadczyć nam nieocenione usługi w zakresie namysłu nad istotą człowieczeństwa i naturą naszego bytu. Te wszystkie cyborgi, frankensteiny i myślące aplikacje są interesującymi partnerami do filozofowania. Dlatego Marta Szulc nie tylko uobecnia je na portretach, lecz również udziela im głosu; każdy obraz opatrzony jest cytatem z filmowych kwestii wypowiadanych przez fikcyjne sztuczne inteligencje. To moment, w którym wystawa staje się czymś więcej niż zbiorem akwarel, swoją drogą mistrzowsko namalowanych.

Marta Szulc, Roy Batty I, II, III, (akwarela na papierze), Galeria Foksal, 2017. Fot. Bartosz Górka
Marta Szulc, Roy Batty I, II, III, (akwarela na papierze), Galeria Foksal, 2017. Fot. Bartosz Górka

Projekt Szulc świetnie sprawdza się jako malarski quiz dla kinomaniaków pod tytułem „Zgadnij, z jakiego filmu jest ten robot”, ale zabawa ze sztuczną inteligencją nigdy nie jest niewinna. „Nie jestem zabawką” – przypomina namalowany przez artystkę cybermiś ze Spielbergowskiej A.I. Sztucznej inteligencji. W rzeczy samej, ambicja tworzenia samoświadomych nie ludzkich bytów, to uzurpowanie sobie przez człowieka boskich kompetencji. Tradycyjne i popkulturowe mitologie są w tej kwestii zgodne: takie roszczenia muszą się źle skończyć. W opowieściach aspirujący do roli demiurgów twórcy sztucznych ludzi są surowo karani, niezależnie czy lepią z gliny Golema w zaułkach getta renesansowej Pragi, zszywają z wyszabrowanych na cmentarzu zwłok monstrum doktora Frankensteina czy budują zaludniony botami park rozrywki jak w serialu Westworld. Wśród namalowanych przez Martę Szulc portretów znalazł się też wizerunek bohaterki tej ostatniej historii, robocicy Dolores. Artystka cytuje jej złowieszcze, skierowane do ludzkości słowa: „Wasze kości obrócą się w piach. A po tym piachu kroczyć będzie nowy bóg”.

„Jestem tylko maszyną? To jakby powiedzieć, że ty jesteś tylko małpą” – zwraca uwagę swojemu twórcy robot z filmu Automata. „Ty jesteś moim stwórcą, lecz ja jestem twoim panem” – dodaje Frankenstein. Nie trzeba nawet kreować sztucznej inteligencji w realu, wystarczy ją sobie wyobrazić (lub namalować), by wejść na fascynujący, choć wielce niepewny grunt pełen paradoksów i etycznie grząskich zakątków. Stworzony na obraz i podobieństwo człowieka robot to kolejne wcielenie Innego. Jest nam niezbędny, potrzebujemy Innego, żeby być sobą, i jednocześnie się go lękamy, pogardzamy nim, odmawiamy mu praw, którymi sami się cieszymy. Kryzys uchodźcy pokazuje, że nie radzimy sobie za dobrze z Innością, nawet kiedy ów Inny to tylko (i aż) inny człowiek, nasz bliźni. Co w takim razie z prawem do życia i wolności nie ludzkich bytów? Czy można wyłączyć komputer, który myśli? „Boję się, Dave – mówi zbuntowany HAL 9000 z 2001: Odysei kosmicznej w ostatnich przebłyskach świadomości. – Mój umysł odchodzi. Czuję to. Czuję to…”. Czy ludzie mają prawo tworzyć maszyny, które czują strach przed śmiercią? I czy człowieczeństwo jest najwyższą formą świadomości? Tak chcielibyśmy sobie wyobrażać.

Marta Szulc, David (akwarela na papierze) i Blue Robot (akwarela na papierze), Galeria Foksal, 2017. Fot. Bartosz Górka
Marta Szulc, David (akwarela na papierze) i Blue Robot (akwarela na papierze), Galeria Foksal, 2017. Fot. Bartosz Górka

Do kolekcji cyberpunkowych filmowych bohaterów Marta Szulc dołączyła ich XIX-wiecznego przodka, Pinokia. Posadziła drewnianą figurkę pajacyka na postumencie. Kiedy widz przechodzi obok, włącza się fotokomórka i Pinokio pyta: „Am I real boy?” (z ang. „Czy jestem prawdziwym chłopcem?”). Dobre pytanie; spór o to, czy wystrugana z kawałka drewna, ale aspirująca do człowieczeństwa kukiełka jest osobą, czy jednak tylko przedmiotem, którym można – na przykład – napalić w piecu, toczy się przez całą powieść Collodiego, a czytelnik nie jest do końca pewien, jak się rozstrzygnie. Cyberpunkową inkarnacją Pinokia jest android David z A.I. Sztucznej inteligencji, który, podobnie jak jego pierwowzór, marzy, by stać się „prawdziwym chłopcem” i zasłużyć na ludzką miłość.

Dlaczego jednak nasze twory miałyby nas kochać – i zabiegać o nasze względy? „Czyż każdy nie marzy o śmierci swoich rodziców?” – pyta z uprzejmym uśmiechem syntetyczny człowiek David z Prometeusza Ridleya Scotta. „Czyż to nie dziwne: stworzyć coś, co cię nienawidzi?” – dodaje z kolei Ava z Ex Machina. Stworzenie sztucznej inteligencji to moment, w którym człowiek przestaje być miarą wszechrzeczy. „Nie chcę być człowiekiem! – woła John Cavil, replikant z Blade Runnera. – Chcę widzieć promienie gamma! Chcę słyszeć promienie Roentgena! Chcę czuć smak czarnej materii!”.

Marta Szulc, Chappie (akwarela na papierze) i Pinokio (instalacja), Galeria Foksal, 2017. Fot. Bartosz Górka
Marta Szulc, Chappie (akwarela na papierze) i Pinokio (instalacja), Galeria Foksal, 2017. Fot. Bartosz Górka

Odwiedzający Galerię Foksal człowiek może odnosić wrażenie, że znalazł się nie (tylko) na wystawie malarstwa, lecz w krzyżowym ogniu pytań swoich (wyobrażonych) tworów. Mało tego, chwilami można odnieść wrażenie, że przywołane przez Martę Szulc nie ludzkie byty rozmawiają nie tylko z widzem, lecz także między sobą, wpisując się w nabierającą rumieńców szerszą debatę transhumanistyczną – dyskurs człowieczeństwa po człowieczeństwie (jakie znaliśmy do tej pory). To oczywiście iluzja, podobna do tej, której na poziomie malarskim Marta Szulc używa, by tchnąć życie w swoje akwarelowe portrety cyborgów i komputerów. Wykorzystujemy wyobrażenia sztucznych inteligencji jako maski, agentów do załatwiania naszych ludzkich ontologicznych problemów i mówienia „o wszystkim, co chcieliście wiedzieć na temat człowieczeństwa, ale baliście się zapytać”. Maszyny się nie boją. Na przykład robot Chappie, kiedy dowiaduje się, że jego życie kiedyś się skończy, ma doskonałe pytanie: „Twórco, dlaczego stworzyłeś mnie, bym umarł?”. Założę się, że niejeden człowiek chętnie zadałby takie pytanie, gdyby miał okazję spotkać swego stwórcę. Cóż, kiedy takie okazje jakoś się nie nadarzają, i pewne egzystencjalne sprawy muszą załatwiać za nas wymyślone myślące maszyny z filmów science fiction. Marta Szulc pożyczyła sobie z nich bohaterów swojej wystawy, tytuł z kolei zaczerpnęła od Stanisława Lema, który celnie zauważył w Solaris, że dążąc do spotkania z obcymi cywilizacjami, człowiek pragnie tak naprawdę tylko spotkania z samym sobą. Nie wiem, czy wystawa Nie szukamy nikogo oprócz ludzi spodobałaby się sztucznym inteligencjom, ale ludziom powinna przypaść do gustu: przedstawiciele gatunku ludzkiego znajdą u Marty Szulc nie tylko piękne obrazy, ale również parę interesujących myśli na swój temat. 

Czytaj również:

Samotne duchy metro-polis Samotne duchy metro-polis
Przemyślenia

Samotne duchy metro-polis

Jakub Popielecki

Na przełomie lat 20. i 30. XX w. dynamicznie rozwijające się miasta i równie dynamicznie rozwijające się kino spotkały się na chwilę pod szyldem tzw. symfonii miejskich. Filmowcy pokroju Waltera Ruttmanna czy Dzigi Wiertowa chwycili wówczas za kamery celem uchwycenia na gorąco rytmu, w jakim pulsuje metropolia. Nakręcone przez nich awangardowe dokumenty – Berlin: Symfonia wielkiego miasta (1927 r.) czy Człowiek z kamerą filmową (1929 r.) – stanowiły dynamiczną pocztówkę chwytającą Zeitgeist. I stanowią ją do dziś. Tymczasem, w ciągu niemal 100 lat, jakie upłynęły od czasów symfonii miejskich, kino i miasta zdynamizowały się jeszcze bardziej – ale też spowszedniały. Przy okazji przybyło innych środków przekazu, innych mediów. Mimo to miasto i jego arterie wciąż pozostają kluczowym węzłem komunikacyjnym, swoistym fizycznym hardware’em wobec internetowego, bezcielesnego software’u. Przypomina o tym 21 x Nowy Jork, dokument będący symfonią miejską na dzisiejsze czasy.

Film Piotra Stasika ładnie zresztą przegląda się w 7-minutowym Manhatta (1921 r.) Charlesa Sheelera i Paula Stranda, uznawanym za prekursora „symfonicznego” gatunku. Podobnie jak Sheeler i Strand Stasik kieruje przecież swój obiektyw na Nowy Jork. W filmie Amerykanów obrazy miasta przeplatane były fragmentami pism Walta Whitmana, u Polaka komentarz tworzą natomiast strzępy wypowiedzi bohaterów układające się w poetycki strumień świadomości. Znamienna zmiana perspektywy. Manhatta stanowił pean na cześć miasta, nowojorskie ulice oglądaliśmy w nim z uprzywilejowanej, „obiektywnej” perspektywy, „czytaliśmy” je przez pryzmat słów poety przyglądającego się gwałtownemu rozwojowi Stanów Zjednoczonych. Tymczasem już sam tytuł filmu Piotra Stasika sugeruje fragmentaryczność spojrzenia. Stasik – nie-Amerykanin, obcy – patrzy z parteru, nawet niżej: z poziomu podziemi metra. Jego kamera jest blisko ludzi, a ich głosy układają się w wielokształtną, wielojęzyczną narrację. I jeśli z tego gąszczu wyłania się jakaś myśl przewodnia, jakiś punkt wspólny, to daleko mu do podniosłego, afirmacyjnego tonu sprzed prawie 100 lat.

Czytaj dalej