Przemyślenia

Z perspektywy kosmicznej bakterii

Tomasz Stawiszyński
Czyta się 5 minut

Enceladus, szósty pod względem wielkości naturalny satelita Saturna, ma średnicę około pięciuset kilometrów, a powierzchnię równą mniej więcej dwóm Polskom. W 1789 roku odkrył go brytyjski astronom niemieckiego pochodzenia William Herschel. Zrobione przez sondę Cassini zdjęcia Enceladusa, które z łatwością można odnaleźć w Internecie, wywołują osobliwe wrażenie – całą, bez wyjątku, powierzchnię tej planety pokrywa lód. Białą taflę nieregularnie przecinają wielkie kratery, rozpadliny i spiętrzenia.

Z licznych gejzerów wytryskują – z ogromną prędkością – lodowe cząsteczki, które wędrują w przestrzeni na odległość nawet tysiąca pięciuset kilometrów. Analiza ich składu, przeprowadzona przez wspomnianą sondę Cassini, ujawniła – tak przynajmniej stwierdzili kilka dni temu specjaliści z NASA – że na Enceladusie mogły rozwinąć się jakieś formy życia. A dokładniej rzecz ujmując – w oceanie, który prawdopodobnie znajduje się pod pokrywą lodu szczelnie przylegającą do powierzchni księżyca. Zachodzące tam procesy chemiczne teoretycznie stwarzają warunki do rozwoju szczególnej odmiany bakterii – mało wymagającej, mogącej pojawić się nawet tam, gdzie nie dociera światło słoneczne.

Czy taka bakteria faktycznie wiedzie swój osobliwy żywot pod masami zamarzniętej wody szczelnie okrywającymi Enceladusa – nie wiadomo. Dość powiedzieć, że w każdym razie jest to możliwe. A to już całkiem sporo, to już daje przesłanki, żeby po raz kolejny zatopić się w marzeniu, albo nadziei, że gdzieś tam, w nieskończonych, nieprzyjaznych, pustych i martwych gwiezdnych przestrzeniach, są jakieś inne żywe istoty. Choćby jednokomórkowe – ale zawsze.

To skądinąd kolejne takie doniesienie w ostatnim czasie. Kilka miesięcy wcześniej w mediach pojawiła się informacja o odkryciu systemu słonecznego TRAPPIST-1, w którym istnieje kilka planet, na nich zaś być może jakieś życie. I to w formie znacznie bardziej zaawansowanej niż oceaniczne jednokomórkowce z Enceladusa. Euforia, z jaką przedstawiciele NASA ogłaszali te rewelacje – przypomnijmy, pojawiły się głosy, że jest to być może jedno z najdonioślejszych wydarzeń w najnowszej historii ludzkości – każe przypuszczać, że prawdopodobieństwo końca epoki kosmicznej samotności jest faktycznie wyraźne. Bo ostatecznie nie są to naukowcy skłonni do przesadnych interpretacji. Przeciwnie – cechują ich raczej skromność i ostrożność.

Czy to jednak się zdarzy, czy się nie zdarzy – bądź co bądź nie mamy teraz sposobu, żeby się o tym przekonać, musimy po prostu poczekać – coś innego wydaje się tutaj interesujące. W 1958 roku zwracał już na to uwagę Carl Gustav Jung. W książce Nowoczesny mit. O rzeczach widywanych na niebie analizował pojawiające się w owym czasie liczne doniesienia o latających talerzach nawiedzających ziemską przestrzeń powietrzną, a także o rozmaitych naukowych przedsięwzięciach mających na celu nawiązanie kontaktu z obcą cywilizacją. Zamiast jednak oceniać wiarygodność tych opowieści, Jung zaproponował, żeby potraktować je jako rodzaj zbiorowej fantazji, która mówi coś istotnego o ludzkich pragnieniach, potrzebach i lękach.

Jego diagnoza była następująca: w świecie, w którym systemy religijne i metafizyczne przestały działać, transcendencja powraca w kostiumie nowoczesnej technologii. Ukrywają się pod tym kostiumem rozmaici bogowie i boginie, ratujący nas z opresji, albo przeciwnie, wymierzający nam karę, ale tak czy inaczej przywracający – przez samą swoją obecność – utracony porządek, w którym człowiek ma nad sobą jakąś nadrzędną instancję, i w którym nie jest skazany na obezwładniającą kosmiczną samotność.

Czy dzisiejsze doniesienia o Enceladusie są składnikiem podobnego procesu? Zaryzykowałbym tezę, że niekoniecznie. Popkultura powracająca do tematyki science fiction, NASA obwieszczająca, że nie jesteśmy w kosmosie sami, strzeliste pomysły kolonizacji przestrzeni gwiezdnej – na wszystko to można popatrzeć raczej jako na wyraz przekonania, że w takiej postaci, tu i teraz, na tej planecie, nie da się już żyć tak, jak wcześniej.

Globalny kryzys finansowy, pozbawiający ogromną rzeszę ludzi marzeń o lepszej przyszłości. Coraz bardziej radykalne zmiany klimatyczne. Fala populizmu i widmo trzeciej wojny światowej – wygnane już kilkadziesiąt lat temu, wydawałoby się, definitywnie. Te zjawiska bez wątpienia przekładają się na mniej lub bardziej tłumione poczucie, że świat, który znamy, zmierza w niezbyt zachęcającą stronę. Fantazja o jednokomórkowych bakteriach, żyjących gdzieś w tym nieprzejrzystym i tajemniczym kosmicznym bezmiarze, przynosi z pewnością jakieś ukojenie.

Idzie jednak o to, żeby na tej fantazji nie poprzestać, a jeszcze lepiej – wydobyć z niej jakiś głębszy sens. Bo przecież sam fakt, że kosmos jest tak przepastny, że istnieją miliardy planet i galaktyk, że ludzkość jest zaledwie drobiną pyłu w tym rozszerzającym się w nieskończoność uniwersum, ma szansę obudzić w nas perspektywę, o której, zatopieni w codziennym chaosie, zazwyczaj zapominamy.

A zapominamy zazwyczaj, że świat, w którym pojawiamy się nie wiadomo skąd, jest miejscem fascynującym, dziwacznym i niezrozumiałym. Życie natomiast – czymś unikatowym, niepowtarzalnym i – przez to – drogocennym.

Choćby chwila namysłu nad tym wszystkim – jestem pewien – kompletnie reorientuje hierarchię wartości. Nie głoszę tutaj przesłania rodem z Imagine Johna Lennona, nie jestem naiwnym idealistą wierzącym w jakieś globalne przebudzenie, które zaowocuje powszechnym pokojem i porzuceniem idiotycznych narodowo-religijnych waśni. Chciałbym żyć w takim świecie, ale to się pewnie nie stanie. Niemniej – każda okoliczność, która potrafi choć na moment wydobyć nas z tej ciasnej, partykularnej, ziemskiej rzeczywistości, w której robimy, co się tylko da, żeby skutecznie zniszczyć siebie i innych, może się stać zaczątkiem jakiejś – w każdym razie indywidualnej – przemiany.

Zgodzicie się ze mną, jeśli tylko na moment to sobie uświadomicie – na odległym o lata świetlne satelicie Saturna, w całości pokrytym lodem, w oceanie znajdującym się pod lodową powłoką żyją być może jakieś tajemnicze bakterie… A teraz włączcie telewizor albo poczytajcie jakiś portal informacyjny.

Absurd, nieprawdaż?

Czytaj również:

Filozofia: młot na dogmatyzmy
Marzenia o lepszym świecie

Filozofia: młot na dogmatyzmy

Tomasz Stawiszyński

Dlaczego od bez mała 30 lat nie udało się wpisać filozofii na listę obowiązkowych przedmiotów szkolnych?

W czyim to jest interesie: żeby filozofii w szkołach nie było?

Czytaj dalej