Zasadę praemeditatio malorum należy stosować również wobec ludzi… Ale jak to zrobić? Odpowiada
Istnieje stara, znana i lubiana (bo zawsze skuteczna) technika stoicka, która po łacinie nazywa się praemeditatio malorum (po łacinie wszystko brzmi trochę mądrzej). Nazwa zdradza treść — chodzi o pomyślenie zawczasu (pre-medytację) o złych rzeczach, które mogą nas spotkać. Jest wiele innych określeń, w języku amerykańskich psychologów powiedzielibyśmy o „negatywnej wizualizacji”, ja sam wolę hasło „uprzedzaj nieszczęście”. Pod każdą jednak nazwą ta idea pachnie tak samo, a przede wszystkim jest uderzająco prosta i skuteczna.
Lepiej zawczasu sobie wyobrazić przegrany mecz, odrzuconą aplikację, czy odmowę w rozmowie o pracę, niż z góry przyjąć, że się na pewno uda. W pierwszym bowiem przypadku czeka nas albo potwierdzenie przewidywań, albo pozytywna niespodzianka. W drugim zaś, jeżeli uznamy zawczasu, że zwycięstwo jest nasze, czeka nas takież potwierdzenie, albo niespodzianka przykra. Matematycznie rzecz biorąc, w pierwszym przypadku „wartość oczekiwana” jest dodatnia, w drugim ujemna. I dlatego — mówią stoicy i nie tylko stoicy —trzeba być gotowym na nieszczęścia, przeszkody i rozczarowania. To pomaga. A uprzedzając ewentualne pytanie: nie, ta postawa nie jest bynajmniej czarnowidztwem, czy pesymizmem. Wbrew przysłowiu, gotowość na spotkanie z wilkiem nie oznacza wywoływania go z lasu.
Nie należy się więc spodziewać, że rzeczy pójdą gładko. Przeciwnie, trzeba być zawczasu gotowym na trudności, toporności, zgrzyty i przeszkody. Trzeba być z góry przygotowanym, że będzie pod górkę. Prawo Murphy’ego, te sprawy. Wiecie o co chodzi. Ale uwaga. Ważny „myk” polega na tym, że tę zasadę trzeba stosować nie tylko do rzeczy, ale też do ludzi. Nie tylko do faktów, zdarzeń i okoliczności zewnętrznych, do tego co się może stać, ale także do ludzi, których możemy spotkać, z którymi będziemy pracować, wśród których i z którymi żyjemy.
Marek Aureliusz pisze o tym wprost „Skoro świt napominaj samego siebie: spotkam się z człowiekiem wścibskim, niewdzięcznym, aroganckim, podstępnym, zawistnym, samolubnym” (Rozmyślania, II.1). Idąc do ludzi nie należy bynajmniej zakładać, że oni nas pokochają, że przyjmą nas z sympatią, polubią nas i podadzą pomocną dłoń. Przeciwnie, lepiej jest przyjąć, że nie będzie łatwo, że spotkamy się z niewdzięcznością, a przynajmniej obojętnością, z małostkowością, zawiścią i wszystkimi innymi arcyludzkimi cechami, które kwitną pod każdą szerokością. Jest to postawa zdecydowanie trzeźwiejsza i bardziej praktyczna niż naiwny optymizm wobec ludzi.
Ale uwaga po raz drugi! Podobnie jak poprzednio i tutaj musimy zadbać, by ten przedustawny sceptycyzm nie stał się czarnowidztwem, czy po prostu niechęcią wobec drugiego człowieka. I tutaj myli się Marek Aureliusz, a przynajmniej ubrał myśl w nie te słowa. Bo owszem, musimy być gotowi, że ludzie, ci obcy, ci pół-obcy i ci całkiem bliscy, przysporzą nam sto zmartwień, rozczarowań i kłopotów… ale to nie znaczy bynajmniej, że mamy źle o nich myśleć. Interakcje międzyludzkie zawsze będą niełatwe, ale to nie znaczy, że ludzie są źli. A przynajmniej nie wolno nam tak myśleć. Nie możemy pozwolić, żeby praemeditatio malorum uczyniło z nas cyników, zgryźliwców, czy innych frustratów. Nie wolno nam naiwnie zakładać, że ludzie nie przysporzą nam zmartwień, to prawda. Ale nie wolno też popaść w mizantropię.
W chrześcijaństwie mówi się, że potępiamy grzech, a nie grzesznika. W stoicyzmie analogicznie. Musimy założyć, że ludzie sprawią nam problemy, a nie, że to ludzie są problemem. Mamy przewidzieć międzyludzkie kłopoty, a nie znielubić ludzi. Różnica zarazem fundamentalna jak i subtelna. Niełatwo ją wychwycić, ale bez tego nie ma mowy o zdrowym i harmonijnym życiu.