Za blisko środka Za blisko środka
Przemyślenia

Za blisko środka

Jan Błaszczak
Czyta się 3 minuty

Są takie momenty, kiedy Sleater-Kinney są moim najulubieńszym zespołem na świecie. Wystarczy, że włączę nagranie Jumpers z sesji u Lettermana, włożę One Beat do odtwarzacza czy odpalę jakiś wywiad z Carrie Brownstein. Naprawdę to nie jest trudne. W końcu Corin Tucker ma taki głos, że aż zatyka, riffy pisane przez trio przywołują złotą erę amerykańskiej sceny niezależnej lat 90., a i przekazu tych piosenek trudno nie wspierać. Sleater-Kinney wywodzą się z feministycznej, punkowej sceny Riot Grrrl, ale zawsze wyrastały ponad to środowisko. Ich talent, bezkompromisowość, a także przebojowość sprawiły, że grupa szybko przestała być postrzegana jedynie jako rzeczniczka sprawy. Sleater-Kinney nigdy nie zmieniły poglądów, ale oprócz nich miały jeszcze piosenki. Surowe, ostre, jednak i wpadające w ucho. Kiedy większość kapel ze sceny riot grrrl przechodziło do historii, trio ze stanu Waszyngton tylko przyśpieszało. Najlepsze było jeszcze przed nimi.

Już wtedy, na przełomie stuleci, jakiś punkowy radykał mógłby zarzucić Sleater-Kinney, że nie grają tak ostro jak kiedyś, że odpuszczają. Że po co ten saksofon na Dig Me Out, po co skrzypce w The Hot Rock. Prawdę mówiąc, jednak nie widziałem takich komentarzy. Fakt, trio delikatnie wzbogacało aranżacje swoich utworów, ale trzon tej muzyki pozostawał nienaruszony. Poza tym każdy kolejny album Sleater-Kinney krytycy przyjmowali w zasadzie przez aklamację. Jasne, można było się zastanawiać, kiedy suma tych udoskonaleń przeważy i straci na tym charakter samych kompozycji. Wydawało się jednak, że takie rozważania to tylko sztuka dla sztuki, rozrywka dla sofistów. Tym bardziej kiedy okazało się, że zespołowi nie zaszkodziła nawet za bardzo 10-letnia przerwa, bo No Cities to Love było przecież ostatecznie niezłą płytą. Aż do teraz. The Center Won’t Hold stanowi odpowiedź na powyższe rozterki: aby zmienić charakter Sleater-Kinney nie trzeba wielu elementów, wystarczy jeden – inwazyjny producent.

Nad tym albumem Sleater-Kinney pracowały z St. Vincent, która postanowiła mocno zaznaczyć swoją obecność. W rezultacie pierwotne instrumentarium zespołu musiało ustąpić sporo miejsca elektronicznym bitom, melodiom z syntezatorów i zabiegom znanym raczej z poprockowych płyt. Kiedy już pojawia się trochę więcej miejsca dla gitar, są one przytłumione, brzmią jak przez ścianę. Pełne energii, dynamiczne piosenki Sleater-Kinney wydają się tu ściśnięte, skrępowane w nowych, bardziej radiowych formach. Taka też wydaje się ekspresja Tucker, która pozostaje oczywiście doskonałą wokalistką, ale jej teksty – nawet te najbardziej ważkie i kontestujące – brzmią w tym akompaniamencie jakoś naiwnie, mało przekonująco. Wśród wielu powodów, dla których ceniłem Sleater-Kinney, była także ich niezgoda na stanie w miejscu. Teraz więc czuję się jak ten przygłup z pierwszego zdania drugiego akapitu. I ciekaw jestem tylko, co powiedziałaby mu Janet Weiss, perkusistka grupy, która po pracy nad tą płytą podjęła decyzję o opuszczeniu zespołu.

 

Czytaj również:

Wierzę w młode pokolenie Wierzę w młode pokolenie
i
Loyle Carner; zdjęcie: OFF Festival
Doznania

Wierzę w młode pokolenie

Jan Błaszczak

Brytyjski raper, Loyle Carner, opowiada na OFF Festivalu o poszukiwaniu własnej tożsamości, zmaganiach z ADHD i powodach, dla których na Glastonbury wystąpił w koszulce „I hate Boris”. 

Jan Błaszczak: Ile jest prawdy w stwierdzeniu, że zacząłeś rapować, by lepiej radzić sobie ze zdiagnozowanym ADHD.

Czytaj dalej