Czego się dowiemy, kiedy zamiast na wystawę o układzie krwionośnym nogi zaprowadzą nas na pokaz węży? Przedstawiamy opowiadanie, które po raz pierwszy ukazało się w tygodniku „The New Yorker” w 1969 r.
Spojrzałam na tabliczkę. Nie byłam pewna, czy wystarczy mi czasu; mój pociąg z Filadelfii do Baltimore odjeżdżał za godzinę. Serce, wysokie po sufit, stało w rogu wielkiej sali, a jego donośne bicie – bum, bum, bum, bum – słychać było aż na jej końcu. Wystawa cieszyła się dużą popularnością i nieraz, gdy zebrała się tam chmara uczniów, trzeba było przegradzać wejście sznurem, bo dzieciaki uwielbiały się ganiać po naczyniach krwionośnych i przekrzykiwać dudnienie serca. Widziałam, że tego dnia serce ma już trochę dosyć; podłoga w aorcie była wytarta i zakurzona, ściany upstrzone plamami, a tabliczka z napisem: „Przemierzasz drogę krwinki przez ludzkie serce” wisiała krzywo. Miałam ochotę rozejrzeć się jeszcze po Instytucie Franklina i Muzeum Przyrodniczym naprzeciwko, ale wyprawa w głąb ludzkiego serca zapowiadała się fascynująco. Czy wystarczy mi czasu?
Później. Najpierw pójdę na drugą stronę ulicy do Galerii Ameryki Północnej, między niedźwiedzie i bizony, żeby podciągnąć się z amerykańskiej flory i fauny.
Wkrótce byłam na miejscu. Znowu mnóstwo dzieci, które tym razem siedziały w rzędach na płóciennych krzesełkach. Wycieczka ze szkoły podstawowej pod opieką starszej nauczycielki. Wszystkie spojrzenia zwrócone były na koszyk w rękach pracownika muzeum.
– Przepraszam – zagadnęłam. – Czy to prywatna lekcja? Mogę tu być?
– Naturalnie – odpowiedział mi z werwą. – Uczymy obchodzenia się z wężami. To nowy projekt. Chodzi o to, aby od małego wpajać dzieciom, że węży się nie zabija. Ludziom się wydaje, że każdego węża trzeba palnąć w głowę. Dlatego chcemy uczyć od małego.
– Mogę popatrzeć? – spytałam.
– Oczywiście. To jest wąż trawny. Zupełnie niegroźny. Dzieci trzeba z nimi oswajać, wtedy przestaną się bać.
Potem zwrócił się do nauczycielki:
– A więc, pani…
– Aitcheson – przedstawiła się kobieta.
Pracownik zniżył głos.
– Żeby przekonać dzieci, trzeba zacząć od nauczyciela – powiedział do pani Aitcheson. – Jak zobaczą, że pani się nie boi, to same też nie będą się bać.
„Musi być bliska wieku emerytalnego – pomyślałam. – Kobieta z miasta. Nigdy w życiu nie trzymała węża”. Zrobiła się blada na twarzy. Strach, który usiłowała schować w głębi oczu, wyzierał stamtąd niby ciemna plamka.
– Jest niegroźny – powtórzył mężczyzna. On sam pracował z wężami od wielu lat.
„Pani Aitcheson – pomyślałam znowu. – Miastowa do szpiku kości. Dla niej wąż to wąż, wszystko jedno: grzechotnik, lancetogłów czy wąż trawny – każdego lepiej zabić, każdy to jad i śmierć. Czyż na południu nie było miejsc, gdzie ludzie z obawy przed grzechotnikami bali się wychodzić z domu?”.
Patrzyła w stronę wyjścia, nad którym mrugał podświetlony znak. Widziałam jej strach. Dzieci, które też nigdy nie dotykały żywego węża, siedziały jak trusie, oczekując początku widowiska; po jednej czy dwóch twarzach przemknął wyraz niepokoju, gdy pracownik wyciągnął z koszyka zielonego, mniej więcej metrowego węża, po czym jednym sprawnym ruchem zarzucił go na szyję nauczycielki, która nie zdążyła nawet zaprotestować. Potem odsunął się zadowolony.
– Proszę bardzo – powiedział do uczniów. – Wasza wychowawczyni ma węża na szyi i się nie boi.
Pani Aitcheson stała sztywno; miałam wrażenie, że wstrzymuje oddech.
– Prawda, że pani się nie boi? – naciskał pracownik muzeum. Kiedy nachylony ku niej wygłaszał swój werdykt, nauczycielka gwałtownie poruszyła głową i uniosła ręce, jakby chciała zrzucić węża. Widziała jednak spojrzenia dzieci, dlatego odrzekła półgłosem:
– Nie, nie boję się. Oczywiście, że nie.
Rozejrzała się wokoło i powtórzyła ostro:
– Oczywiście, że nie.
Była w potrzasku, widziałam jej rozpacz. Pracownik muzeum zdawał się tego nie dostrzegać, tak jakby jego percepcja zarosła gadzią błoną. Co tę kobietę obchodziła kampania na rzecz ochrony miedziogłowców, grzechotników i węży trawnych? Co ją obchodziło jakieś hipotetyczne spotkanie z wężem gdzieś w lesie albo na pustyni? Wybór między zabiciem go a puszczeniem wolno – o ile w ogóle miałaby czas na podjęcie decyzji? Ją, dla której wystarczająco niebezpieczna jest droga do szkoły w centrum Filadelfii i z powrotem? Za plus minus dwa lata przejdzie na emeryturę i będzie tkwiła w pustym mieszkaniu, w budynku bez ochroniarza, a przecież wiadomo, co się dzieje w takich budynkach, będzie się bała otwierać drzwi, wychodzić po zmroku i nosić przy sobie portfel. Miała dość zmartwień i naprawdę nie potrzebowała jeszcze oswajać się z wężami, jakiekolwiek by one były, brać je na szyję, żeby wszyscy, w tym również dzieci – zwłaszcza dzieci – widzieli jej atak paniki.
– Widzicie, pani Aitcheson dotyka węża. Wcale się go nie boi.
Czując na sobie spojrzenia uczniów, nauczycielka dotknęła węża. Jej palce same się cofnęły. Dotknęła go znowu.
– Widzicie, nie boi się. Pani Aitcheson potrafi stać z pięknym wężem na szyi, dotykać go oraz głaskać i w ogóle się nie bać.
Na twarzach dzieci malował się podziw dla odwagi nauczycielki, a jednak dawało się wyczuć jakieś okrutne napięcie, jakby na coś czekały.
– Musimy się nauczyć miłości do węży – mówił pracownik muzeum. – Czy ktoś chciałby podejść i pogłaskać węża pani wychowawczyni?
Cisza.
Jeden chłopak z nieśmiałą miną zgłosił się na ochotnika. Stanął przed nauczycielką jak posąg.
– Dotknij go – namawiał pracownik muzeum. – To przyjazny wąż. Wasza pani ma go na szyi i się nie boi.
Chłopiec szybko wyciągnął rękę przed siebie, położył ją delikatnie na wężu i zaraz cofnął. Potem wrócił biegiem na swoje miejsce. Reszta dzieci piszczała z radości.
– Boi się – rzucił ktoś. – Boi się węża.
– Musimy się do nich przyzwyczaić – uspokajał pracownik muzeum. – Dorośli się ich nie boją, ale łatwo zrozumieć, dlaczego młodsze osoby mogą się bać, i dlatego chcemy, żebyście nauczyli się je kochać. Prawda? – zwrócił się do pani Aitcheson. – Czy nie mam racji? Kto jeszcze się odważy i dotknie węża?
Zgłosiły się dwie dziewczynki. Stanęły ramię przy ramieniu i utkwiły wzrok najpierw w wężu, a potem w nauczycielce.
Zastanawiałam się, kiedy ta tortura się skończy. Dziewczynki nie dotknęły węża, lecz uśmiechały się i mówiły do niego, a pani Aitcheson uśmiechnęła się do nich i szeptem pochwaliła je za odwagę.
– Chwileczkę – wtrącił pracownik muzeum. – Do tego naprawdę nie trzeba być odważnym. To nie jest kwestia odwagi. Wąż jest całkiem niegroźny. Gdzie tu odwaga, skoro wąż jest niegroźny?
Wąż obrócił się znienacka w stronę pani Aitcheson i przywarł płaską głową do jej policzka. Nauczycielka krzyknęła, gwałtownie uniosła ręce, zerwała węża z szyi i cisnęła go na podłogę. Przebiegła kilka metrów i osunęła się ciężko na krzesełko przy witrynie z niedźwiedziem.
Nie chciałam dłużej na to patrzeć. Jedne dzieci zaczęły się śmiać, inne płakać. Pracownik muzeum podniósł węża i go przytulił. Pani Aitcheson, okrutnie zdemaskowana tą niepotrzebną torturą, wciąż dochodziła do siebie na krześle. Jej oczy mówiły: „To nie moja wina, że wychowałam się w mieście”. Patrzyła w stronę dzieci, próbując jakoś wymusić uznanie i szacunek, ale nie mogła do nich dotrzeć. Została wygnana od nich, od siebie samej, nawet od własnego skażonego strachem jutra, bo nie mogła obiecać, że będzie kochać i chronić to, czego się boi. W tamtej chwili miała dla siebie tylko składane krzesełko przy witrynie z niedźwiedziem w Muzeum Przyrodniczym.
Spojrzałam na zegarek. Jeśli się pośpieszę, złapię pociąg na Trzydziestej Ulicy. Nie zdążę jednak zwiedzić ludzkiego serca. Wyszłam czym prędzej z muzeum. Na dworze było mroźno. Na wodach Delaware i Susquehanna pewnie pracowały już lodołamacze i pomyślałam, że zanim dotrę do domu, mgła powinna się rozwiać. Tak, wsiądę do pociągu na Trzydziestej. Wyprawa w głąb ludzkiego serca będzie musiała poczekać.
Pierwotnie opowiadanie ukazało się w „The New Yorker” (21.03.1969). Lead pochodzi od redakcji „Przekroju”.