Warszawski Żoliborz. Córka bogatego przedsiębiorcy organizuje swoje osiemnaste urodziny. Sytuacja wymyka się spod kontroli, a policjanci muszą rozwikłać zagadkę znalezionego w sypialni trupa.
1
– Dopalacze to zło – stwierdziła Sucha. – Wiesz, jak je robią?
Mortka pokręcił przecząco głową.
– Do takiego biedalaboratorium chemicznego, wiesz, takiego jak w szkole albo nawet gorszego, wchodzi kilku facetów i jest dobrze, jeśli chociaż jeden z nich wie mniej więcej, co trzeba robić. Biorą trochę tego i owego. Jakieś zioła, rozpałka do grilla, zmielone świetlówki, syntetyczne kabanoidy, pochodne mefedronu. Byle waliło. To się wszystko miesza, gotuje, wychodzi z tego jakieś gówno, które potem wkładają w ładne opakowania i wysyłają do sklepów. Produkt kolekcjonerski, jego mać.
Sucha skrzywiła się, jakby miała zaraz splunąć z pogardą na podłogę.
– Przestępczość narkotykowa twierdzi, że są w to włożone konkretne pieniądze – odpowiedział jej Mortka. – Czyli raczej to nie jest chałupnicza działalność.
– Włożone w sprzedaż i dystrybucję, ale chyba nie wierzysz, że mają w laboratorium dział kontroli jakości, nie? – skontrowała policjantka.
Wzruszył ramionami i przeszedł kilka kroków w bok, ale tylko po to, żeby nie przyznać policjantce racji. Nie cierpiał, kiedy udawało się jej go przegadać.
– A potem kończy się to tak jak tutaj – kontynuowała niewzruszona Sucha. – Mamy piątkę zatrutych dzieciaków w szpitalu. Trójka ma omamy, że łażą po nich węże, pająki i pijawki. Do wyboru, do koloru. Jeden chłopak podrapał się do gołego mięsa, próbując je z siebie zdjąć. Nie mamy pojęcia, co było w tym syfie, więc nikt nie wie, jak ich odtruć.
Westchnęła ciężko.
– Dlatego jeśli kiedyś będę miała dzieci…
Mortka już otwierał usta, żeby jakoś zareagować na to niespodziewane wyznanie, ale na swoje szczęście szybko uznał, że najlepszym dla niego wyjściem będzie milczenie. Myśl o Suchej jako matce wydała mu się absurdalna, ale dyskusja na ten temat z policjantką nie mogła prowadzić do niczego dobrego.
– …powiem im, że jeśli już mają ćpać, to niech ćpają czysty towar. Jak przyjdzie co do czego, to przynajmniej będzie wiadomo, jak ich ratować.
Znajdowali się w willi na warszawskim Żoliborzu. Jeden z najlepszych adresów w stolicy. Piękna okolica. Dużo zieleni. Spokój i śpiew ptaków. A do tego jakieś pięć do dziesięciu minut piechotą od najbliższej stacji metra. Dom sam w sobie niewielki. Przynajmniej w porównaniu z pałacami, jakie niektórzy potrafią sobie postawić w Konstancinie. Ale zadbany, odnowiony i nawet Mortka był w stanie docenić dobry gust właściciela, jeśli chodzi o wystrój wnętrza. Do tego wart zapewne kilka milionów złotych.
Teraz wyglądał mniej więcej tak, jak wygląda każde mieszkanie po domówce nastolatków. Papierki na ziemi, mnóstwo szkła, butelek po winie i piwie. W sumie nie byłoby źle, gdyby nie kilka poprzewracanych mebli i dwa pawie pod ścianą. W powietrzu unosiła się nieprzyjemna woń papierosów i wymiocin.
– Chcesz zobaczyć górę? – zapytała Sucha.
– Chętnie.
Zaprowadziła go krętymi, nieprzyjemnie wąskimi schodami na piętro. Tam, pod jedną ze ścian na drewnianym krześle siedział mężczyzna w czarnym garniturze. Dobrze zbudowany, o wyraźnie zarysowanej szczęce, krótkich ciemnych włosach i ze wzrokiem wbitym w podłogę. Stał przy nim funkcjonariusz, który nawet w połowie nie prezentował się równie schludnie i męsko. Szczególnie że utrudniała mu to wychodząca ze spodni góra munduru. Wyglądał tak, jakby w razie pościgu miał się przewrócić o własne nogi.
Mortka zajrzał do pokoju, gdzie uwijali się technicy. Na środku pomieszczenia, niedaleko dużego małżeńskiego łóżka i otwartej szafy, gdzie pomiędzy ubraniami dostrzec można było solidny, przymocowany do podłogi sejf, leżało ciało chłopaka. Na oko mógł mieć dziewiętnaście lat. Ubrany w luźne dresowe spodnie i bluzę, z niewyraźnym tatuażem w okolicach karku, pasował do tego domu tak, jak kierowca ubera do wyścigów Formuły 1. Sama jego obecność tutaj była wystarczającą zagadką. Krew utworzyła wokół ciała na wpół wyschniętą, szkarłatną kałużę, przy okazji bezpowrotnie niszcząc dywan, który był wart tyle, że trzymanie go w miejscu, gdzie nie można się było nim chwalić, wydawało się grzechem.
– Kim pan jest? – zapytał siedzącego na stołku mężczyznę. Ten podniósł powoli głowę, ukazując oczy o tak intensywnej szarej barwie, jakby zrobiono ją w Photoshopie.
– Ochroniarzem – powiedział. – Miałem pilnować, żeby na imprezie nikomu nic się nie stało.
– No to coś nie za bardzo się to panu udało – mruknął Mortka, zerkając na leżące przed nim ciało.
2
Komisarz nie potrafił się zdecydować, czy siedząca przed nim nastolatka jest ładna czy brzydka. Z jednej strony była już wyraźnie przy tuszy, a jej twarz bardziej przypominała okrąg niż elipsę. Domyślał się, że w przyszłości stanie się jedną z tych kobiet, które przez całe życie toczą heroiczny bój z własną wagą, w którym ostatecznie polegną nie z powodu braku silnej woli, lecz ze względu na słabość własnego metabolizmu. Na genetycznej ruletce niektórzy po prostu dostają kiepskie karty. Z drugiej strony jeszcze panowała nad własną figurą, zwracała na siebie uwagę bujnymi kształtami, a makijażem potrafiła podkreślić każdy z tych nielicznych atutów, które podarowała jej natura. I dostrzegał w niej taką kuszącą szczerość i bezpretensjonalność, która zawsze dodawała kobietom urody. I to nawet w tych ponurych okolicznościach i okrutnym chłodzie pokoju przesłuchań.
– Zabiłam go – powiedziała, zanim zdążył zadać nawet jedno pytanie.
– Słucham?
– Zabiłam go. W obronie własnej.
Kiedy skończyła mówić, osunęła się na krześle, jakby to wyznanie zupełnie ją wyczerpało. Jej usta były na wpół otwarte, ale wydawało się, że prawie nie oddycha.
Mortka podrapał się po karku. Zastanawiał się, co jest z nim nie tak. Każdy inny policjant po takim wyznaniu natychmiast sporządziłby protokół, dał go do podpisania i poleciał z nim do prokuratora, ciesząc się z szybko zamkniętej sprawy. Ale nie on.
– Chcesz kawy? Herbaty? – zapytał.
– Herbaty – wyszeptała drżącym głosem po kilku sekundach.
Wyszedł i wrócił po paru minutach, niosąc dwa kubki. Jeden dla siebie, z kawą, drugi dla dziewczyny.
– To zwykła saga – powiedział. – Nie mamy tu nic lepszego. Nie wiem, ile słodzisz, więc sypnąłem jedną łyżeczkę.
– Może być.
Podsunął jej napój i usiadł naprzeciwko.
– Masz na imię Agnieszka? – zapytał.
– Przecież pan wie.
– Mogę ci mówić po imieniu?
Wzruszyła ramionami.
– Opowiesz mi, co się stało?
– Po co? – wydawała się szczerze zdziwiona i lekko przestraszona. – Przecież już się przyznałam.
– Chciałbym poznać szczegóły.
Kiwnęła z ociąganiem głową.
– Okej… To była moja impreza. Z okazji osiemnastki. Zaprosiłam znajomych. Mieliśmy mieć domówkę. Ojciec na tę noc wynajął sobie pokój w hotelu.
– Ale zostawił wam ochroniarza?
– Tomka. Tak. Zostawił. Tato jest trochę przewrażliwiony.
Ta informacja wydała mu się interesująca. Zanotował sobie ten szczegół w pamięci, żeby być może w przyszłości do niego wrócić.
– Kim był ten chłopak? – nie musiał precyzować który. Oboje wiedzieli, że mogło chodzić tylko o jednego, tego, który leżał martwy w sypialni ojca. – Znajomym ze szkoły?
Roześmiała się, jakby powiedział coś zupełnie absurdalnego.
– Dario?! Nie. Nie stać by go było na czesne u nas. Nie wiem, czy on nawet w ogóle chodził do jakiejkolwiek szkoły.
– To skąd go znasz?
– Po prostu. Z miasta. Poznałam go kiedyś. Sprzedawał dobre proszki – zawiesiła się na moment, a potem spojrzała prosto na Mortkę. – Wie pan, w domu mieliśmy trochę alkoholu, ale mało. Ojciec wszystko obliczył, zostawił nam tylko trochę. Nawet nie dało się tym porządnie podchmielić. A Tomek wszystkich przetrzepał przed wejściem. Zapowiadała się megadrętwa impreza, więc zadzwoniłam po Daria, żeby coś nam przyniósł.
– Tomek go nie przetrzepał?
– Wpuściłam go od tyłu. Przez ogród.
Mortka przypomniał sobie wygląd posiadłości. Wejście od tyłu wymagałoby przekradnięcia się przez posesję sąsiada, ale było możliwe.
– I co dalej?
– Rozdał dopy. Nie wiem, co to było, jakiś proszek chyba.
– Też wzięłaś?
– Nie.
– Dlaczego?
– Nie lubię takich rzeczy.
– Ale znajomym kupiłaś?
– Znajomi lubią.
Podrapał się po brodzie, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Na razie wszystko, co mówiła Agnieszka, zgadzało się z tym, co zeznali inni uczestnicy imprezy. Przynajmniej ci, którzy nie wylądowali w szpitalu. Faktycznie, ochroniarz sprawdzał każdego przed wejściem. Zabierał alkohol i narkotyki, które znalazł. Zostawiał tylko fajki, ale i tak trzeba było się o nie trochę naprosić. Ojciec zostawił im wino i piwo. Tyle że starczyło na dwie lampki na głowę lub po butelce zwykłego tyskiego. Tylko jednemu chłopakowi udało się przemycić piersiówkę. W pewnym momencie pojawił się Dario. Według jednej z dziewczyn najpierw próbował wejść od przodu. Ochroniarz go nie wpuścił. Wywiązała się jakaś krótka kłótnia, która skończyła się wtedy, kiedy mężczyzna sprzedał dilerowi plaskacza. Na tyle mocnego, że chłopak wylądował tyłkiem na jezdni. Potem odszedł. Dlatego dziewczyna była zdziwiona, kiedy jednak pojawił się z Agnieszką na imprezie. Nie wiedziała, w jaki sposób udało się jej go wprowadzić.
– Co wydarzyło się później?
– Poszliśmy na górę, żeby się rozliczyć. Tam ojciec zwykle trzyma pieniądze. Ale nie potrafiłam żadnych znaleźć. Powiedziałam, że zapłacę mu następnego dnia, ale on nie chciał o tym słyszeć. Powiedział, że rozliczymy się inaczej. Zaczął się do mnie dobierać, macać. Chciał mnie zgwałcić. Wyciągnęłam nóż i go zabiłam. To było w samoobronie.
Mortka odgiął się lekko na krześle i przyglądał się w milczeniu dziewczynie. Wiedział, że ofiary napaści seksualnej zachowują się różnie. Niektóre są rozdygotane, ciągle płaczą, z trudem zbierają myśli, inne, chociaż rzadziej, są niepokojąco spokojne. Jakby opowiadały o czymś, co zdarzyło się komuś innemu. Nie im. Nie było jednego wzorca. Ale z tą dziewczyną było jednak coś nie tak. Bała się. Ale nie tego, co się wydarzyło, i nie tego, co ją czeka. Raczej tego, że zostanie przyłapana na kłamstwie.
– Skąd miałaś nóż? – zapytał.
– Słucham?
– Skąd miałaś nóż?
Mrugnęła dwa razy.
– Nie wiem. Nie pamiętam. Dużo rzeczy nie pamiętam. To chyba szok.
– Szok? Naprawdę? Przed chwilą bardzo szczegółowo opowiedziałaś mi wszystko to, co się wydarzyło przed zabójstwem. Teraz zaczynasz zapominać różne rzeczy? – Jego głos zabrzmiał odrobinę ostrzej, niż zamierzał.
– Najwyraźniej – wymamrotała.
– Co to był za nóż?
Pokręciła głową na znak, że nie wie.
– Motylek – odpowiedział za nią. – Mieliście motylka w domu? Po co z nim chodziłaś na własnej imprezie urodzinowej?
– Mówiłam, nie pamiętam! Pewnie dla samoobrony.
– Motylka nie tak łatwo rozłożyć. Szczególnie jeśli ktoś próbuje cię zgwałcić. Nie mówię, że to niemożliwe, ale trudno mi to sobie wyobrazić. Zastanawia mnie coś innego. Dlaczego nie krzyczałaś o pomoc? Na dole czekał twój ochroniarz. Wystarczyło go zawołać.
– Nie wiem. To działo się tak szybko.
– Gdzie są zakrwawione ubrania?
– Co?
– Jeśli zabiłaś go, kiedy próbował cię zgwałcić, pewnie byłaś blisko niego. Powinnaś być cała upaprana jego krwią. Ale nie jesteś.
– Przebrałam się.
– To gdzie są zakrwawione ubrania?
– Wyrzuciłam je.
– Gdzie?
– Nie pamiętam! – krzyknęła, a potem odwróciła się całym ciałem w stronę ściany. Wstrząsnął nią dreszcz i zaczęła szlochać. Mortka dał jej kilka minut, żeby się uspokoiła. A potem zaczął mówić.
– Słuchaj, Agnieszko. Mamy twoje przyznanie się do winy. Znaleźliśmy zakrwawiony nóż w twoim pokoju. Podejrzewam, że były na nim twoje odciski palców. Jeśli chcesz iść za to do więzienia, pójdziesz. Ale mam przeczucie, że to nie byłaś ty. Dlatego proszę, opowiedz mi, co się naprawdę wydarzyło.
Nastolatka odetchnęła głęboko. Potem odwróciła się do policjanta. Już nie płakała. Spojrzała Mortce prosto w oczy.
– To ja go zabiłam – powiedziała mocno. – Próbował mnie zgwałcić. Zrobiłam to w samoobronie.
3
– To ja go zabiłem – powiedział mężczyzna, gdy tylko Mortka wszedł do pokoju przesłuchań. Policjant przystanął. Spojrzał znacząco na lustro weneckie, za którym stała Sucha. Domyślał się, że teraz aspirantka kręci z niedowierzaniem głową i mamrocze pod nosem przekleństwa na temat ludzkiej głupoty.
– Może zaczniemy jednak od tego, że się pan przedstawi?
– Mariusz Żółkiewicz – wyrzucił z siebie szybko mężczyzna. – To ja zabiłem tego chłopaka.
– To już wiemy, ale po kolei.
– Szlag! – mężczyzna uderzył pięścią w stół. – Właśnie się przyznałem! Ma pan teraz spisać protokół, zawiadomić prokuratora, wsadzić mnie do aresztu i wypuścić moją córkę! Czy ja naprawdę muszę was wszystkich, imbecyli, uczyć, jak macie wykonywać swoją pracę?!
Mortka bez słowa obrócił się na pięcie i wyszedł z pomieszczenia. Poszedł do Suchej. Policjantka obserwowała czerwonego na twarzy Żółkiewicza, który kopał w nogi od stołu i wrzeszczał na cały głos, żeby komisarz wracał i wykonywał swoją pracę. Stanął obok koleżanki.
– No to mamy już dwoje – powiedziała.
– Podejrzanych? Obydwoje beznadziejni. Pewnie wyprą się wszystkiego w sądzie.
Policjantka po kilku sekundach namysłu przyznała mu rację. Poczekali w milczeniu, aż Żółkiewicz się uspokoi, i dopiero wtedy komisarz wrócił do mężczyzny. Zajął miejsce za stołem, podczas gdy przesłuchiwany patrzył na niego spod byka.
– Zaczniemy od początku – powiedział policjant. – I tym razem niech pan nie zaczyna od przyznania się do winy, dobrze?
Mężczyzna skinął głową na znak zgody.
– Nazywam się Mariusz Żółkiewicz. Jestem ojcem Agnieszki Żółkiewicz.
– Samotny rodzic?
– Tak. Jej mama zginęła siedem lat temu. W wypadku samochodowym. Wjechał w nią pijany kierowca.
Mortka uznał, że to tłumaczy nadopiekuńczość w stosunku do córki. Częste zjawisko wśród rodziców, którzy stracili drugiego małżonka w wyniku tragedii. Przerzucają całą miłość na dziecko i przesadnie je chronią, bojąc się kolejnego dramatu.
– Nie związał się pan przez ten czas z nikim innym?
– Naprawdę musimy teraz rozmawiać o moim życiu osobistym?
– Nie. Czym się pan zajmuje?
– Mam firmę budowlaną. Średniej wielkości. Prowadzimy inwestycje na terenie Warszawy i Mazowsza. Głównie.
– Interes dobrze idzie?
– Bywało lepiej.
Takie pytania służyły temu, żeby zbliżyć się do przesłuchiwanego. Trochę lepiej go poznać, zobaczyć, jak reaguje. Zbudować jakąś więź. Ale w tym przypadku nie miało to sensu. Żółkiewicz jeszcze bardziej się spinał i każde kolejne pytanie groziło tym, że znowu wybuchnie.
– Niech mi pan opowie, co się wydarzyło tamtej nocy.
– Moja córka obchodziła osiemnaste urodziny. Chciała zrobić imprezę w jakiejś knajpie, ale się nie zgodziłem. Nigdy nie wiadomo, kto do takich miejsc przychodzi. Nawet do takich modnych i niby porządnych. Pozwoliłem jej więc zrobić imprezę w domu. Sam na tę noc wynająłem pokój w hotelu. Chciałem, żeby młodzi pobawili się tylko we własnym towarzystwie. Mieli trochę swobody.
Mortka postanowił nie pytać w tym momencie o ochroniarza, który przeszukiwał gości i zabierał im alkohol.
– W hotelu chciałem popracować, ale zorientowałem się, że zapomniałem ważnych dokumentów. Wróciłem do domu. W sypialni spotkałem tego chłopaka i…
– Chwila – przerwał mu Mortka. – Wrócił pan do domu?
– Tak.
– Wie pan, że żaden z bawiących się tam nastolatków nie zauważył pana obecności?
– Bawili się – odpowiedział spokojnie mężczyzna. – Poza tym byli naćpani – to ostatnie powiedział z wyczuwalną pogardą i rozczarowaniem.
– Pański ochroniarz też nie zauważył pana pojawienia się. A on był trzeźwy.
– Wszedłem od tyłu, w porządku? Od ogrodu. Przeskakując przez płot.
Brzmiało to absurdalnie, ale Mortka postanowił na razie nie ciągnąć tego wątku.
– Dlaczego?
– Nie chciałem przeszkadzać córce w zabawie. Zresztą – machnął ręką – nie muszę się panu tłumaczyć, jak wchodzę do własnego domu, nie?
– Nie, nie musi pan. Co się wydarzyło dalej?
– Poszedłem na górę do swojego pokoju. Znalazłem tam tego chłopaka. Próbował się dostać do sejfu i mnie okraść. Wpadłem w szał. Zabiłem go.
Na twarzy mężczyzny odmalowała się ulga, że wreszcie doszli do tego etapu. Ale Mortka nie zamierzał kończyć jeszcze przesłuchania.
– Jak pan go zabił?
– Dźgnąłem nożem. Kilka razy – odpowiedział szybko mężczyzna. Zdecydowanie zbyt szybko. Jakby spodziewał się, że to pytanie padnie, i wkuł prawidłową odpowiedź.
– Jaki to był nóż?
Mężczyzna zmarszczył brwi. Tego nie wiedział i gorączkowo zastanawiał się teraz, co ma powiedzieć.
– Tego nie pamiętam. To wydarzyło się tak szybko. Pewne rzeczy się rozmazują. Nie pamiętam wszystkiego.
– Można powiedzieć, że jest pan w szoku? – zapytał zgryźliwie Mortka.
– Można tak powiedzieć – zgodził się równie zgryźliwie mężczyzna.
– Ale pamięta pan, skąd wziął ten nóż? Miał go pan przy sobie czy zawsze trzyma pan ostre przedmioty w sypialni?
Mężczyzna skrzywił się, zmęczony i rozdrażniony. Przez chwilę wydawało się, że wybuchnie po raz kolejny, ale nagle uśmiechnął się szeroko.
– Już wiem. Ten nóż tam już był. Nie mój. Wydaje mi się, że należał do tego chłopaka. Musiał go odłożyć na chwilę. Ja go chwyciłem i go zabiłem.
Mortka doceniał spryt tej odpowiedzi.
– A dlaczego nie zawołał pan ochroniarza? Był na dole. Nie trzeba było zabijać tego chłopaka. Wystarczyło we dwóch go obezwładnić i zadzwonić po policję.
– Tak trzeba było zrobić – zgodził się Żółkiewicz. – Ale wie pan, ja jestem dość gwałtownym człowiekiem. Najpierw robię, potem myślę. Tak jak wtedy. Zabiłem tego chłopaka. Potem uciekłem.
– Ale wrócił pan, żeby wyznać prawdę.
– Adwokat powiedział mi, że Agnieszka wzięła winę na siebie. Nie wiem, czemu to zrobiła. Co widziała. Myślę, że próbuje mnie chronić. Ale dzieci nie powinny brać na siebie winy rodziców, nie uważa pan, komisarzu?
Mortka nachylił się w kierunku przedsiębiorcy. Przez chwilę byli tak blisko siebie, że prawie stykali się nosami. Patrzyli sobie prosto w oczy. I to Żółkiewicz odsunął się pierwszy.
– Nie wierzę panu – powiedział policjant. – Może i ma pan gwałtowne usposobienie, ale nie ma pan w sobie tego czegoś, czego potrzeba do zabicia człowieka. A to wszystko, co mi pan powiedział, to stek bzdur.
Podniósł się z miejsca i zaczął iść w stronę drzwi.
– Witold Breja – powiedział głośno i wyraźnie Żółkiewicz.
Mortka przystanął i się obrócił.
– Słucham?
– Niech pan to sprawdzi. Szef konkurencyjnej firmy. Startowaliśmy w jednym przetargu. Brzydko pogrywał. Przekupił moich ludzi, żeby wykradli dla niego moją ofertę. Próbował mnie uwalić. Wysłałem więc do niego paru ludzi. Przyznaję, trochę nam się to wymknęło spod kontroli. Witek leży teraz w szpitalu z pogruchotanymi kośćmi i od dwóch miesięcy nie odzyskał przytomności. Pan sobie to sprawdzi, komisarzu, a potem do mnie wróci i jeszcze raz powie, że nie mam w sobie tego, czego potrzeba do zabicia człowieka.
– Sprawdzę to – powiedział Mortka.
– I wie pan co, komisarzu?
– Co?
– Wygraliśmy ten przetarg.
Mortka był w stanie przysiąc, że Żółkiewicz, mówiąc to, delikatnie się uśmiechał.
4
Mortka poczuł coś na kształt ulgi, kiedy kolejny przesłuchiwany dla odmiany nie przyznał się do zabójstwa. Ochroniarz siedział spokojnie, jego wzrok błądził po pomieszczeniu, a ramiona bezwładnie zwisały wzdłuż ciała. W pierwszej chwili wydawało się, że nie zauważył pojawienia się policjanta, ale drgnął, kiedy komisarz usiadł naprzeciwko niego.
– Tomasz Laski – przeczytał policjant. – Lat dwadzieścia osiem. Syn Marioli i Krzysztofa.
– Wszystko się zgadza – mruknął ochroniarz. – Ja już powiedziałem wszystko to, co wiedziałem.
– Czyli niewiele. Mało pan jest spostrzegawczy, co?
– Jakoś tak wyszło.
– Długo pan pracuje dla pana Żółkiewicza?
– Parę miesięcy.
– Jako ochroniarz?
– Raczej jako asystent – odpowiedział mężczyzna. – Jasne, pilnuję jego córki, odwiozę ją do szkoły i na zajęcia pozalekcyjne, przywiozę do domu. Ale dla niego też pracuję. Załatwiam sprawy.
– Jakie sprawy?
– Wożę dokumenty, czasami prosi, żebym pojechał i czegoś na budowie przypilnował albo rzeczy w domu załatwił. Różne.
– Podoba się panu taka praca?
– Praca jak praca. Dobrze płaci.
Mortka przerzucił kilka stron w swoim notatniku. Nie dlatego, żeby coś sprawdzał, bo cały plan przesłuchania miał w głowie. Chodziło o pewien gest. Wywołanie zaniepokojenia w przesłuchiwanym. I chyba się udało, bo ochroniarz poruszył się kilka razy na krześle, a potem chrząknął, jakby nagle zaschło mu w gardle.
– To co się stało tamtego wieczoru? – zapytał policjant.
Mężczyzna przełknął ślinę. Położył obie dłonie na stole, jakby chciał pokazać tym gestem, że nie ma nic do ukrycia.
– Szef poprosił mnie, żebym popilnował dzieciaków na osiemnastce Agi. Upewnił się, że nie wnoszą żadnego alkoholu i prochów. No i żeby weszli tylko ci, których dziewczyna naprawdę zaprosiła. To miała być kulturalna domówka, a nie jakaś dzika impreza.
– Były jakieś problemy?
– Kilku dzieciakom zabrałem flaszki. Normalna sprawa. Potem pojawił się ten cały Dario. Chciał wejść, ale nie było go na liście. Upierał się, nie chciał odejść, więc sprzedałem mu liścia i dopiero wtedy sobie poszedł. Nie wiem, jak wlazł do domu. Kto go wpuścił. Pewnie Aga.
– Czemu myśli pan, że to ona?
Mężczyzna ponownie chrząknął.
– Mogę wody? – poprosił.
– No, nie za bardzo. Już nie częstujemy. Cięcia budżetowe – odpowiedział Mortka. – Czemu pan myśli, że to Aga go wpuściła?
– Mówił, że to ona go zaprosiła. Nie wiem, skąd go znała.
– A pan go znał?
– No nie.
– Przecież byliście sąsiadami.
Ciało ochroniarza całe stężało, jakby zaraz miał się poderwać i rzucić do ucieczki. Potem lekko pobladł. Przejechał językiem po wargach i wreszcie machnął ręką.
– Nie znam wszystkich swoich sąsiadów.
Mortka uśmiechnął się pod nosem.
– Darujmy sobie podchody, dobra? – powiedział komisarz. – Ja wiem, że się znaliście. Mamy świadków, którzy to potwierdzą. Powiem teraz panu, panie Tomku, co według mnie się stało, a pan poprawi mnie tam, gdzie się pomyliłem.
Mężczyzna nie zareagował. Siedział jak sparaliżowany. Mortka postanowił się tym nie przejmować.
– Mówiąc krótko, Dario miał towar, pan miał rynek. Czyli dostęp do bogatych dzieciaków z dobrych szkół, które tylko szukały okazji, żeby wydać swoje gigantyczne kieszonkowe na jakieś pigułki. Wciągnął pan w to Agnieszkę. Skąd to wiem? Bo gadałem z tymi dzieciakami. Dziewczyna sama, co prawda, nie sprzedawała, ale dawała numer do Daria każdemu chętnemu. Mieliście taką trójosobową komitywę. Fajny układ, który pewnie fajnie działał. Ale do czasu. Pokłócił się pan z Dariem. I to dlatego nie wpuścił go pan na imprezę. Dlatego sprzedał mu pan liścia. Nie wiem, o co dokładnie chodziło, ale domyślam się, że jak zwykle w takich układach – poszło o kasę. Ale Dario to był taki typ, co jak się go wyrzuci drzwiami, wejdzie oknem. Szczególnie że pomagała mu Agnieszka, która naprawdę potrzebowała czegoś, żeby rozruszać tę imprezę. Chłopak sprzedał towar, ale było mu mało. Postanowił obrobić dom. Poszedł do pokoju pańskiego szefa, znalazł sejf, a wtedy… – Mortka zawiesił głos. Postanowił nie kończyć tej historii. Czekał na jakąś reakcję, minimalną nawet – jedno słowo, gest lub grymas. Ale ochroniarz siedział z kamienną twarzą, milczący i obojętny.
– Dziewczyna przyznała się do zabicia Daria – ciągnął komisarz. – Nawet znaleźliśmy nóż w jej pokoju. Podejrzewam, że wzięła go z miejsca zbrodni. Chciała ukryć. Ale oprócz tego jej historia nie ma sensu. Uparcie bierze winę na siebie. Zastanawiam się dlaczego. I przychodzi mi do głowy tylko jeden pomysł. Wie pan jaki?
Ochroniarz ciągle milczał.
– Myślę, że chroni pana. Proszę powiedzieć, to była platoniczna miłość czy ze sobą sypialiście?
Tym razem mężczyzna się poruszył. Zacisnął szczęki.
– Była prawie pełnoletnia – wydusił z siebie.
– Ale ja nie mówię, że chcę z tego zrobić sprawę karną – odpowiedział komisarz. – Chociaż siedemnastolatka, przepraszam, w tej chwili osiemnastolatka, i dwudziestoośmiolatek to jednak słabo wygląda.
Policjant wstał. Podszedł do weneckiego lustra. Oparł się o nie dłonią i przez chwilę przyglądał się odbijającej się w nim sylwetce ochroniarza. Chciał mu dać trochę czasu na zebranie myśli. Potem wrócił do stołu. Przesunął krzesło tak, że teraz siedział nie naprzeciwko mężczyzny, ale tuż obok niego.
– Ona pójdzie za pana siedzieć – powiedział. – Pójdzie siedzieć za to, co pan zrobił.
Ochroniarz zamknął powieki. Odetchnął. Potem z jego gardła wydobyło się przytłumione, nieprzyjemne charczenie i mężczyzna splunął gęstą, białą flegmą tuż obok stóp policjanta.
– Dobra – warknął. – Zabiłem go, okej? Było dokładnie tak, jak pan powiedział. Dokładnie tak. Pokłóciliśmy się o kasę i zabiłem gnoja. Okej?! – ostatnie słowo wykrzyczał, żeby potem dyszeć ciężko, cały czerwony na twarzy z błyszczącymi od zbierających się w nich łez oczami.
– Dostał pan to, czego chciał – wyszeptał. – A teraz niech pan spier…
Mortka postanowił spełnić tę prośbę.
5
Wszyscy w Komendzie Stołecznej Policji wiedzieli, że Mortka boi się szpitali. Ale już znacznie mniej osób wiedziało, że ten strach nie dotyczy prosektoriów. Policjant sam często zastanawiał się dlaczego. W obu miejscach unosiły się te same zapachy, ściany wykładano tymi samymi ohydnymi płytkami, pracownicy chodzili w podobnych ciuchach. Doszedł do wniosku, że w prosektorium wszystko, co złe, już się wydarzyło. Nic nie mogło mu tutaj zaszkodzić. Koniec końców martwi ludzie pozostawali martwi. Ani nikt nie ożywał, ani nie umierał dwa razy. Była to myśl w pewien sposób uspokajająca.
Do sali weszła doktor Trymek. Wysoka, krótko ostrzyżona kobieta. Przywitała się z Mortką i Suchą ruchem głowy, gestem oschłym i niedbałym, jakby swoim pojawieniem się zepsuli jej plan dnia.
– Pewnie jesteście ciekawi, kto to zrobił? – rzuciła w przestrzeń.
– Trochę – przyznał komisarz. – Mamy już trzy osoby, które się do tego przyznały, więc przyjemnie byłoby zawęzić trochę to grono.
Lekarka sądowa podniosła wysoko jedną z brwi, a potem gwałtownie ją opuściła, jakby uznała, że ta historia nie jest jednak tak interesująca, jak się jej początkowo wydawało.
– No cóż… – zaczęła z uśmieszkiem błąkającym się w kącikach ust. – Prawdziwy sprawca na pewno do niczego się nie przyzna – rzuciła.
– Dlaczego? – zapytała Sucha.
– Bo leży na tym stole – odpowiedziała doktor i wskazała na zakryte prześcieradłem ciało.
– Sam to sobie zrobił?
Lekarka sądowa odsłoniła zwłoki i zaczęła po kolei wskazywać rany na tułowiu.
– W pierwszej chwili brak nakłuć próbnych trochę mnie zmylił, ale potem każdy kolejny krok prowadził do jednego wniosku. Jak widzicie, ciosy zostały zadane w płaszczyźnie poziomej, co jest dość typowe dla samobójstw popełnionych w ten sposób. Wynika to ze sposobu trzymania noża. Kąt nachylenia ostrza, głębokość ran, dodatkowe obrażenia zadane nożem na innych częściach ciała, wszystko to prowadzi do jednego wniosku – przypadek destrukcyjnej autoagresji. Co oznacza, że prawdopodobnie nie chciał się zabić, ale kierował wobec samego siebie agresywne działania. Jest to dość typowe dla niektórych osób chorych psychicznie. Szczególnie w początkowym okresie schizofrenii.
– Nie mamy żadnych informacji, które wskazywałyby, że był chory psychicznie.
– No cóż – mruknęła lekarka. – Może miała z tym coś wspólnego ta cała tablica Mendelejewa, którą znalazłam w jego krwi. Nie wiem, co dokładnie wziął, ale ja nie użyłabym tego nawet jako trutki na szczury. To byłoby zbyt niehumanitarne.
Mortka przymknął powieki i nagle ujrzał całą scenę. Dario chciał okraść dom Żółkiewicza. Ale popełnił błąd. Sam wziął towar, który sprzedawał. Efekt – halucynacje. Łażące po jego ciele robale, węże czy inne rzeczy, których się bał. Postanowił zrobić to samo, co tamten dzieciak, który podrapał się do krwi – natychmiast się ich z siebie pozbyć. Ale Dario miał przy sobie nóż. I uznał, że to świetny pomysł, żeby za jego pomocą zabić to, co po nim łaziło. Pewnie nawet nie czuł, kiedy sam się zabijał.
Pół godziny później wyszli z Suchą z Zakładu Medycyny Sądowej. Nieśpiesznie szli w stronę samochodu i wyciągali twarze do jesiennego słońca.
– No dobra – zaczęła policjantka. – Dario łapie złego tripa. Sam się zabija. Ciało odnajduje Agnieszka. Boi się, że to zrobił ochroniarz, w którym była zakochana. Szczególnie po tej awanturze przed domem. Ma wyrzuty sumienia, bo to ona wpuściła do domu Daria. Łapie nóż, ukrywa go w swoim pokoju. A potem postanawia wziąć winę na siebie, bo, nie wiem, myśli, że dzięki tej bajeczce z usiłowaniem gwałtu ujdzie jej to na sucho?
– Jakoś tak – zgodził się Mortka.
– O wszystkim dowiaduje się jej ojciec. Chce chronić ukochaną córeczkę i wpada na najgłupszy możliwy pomysł, czyli bierze winę na siebie.
– Sam powiedział, że ma gwałtowny charakter. Szybciej robi, niż myśli.
Policjantka zatrzymała się. Wyraźnie coś ją gnębiło.
– No dobra – zaczęła po chwili. – Ludzie są głupi, robią głupie rzeczy. Ale dlaczego do zabójstwa przyznał się ten ochroniarz?
Mortka w milczeniu przyglądał się przejeżdżającym niedaleko samochodom.
– Z tego samego powodu – zaryzykował wreszcie odpowiedź.
– To znaczy?
– Może naprawdę kochał tę dziewczynę. Nie wiedział, co się dokładnie wydarzyło, ale chciał zrobić dla niej to samo, co ona próbowała zrobić dla niego. Ochronić ją. Postanowił więc wziąć winę na siebie.
– Chryste – mruknęła zniesmaczona Sucha. – Co za zakochane w sobie towarzystwo. Ale wiesz, co jest najciekawsze?
– Co takiego?
– Jakby tak się nie kochali i trzymali gęby na kłódkę, to nic by nie wyszło. Agnieszka z ochroniarzem wyparliby się handlu dopalaczami i prawie nic byśmy na nich nie mieli. Ojciec nie próbowałby ci zaimponować i nie przyznałby się do zlecenia pobicia konkurenta. A my za parę dni dostalibyśmy wyniki sekcji zwłok i wyszłoby to, co wyszło. Samobójstwo zamiast zabójstwa. Dziwne, ale sprawa byłaby do zamknięcia.
Mortka potrzebował kilku sekund na zastanowienie.
– Chyba masz rację – uznał.
– Po prostu za dużo miłości – stwierdziła policjantka.
– Za dużo miłości – zgodził się Mortka.
ilustracja: Daniel de Latour