Za murem snu Za murem snu
i
Roland Topor – rysunek z archiwum (nr 1157/1967 r.)
Doznania

Za murem snu

H.P. Lovecraft
Czyta się 24 minut

Joe Slater, nieokrzesany góral, miewał przerażające wizje, które w końcu doprowadziły do morderstwa. Jakie piekielne otchłanie otwierały się przed nim, kiedy zapadał w sen? Odpowiedzi postanowił poszukać jeden z zajmujących się nim psychiatrów.

Joe Slater, doprowadzony do zakładu przez czterech pilnujących go policjantów i przedstawiony nam jako niebezpieczny przestępca, nie zdradzał morderczych skłonności. Mimo wysokiego wzrostu i potężnych muskułów miał wygląd nieszkodliwego idioty. Na owo wrażenie składały się bladoniebieskie, załzawione oczy, rzadka, nigdy niegolona broda i zwisająca ciężko dolna warga. Nikt nie wiedział, ile ma lat. Tacy ludzie nie znają ani archiwów domowych, ani stałych związków między członkami rodziny. Wziąwszy pod uwagę łysinę i stan uzębienia, lekarz określił jego wiek na około czterdzieści lat.

Jego historię wypadło nam więc poznać z dokumentów medycznych i sądowych. Towarzysze tego włóczęgi, trapera i myśliwego widzieli w nim zawsze dziwnego człowieka. Zwykł dużo sypiać, dłużej niż inni, po przebudzeniu zaś mówił często o rzeczach osobliwych, i to w sposób tak niepojęty, że budził lęk w sercach ludzi niemających przecież nazbyt podatnej wyobraźni. Niezwykły był nie tyle jego język (posługiwał się zawsze dialektem, jakim mówi się w tamtych stronach), co ton i dźwięk głosu, brzmiące tak tajemniczo, że wzbudzały niepohamowany strach. On sam bywał zwykle równie przerażony i zmieszany jak słuchacze. W godzinę po przebudzeniu zapominał, co mówił i co go do tego skłoniło, wracając do typowego dla górali tych okolic stanu niegroźnego zidiocenia.

Z wiekiem poranne zaburzenia stawały się coraz częstsze i gwałtowniejsze, aż wreszcie na miesiąc przed przybyciem Slatera do zakładu wydarzył się dramat, który spowodował jego zatrzymanie. Pewnego dnia, około południa Slater zbudził się raptem z mocnego snu, w jaki zapadł o godzinie piątej dnia poprzedniego po wypiciu dużej ilości whisky. Zaraz po obudzeniu jął wydawać krzyki tak straszliwe, że kilku sąsiadów przybiegło do jego domu – brudnej rudery, w której mieszkał z tak samo jak on odrażającą rodziną. Wypadłszy z chałupy, Slater biegał po śniegu i podskakiwał z rękoma wzniesionymi do góry, krzycząc, że gotów jest wejść do „domu, którego ściany, sufit i podłoga wypełnione są światłem i w którym słychać dziwną, daleką muzykę”. Dwaj słabsi odeń mężczyźni na próżno usiłowali go uspokoić. Oszalały, wyrywał się im z diabelską siłą, wykrzykując przeraźliwie, że musi znaleźć i zabić „potwora, który płonie i trzęsie się, i śmieje”. Wreszcie, obaliwszy jednego z mężczyzn, w przystępie morderczej żądzy rzucił się na drugiego, wrzeszcząc opętańczo, że „skoczy w powietrze i podąży płomienną drogą, druzgocąc wszystko, co stanie mu na przeszkodzie”. Rodzina i sąsiedzi uciekli w panice. Kiedy po pewnym czasie co odważniejsi wrócili na miejsce, stwierdzili, że Slater zniknął, pozostawiając leżącą na śniegu krwawą masę, w której trudno było rozpoznać żyjącego jeszcze przed chwilą człowieka. Żaden z górali nie ośmielił się ruszyć w pościg. Byliby pewnie najszczęśliwsi, gdyby morderca zamarzł gdzieś na śmierć. Jednak po kilku dniach usłyszano znów jego krzyki dochodzące z głębokiego jaru. Wówczas mieszkańcy wioski uznali, że czas się go pozbyć i uzbrojeni wyruszyli w drogę. Nikt nigdy się nie dowie, jakie mieli zamiary, gdyż przypadkiem natknął się na nich policjant, który dowiedziawszy się, o co chodzi, stanął na czele grupy i pokierował poszukiwaniami.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Trzeciego dnia nieprzytomnego Slatera znaleziono w dziupli drzewa. Przewieziony został do najbliższego więzienia, gdzie przybyli z Albany psychiatrzy zbadali go, gdy tylko odzyskał zmysły. Historia, jaką im opowiedział, była prosta. Pewnego popołudnia, po zachodzie słońca zasnął, wypiwszy przedtem za dużo alkoholu. Ocknął się, stojąc na śniegu, z okrwawionymi rękoma, obok zmasakrowanych zwłok sąsiada, Petera Sladera. Przerażony, uciekł do lasu, jak najdalej od miejsca zbrodni. Nic prócz tego nie pamiętał i psychiatrom nie udało się wyciągnąć zeń jakichkolwiek innych szczegółów.

Tej nocy Slater spał spokojnie. Gdy się nazajutrz obudził, wyglądałby tak jak poprzedniego dnia, gdyby nie mała zmiana w wyrazie jego twarzy. Opiekujący się nim doktor Barnard zauważył dziwny błysk w jego niebieskich oczach i ledwie dostrzegalne zaciśnięcie warg, nadające jego twarzy nieco bystrzejszy wygląd, a mogące świadczyć o podjęciu jakiejś decyzji. Kiedy jednak zaczęto ponownie zadawać mu pytania, zapadł we właściwy sobie stan otępienia, poprzestając na powtarzaniu tego, co mówił wczoraj. Trzeciego dnia nastąpił pierwszy kryzys. Obudziwszy się z niespokojnego snu, Slater doznał tak gwałtownego ataku szału, iż czterem mężczyznom z trudem udało się założyć mu kaftan bezpieczeństwa. Psychiatrzy przysłuchiwali się z wielką uwagą. Ciekawość ich rozbudziły już wcześ­niej niezwykle sugestywne (choć często niespójne i sprzeczne) relacje sąsiadów i członków rodziny. Slater majaczył przez ponad kwadrans, opisując w swym dialekcie gmachy z zielonego światła, bezkresne przestrzenie, dziwną muzykę oraz bajeczne góry i doliny. Ze szczególnym jednak napięciem wspominał o tajemniczej ognistej istocie, trzęsącej się, śmiejącej i drwiącej z niego. Ta osobliwa, gigantyczna istota musiała go niegdyś straszliwie skrzywdzić, największym więc z jego pragnień było zabić ją w akcie triumfalnej zemsty. Chcąc do niej dotrzeć, musiał wznieść się poprzez bezkresne otchłanie, paląc wszelkie przeszkody, jakie stawały mu na drodze… Nagle umilkł. Błysk szaleństwa zgasł w jego oczach, po czym z głupkowatym uśmiechem spytał, czemu jest związany. Wyjaśniono mu, że wyłącznie dla jego dobra i doktor Barnard rozpiął skórzany pas. Slater był świadom, że mówił coś dziwnego, lecz nie umiał wyjaśnić przyczyny.

Powtarzające się w następnych tygodniach kryzysy nie wniosły nic nowego do wiedzy lekarzy, którzy długo zastanawiali się nad źródłem wizji Slatera. Biorąc pod uwagę, że nie umiał on czytać ani pisać i że nigdy zapewne nie słyszał żadnej legendy czy baśni, trudno było pojąć, skąd brały się wspaniałe opisy, jakich pełne były jego majaczenia. Z całą pewnością nie mogły się wywodzić z żadnego znanego mitu, gdyż nieszczęsny szaleniec władał tylko swym dialektem. Opowiadał o rzeczach, których nie rozumiał i nie mógł wytłumaczyć, choć były mu – jak twierdził – doskonale znane. Nie mógł ich jednak poznać z żadnego logicznie wytłumaczalnego źródła. Lekarze stwierdzili tylko, że zaburzenia psychiczne wywoływane były przez niezwykłe sny o takiej sile, iż przez pewien czas panowały nad rozbudzonym umysłem owego prostego człowieka. Tymczasem Slater został oficjalnie oskarżony o zabójstwo, lecz uniewinniony jako niepoczytalny, po czym zamknięty w zakładzie dla chorych psychicznie, gdzie zajmowałem moje skromne stanowisko.

***

Od bardzo dawna interesowałem się życiem onirycznym, toteż gdy tylko poznałem szczegóły tego przypadku, jąłem łapczywie badać nowego pacjenta. Zapewne wyczuwał mą sympatię. Nie umiałem ukryć zainteresowania jego chorobą, a podczas rozmów starałem się okazywać mu dużo życzliwości. Nigdy jednak nie poznawał mnie w trakcie kryzysów, kiedy wstrzymując oddech, nachylałem się nad nim, wsłuchany w niezborne opisy kosmicznych wizji. Za to w czasie godzin spokoju przyjmował mnie przyjaźnie, siedząc przy zakratowanym oknie, plotąc kosze z wikliny i słomy i żałując może utraconej górskiej wolności. Rodzina nie odwiedzała go nigdy – zapewne znalazła sobie nowego żywiciela.

Fantastyczne wizje Joe Slatera coraz bardziej zdumiewały mnie i zachwycały. Od dawna żywiłem przekonanie, że myśl ludzka zbudowana jest bez reszty z ruchu atomów lub molekuł, przenoszonego przez fale promieniującej energii, takiej jak ciepło, światło czy elektryczność. Pewność ta spowodowała, że jeszcze na uniwersytecie jąłem się zastanawiać nad możnością kontaktu myślowego bądź telepatycznego. Skonstruowałem nawet nadajnik i odbiornik, dość zbliżone do podstawowych urządzeń telegrafii bez drutu. Jednak po fiasku próby, przeprowadzonej wraz z przyjacielem, zarzuciłem je tak jak inne przyrządy naukowe, mając jednak nadzieję wykorzystać je kiedy indziej.

Ponaglany nieposkromioną chęcią zbadania onirycznego życia Joe Slatera, odszukałem teraz porzucone aparaty i spędziłem kilka dni na ich naprawie. Gdy wreszcie były gotowe, nie traciłem żadnej okazji ich użycia. Podczas każdego kryzysu umieszczałem na czole Slatera nadajnik, odbiornik zaś mocowałem do własnego czoła, delikatnymi poruszeniami regulatora starając się trafić na różne długości fal hipotetycznej na razie energii umysłu. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób oddziaływania te – założywszy, że do mnie dotrą – wyzwolą w moim mózgu reakcje umysłowe, lecz byłem pewien, że uda mi się je odkryć i wyjaśnić. I tak, w sekrecie przed wszystkimi, wciąż prowadziłem badania…

Stało się to 21 lutego 1901 roku. Gdy spoglądam dziś wstecz, wypadki tego dnia zdają mi się tak nierealne, że myślę czasem, czy nie miał racji stary doktor Fenton, przypisując je mej rozigranej wyobraźni. Pamiętam, że wysłuchał mnie życzliwie, wykazując dużo cierpliwości, po czym przepisał mi środki uspokajające i przyznał sześć miesięcy urlopu. Owej fatalnej nocy moje podniecenie i niepokój sięgały szczytu, gdyż mimo doskonałej opieki, jaką nad nim roztoczono, Joe Slater znalazł się bez wątpienia o krok od śmierci. Być może nie mógł znieść utraty wolności, może panujący w jego mózgu zamęt stał się nieznośny dla zobojętniałego na wszystko ciała – w każdym razie gasł w oczach. Pod koniec dnia zapadł w drzemkę, która z nadejściem nocy zmieniła się w głęboki, niespokojny sen. Tym razem nie założyłem mu kaftana bezpieczeństwa. Slater wydał mi się zbyt słaby, by mógł być niebezpieczny, nawet gdy w paroksyzmie kryzysu miał zbudzić się jeszcze przed śmiercią. Nie zaniedbałem jednak zainstalowania na naszych czołach obu części kosmicznego radia. Wciąż miałem nadzieję, że w tym krótkim czasie, jaki mi został, uzyskam mimo wszystko pierwszą i ostatnią wieść z onirycznego świata. Prócz nas był w celi pielęgniarz, człowiek o nader przeciętnej inteligencji, niepojmujący celu, jakiemu miało służyć moje urządzenie, i któremu nie przyszłoby nawet do głowy pytać mnie o to. Po paru godzinach zasnął, z głową spuszczoną na piersi, a ja nie zamierzałem go budzić. Sam zresztą, uspokojony regularnym oddechem obu mężczyzn, zapewne wkrótce potem zapadłem w sen.

Zbudziła mnie jakaś nieziemska muzyka. Zewsząd dźwięczały akordy, arpeggia, biegniki chromatyczne, przede mną zaś roztaczał się zdumiewający, najpiękniejszy z oglądanych kiedykolwiek, widok. Mury, kolumny, architrawy ognia płonęły wokół miejsca, nad którym zdawałem się płynąć w powietrzu. Ogień wznosił się aż po gigantyczne, nieopisanie piękne sklepienie. Z majestatyczną architekturą splatały się (a raczej, niczym w kalejdoskopie, zajmowały jej miejsce) rozległe równiny, nastrojowe wąwozy, wysokie góry i tajemnicze groty tworzące pełen nadzwyczajnego uroku pejzaż, uformowany z tej samej plastycznej i eterycznej substancji, której struktura miała tyleż z ducha, co z materii. Napawając oczy owym widokiem, spostrzeg­łem, że mózg mój posiada klucz do wszystkich tych czarodziejskich przemian, każda bowiem nowa scena była dokładnie tą, jaką nienasycony umysł pragnął ujrzeć. W tej elizejskiej krainie nie byłem też kimś obcym: wszystko, co widziałem i słyszałem, było mi dobrze znane, jakby trwało od wieków i trwać miało zawsze.

Wkrótce zbliżyła się do mnie promieniująca aura mego świetlnego brata; nasze dusze złączyły się w milczącej i doskonałej wymianie myśli. Była to godzina triumfu, gdyż brat mój wyrwał się wreszcie ze stanu długiego, poniżającego niewolnictwa. Wyzwolił się zeń na zawsze i przygotowywał się teraz do pościgu aż po najdalsze rubieże eteru za przeklętym oprawcą, na którym dokonać miał płomiennej, wstrząsającej sferami zemsty. Mknęliśmy tak pewien czas w przestworzu, aż dostrzegłem, że obrazy wokół nas zacierają się i nikną, jakby jakaś dziwna siła ściągała mnie na ziemię, dokąd nie miałem najmniejszej ochoty wracać. Forma koło mnie zdała się także wyczuwać ową zmianę, bowiem zamilkła i zbierała się do odejścia, gasnąc w mych oczach nieco wolniej niż inne przedmioty. Wymieniliśmy jeszcze kilka myśli, nim zrozumiałem, że mój świetlny brat i ja musimy wrócić w swe niewolnicze role, aczkolwiek dla niego będzie to pobyt ostatni. Jego żałosna planetarna powłoka miała za chwilę zniknąć. Za niecałą godzinę będzie mógł ścigać swego prześladowcę wzdłuż Mlecznej Drogi – aż do granic nieskończoności.

Roland Topor – rysunek z archiwum, nr 1157/1967 r.
Roland Topor – rysunek z archiwum, nr 1157/1967 r.

Ostatnią z moich wizji świetlnego brata i nagłe przebudzenie dzieli gwałtowny wstrząs. Prostując się na krześle i sam przed sobą nieco wstydząc takiego snu, ujrzałem, że umierający ostatkiem sił porusza się na łóżku. Joe Slater budził się z pewnością po raz ostatni. Patrząc nań z bliska, dostrzegłem na pożółk­łych policzkach lekkie rumieńce, jakich nie miał wcześniej. Usta miał mocno zaciśnięte, jakby pod wpływem woli osoby znacznie odeń energiczniejszej. Wreszcie przez twarz przebiegł mu skurcz, a głowa o zamkniętych oczach kilkakrotnie przechyliła się z boku na bok. Nie budząc pielęgniarza, poprawiłem moje telepatyczne radio w nadziei przechwycenia ostatniej informacji, jaką śpiący chciał mi, być może, przekazać. Naraz twarz jego gwałtownie zwróciła się ku mnie, a oczy otwarły. Zamarłem ze zdumienia: Joe Slater, zdegenerowany góral z Catskill, wpatrywał się we mnie błyszczącymi nieziemsko oczyma. W jego spojrzeniu nie było nic z szaleństwa czy zwyrodnienia. Czułem, że mam przed sobą twarz, za którą kryje się umysł jakiegoś wyższego rzędu.

W tejże chwili zdałem sobie sprawę z dochodzącego z zewnątrz wpływu na mój mózg. Zamknąłem oczy, by lepiej zebrać myśli. Wysiłek nagrodzony został pewnością, iż tak długo wyczekiwana wieść wreszcie nadeszła. Każda z przekazywanych myśli natychmiast formowała się w moim mózgu i aczkolwiek nie była wyrażana żadnym konkretnym językiem, pojęcia i ich wyobrażenia łączyłem z taką łatwością, jakbym słuchał prowadzonej po angielsku rozmowy.

– Joe Slater umarł – obwieścił mi jakiś straszny głos, zdający się dochodzić zza murów snu. Ogarnięty nieposkromioną ciekawością, wpatrywałem się w leżącego na łóżku chorego. Jego spokojne, niebieskie oczy utkwione były wprost w moich, a z twarzy nie schodziło pełne inteligencji ożywienie.

– Lepiej, że nie żyje – ciągnął głos. – Niezdolny był znieść dłużej brzemienia intelektu kosmicznej istoty. Jego grubiańskie ciało nie mogło się dostosować do istnienia rozdartego pomiędzy życiem eterycznym a bytowaniem godnym jego planety. Zbyt wiele miał ze zwierzęcia, zbyt mało z człowieka. Dzięki tej ułomności udało ci się mnie odkryć, choć dusze kosmiczne i planetarne nie powinny spotykać się nigdy. Joe Slater znał moje cierpienie: wiedział, że w ciągu czterdziestu dwu ziemskich lat musiałem być jego więźniem w każdej z długich godzin dnia. Jestem istotą podobną tej, jaką stajesz się w wyzwolonym śnie, pozbawionym marzeń sennych. Jestem twoim świetlnym bratem płynącym wraz z tobą nad promienistymi dolinami. Nie wolno mi wyjawić twemu ziemskiemu ja jego prawdziwej istoty. Każdy z nas jest podróżnikiem poprzez rozległe przestrzenie i niezliczone stulecia. W przyszłym roku znajdę się może w dawnym Egipcie lub w okrutnym cesarstwie Czan Czana, które nastanie za trzysta lat. Wspólnie dotarliśmy do światów wirujących wokół czerwonego Arktura, zamieszkiwaliśmy ciała filozoficznych owadów przemierzających dumnie czwarty księżyc Jowisza. Jak mało wie moje ziemskie ja o życiu i czasie jego trwania! Jak mało winno o nim wiedzieć, by zachować spokój duszy! Nie wolno mi zdradzić ci nic o prześladowcy. Wy, Ziemianie, domyślaliście się czegoś, czując jego odległą obecność, bo migoczącej gwieździe daliście bez wahania miano Algol-Demoniczna Gwiazda. W ciągu tysięcy stuleci usiłowałem bezskutecznie odnaleźć i pokonać tyrana, lecz udaremniały mi to ciała materialne. Dziś wieczór runę nań jak Nemezis, by dokonać zasłużonej, potwornej zemsty. Patrz na mnie, gdy będę na niebie, obok Demonicznej Gwiazdy.

Nic więcej ci już nie powiem, bo ciało Slatera stygnie, sztywnieje, a szare komórki jego mózgu wymykają się mej woli. Byłeś na tej planecie moim jedynym przyjacielem, jedyną duszą, która odgadła moje istnienie i odnalazła mnie w tej żałosnej powłoce leżącej tam, na łóżku. Kiedyś znów się spotkamy, może pośród świecących mgieł Miecza Oriona, może na pustym płaskowyżu prehistorycznej Azji, może jeszcze dziś wieczór w snach, które zaraz zapomnisz, a może pod inną postacią za tysiące stuleci, kiedy Systemu Słonecznego już nie będzie.

W tym momencie fale myśli nagle wygasły, a blade oczy śpiącego (rzec może powinienem: zmarłego) zaszły mgłą. Wstałem oszołomiony i uchwyciłem nadgarstek Slatera: był zimny i sztywny, nie mogłem już wyczuć pulsu. Zżółkłe policzki zbladły, nabrzmiałe usta rozwarły się, ukazując zepsute zęby. Drżącymi rękoma naciągnąłem kołdrę na tę odrażającą twarz i zbudziłem pielęgniarza. Potem wyszedłem z celi i powróciłem w milczeniu do swego pokoju. Czułem dziwne, przemożne pragnienie, by zapaść w sen pełen marzeń, których nie zapamiętam.

Jaki był koniec tej historii? Czy którekolwiek z naukowych sprawozdań poszczycić się może równie wstrząsającą konkluzją? Zadowoliłem się relacją o kilku zdarzeniach, które uważam za fakty, wnioski pozostawiając czytelnikowi. Jak wspomniałem, mój przełożony, stary doktor Fenton, nie uwierzył w tę opowieść. Stwierdził, że jestem przemęczony i wymagam długiego, płatnego urlopu, którego zresztą hojnie mi udzielił. Prócz tego klął się honorem lekarskim, iż Joe Slater był zwykłym paranoikiem, a jego fantastyczne wizje wywodziły się z baśni, przekazywanych z pokolenia na pokolenie w najprymitywniejszych nawet społecznościach. Ale niech sobie doktor Fenton mówi, co chce – ja i tak nigdy nie zapomnę, co ujrzałem na niebie w noc po śmierci Slatera. Nie chcąc, by czytelnik oskarżył mnie o naginanie faktów, zakończenie całej sprawy zostawiam komu innemu. Oto słowo w słowo opis powstania gwiazdy Nova Persei pióra wielkiego autorytetu w astronomii, prof. Garretta P. Servissa: „22 lutego 1901 r. dr Anderson z Edynburga odkrył wspaniałą nową gwiazdę opodal Algola, w miejscu, gdzie nigdy przedtem nie odnotowano żadnej gwiazdy. W ciągu dwudziestu czterech godzin nowa gwiazda jęła świecić tak jasno, iż zaćmiła Capellę. W ciągu następnych dwu tygodni blask jej stopniowo słabł, a po paru miesiącach stała się ledwie widoczna gołym okiem”.

Przełożyła Agnieszka Taborska

(Skróty w tekście pochodzą od redakcji).


Tekst pochodzi z numeru 2735/1997 r., a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Koszmar z Innsmouth Koszmar z Innsmouth
i
zdjęcie: domena publiczna
Przemyślenia

Koszmar z Innsmouth

H.P. Lovecraft

Mieszkańcowi Innsmouth ledwie udaje się uciec przed zgrają przerażających półżabich, półrybich istot. Po tym dziwnym zdarzeniu z pogranicza jawy i snu wszystko wraca do normy. Ale tylko pozornie.

Smród stał się straszny. Hałas rósł, aż zmienił się w zwierzęce poryki, skrzeczenia i szczekania, które nie przypominały już żadnego ludzkiego języka. Czy były to naprawdę głosy moich nieprzyjaciół? Czy też – mimo wszystko – mieli psy? A jednak nie widziałem ani jednego psa w Innsmouth… Te ich podskoki były doprawdy potworne… Nie – pomyś­lałem – nie będę patrzył na okropne istoty, które się za chwilę pojawią; będę trzymał oczy zamknięte, aż przejdą… Horda napastników była już blisko; powietrze huczało od ochrypłych wrzasków, ziemia drżała w rytmie dziwnych kroków. Prawie że przestałem oddychać, całą siłą zmuszałem się, by nie podnieść powiek.

Czytaj dalej