Zacznij od (syna) Bacha Zacznij od (syna) Bacha
i
Obraz Adolfa von Menzla „Koncert fletowy w Sanssouci” przedstawiający Fryderyka II grającego na flecie i Karola Filipa Emanuela Bacha.
Opowieści

Zacznij od (syna) Bacha

Marcin Masecki
Czyta się 5 minut

Przenieśmy się na chwilę w czasy, gdy muzyka nie do końca uważana była za sztukę, a raczej za przekazywane z ojca na syna rzemiosło. Bo w XVIII w. kompozytor trzaskał fugi i sonaty, jakby wykuwał podkowy albo wyprawiał skórę.

Proszę Państwa, Jan Sebastian Bach miał dwadzieścioro dzieci. Z dwiema żonami – Marią Barbarą i Anną Marią Magdaleną. Carl Philipp Emanuel był piątym dzieckiem z pierwszego małżeństwa. Urodził się w 1714 r. w Weimarze, gdy jego ojciec miał 30 lat. Wszystkie małe Bachy odbierały gruntowną edukację muzyczną. Trochę nie miały wyboru. Dom Bachów żył muzyką. Ale tak naprawdę. Muzyk nie był wtedy artystą szwendającym się w oryginalnym ubiorze po parku, czekającym na wenę z papierosem w gębie. Muzykowi było w tamtych czasach bliżej do szewca, kaletnika czy złotnika. Muzycy pracowali po prostu tak jak inni rzemieślnicy, a Bach pracował bardzo dużo. Prowadził chóry i orkiestry w kościołach oraz na dworach, grał podczas nabożeństw, uczył i nieustannie komponował utwory na przeróżne okazje. Jego żony i dzieci pomagały mu w rozpisywaniu głosów na orkiestrę. To była taśma. A po kolacji jeszcze śpiewali, improwizowali. Wszystko kręciło się wokół muzyki.

Carl Philipp dorastał w tej atmo­sferze i asystując ojcu, uczył się od najlepszego z najlepszych. W swojej autobiografii twierdzi, że w wieku 11 lat był w stanie zagrać wszystkie utwory ojca bezbłędnie a vista (czyli przy pierwszym czytaniu). To jest coś. Tak jak wszyscy jego bracia studiował prawo, co w tamtych czasach było gwarancją wyższego statusu społecznego. W przeciwnym wypadku muzyk był traktowany jak służba.

Po studiach Carl dostał wcale nie kiepską posadę na dworze księcia Fryderyka II w Poczdamie. U Fryderyka oświecenie szło pełną parą. Mówiło się po francusku i czytało kulturalne nowości ze świata. Zamiast balów, maskarad i polowań były koncerty, lektury i dyskusje filozoficzne. Kiedy w 1740 r. Fryderyk przejął koronę, zaczął utrzymywać sporą orkiestrę z najlepszymi muzykami nie tylko z Niemiec. Sam grał też na flecie i komponował (marnie). Dużo pisał, głównie w języku francuskim. Spod jego pióra wyszło sporo ważnych pozycji historycznych, m.in. pierwsza próba spisania historii Prus, dzieje wojny siedmioletniej, wojen śląskich i polskich rozbiorów. No i oczywiście pamiętniki – Histoire de mon temps. Przyjaźnił się także z czołowymi filozofami epoki i lubił otaczać się śmietanką intelektualną oraz artystyczną. Jego dwór był jak na XVIII-wieczne realia jednym z najlepszych miejsc dla muzyka. Tam też Carl Philipp rozwinął skrzydła jako kompozytor.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jego muzyka, mimo że oparta na ojcowskim kunszcie, jest diametralnie różna od dzieł Jana Sebastiana. Stary Bach pisał dla oraz do Boga nawet wówczas, gdy nie tworzył muzyki stricte kościelnej. Każdą partyturę opatrywał zwrotem Soli Deo gloria. To jest muzyka o wiecznym dążeniu do absolutu. O pierwiastku boskim w człowieku. W swoich skomplikowanych fugach, w których równo­legle prowadzi wiele głosów w nieskazitelnej harmonii, Jan Sebastian Bach pokazuje nam, jacy powinniśmy być i jak powinien wyglądać świat. Jego muzyka była i jest emanacją ideału. Między innymi dlatego po tylu latach wciąż tak na nas działa. Carl Philipp robi coś zupełnie odwrotnego. Muzyka, którą tworzy, jest o człowieku wraz z jego namiętnościami, cnotami, pasjami, ekscentryzmami i niedoskonałościami – o wszystkim, co ludzkie. W narracji muzycznej pojawiają się nagłe zwroty, burzliwe epizody, spiętrzenia i rozładowania napięć, zawahania, niedopowiedzenia oraz inne elementy dramaturgii zupełnie nieobecne w sztuce ojca. Była to naprawdę duża zmiana.

Carl Philip Emmanuel Bach (wpisany w grafikę Daniela Mroza)
Carl Philip Emmanuel Bach (wpisany w grafikę Daniela Mroza)

Carl Philipp stał się pionierem nowego ruchu w muzyce, który był lustrzanym odbiciem literackiego Sturm und Drang. Młodzi poeci oraz muzycy przedkładali intuicję i uczucie nad rozum i formę. Pamiętamy z tego okresu Cierpienia młodego Wertera Goethego. Był to zalążek mającego nadejść kilka dekad później romantyzmu, z całym obsesyjnym zainteresowaniem człowiekiem i jego wewnętrznym dramatem. I w tym właśnie duchu powstało kilkaset sonat klawesynowych, utworów kameralnych i symfonii Carla Philippa.

W 1768 r., po 30 latach pracy u Fryderyka Wielkiego, zrezygnował z posady nadwornego klawesynisty i przeniósł się do Hamburga, gdzie odziedziczył po swym ojcu chrzestnym Georgu Philippie Telemannie stanowisko dyrektora muzycznego w pięciu najważniejszych kościołach. Był to trochę zwrot ku młodości i pielęgnowaniu sztuki ojca. Wystawiał tam często pasje Jana Sebastiana. Napisał też wiele swoich, jak również sporo magnificatów, motetów, oratoriów, psalmów i innych form sakralnych. Wydał ponadto pierwszy podręcznik do nauki gry na instrumentach klawiszowych – Versuch über die wahre Art das Clavier zu spielen. Pozycja ta odniosła olbrzymi sukces i nie schodziła z półek księgarskich przez wiele pokoleń. Nie rozstawali się z nią m.in. Haydn, Mozart, Beethoven, nawet jeszcze blisko 100 lat później zaglądał do niej Brahms.

W ciągu swojego życia oraz jeszcze kilka dekad po śmierci był Carl Philipp Emanuel najbardziej popularnym Bachem. Jan Sebastian był znany tylko w wąskich kręgach. Wskrzesili go dopiero romantycy w drugiej ćwierci XIX w. Romantyzm miał fioła na punkcie przeszłości i wszyscy młodzi rozkochali się w zapomnianej sztuce Jana Sebastiana (mimo że co najmniej tak samo dużo zawdzięczali Carlowi Philippowi). Jan Sebastian Bach stał się bogiem nowego pokolenia i od tamtego czasu z tronu nie schodzi. I dobrze. Tylko szkoda, że o Carlu Philippie słychać trochę mniej.

Śmiem zaryzykować twierdzenie, że większość z czytających nie zna jego twórczości. Dlatego polecam wam zaznajomić się z tym kawałkiem europejskiej historii muzycznej. Można zacząć od znakomitej płyty Andrew Manzego z czterema dojrzałymi symfoniami i koncertem wiolonczelowym, którego środkowa część jest jednym z najpiękniejszych kawałków, jakie znam. Na YouTubie polecam też cały odcinek, który stworzyłem wspólnie z Marcinem Markowiczem i Maćkiem Młodawskim. Gramy kilka sonat i symfonii w różnych konfiguracjach instrumentalnych, a także wspomnianą już część koncertu wiolonczelowego. I pamiętajcie, żeby zwrócić uwagę na zmienność oraz impulsywność tej muzyki. Gdy uprzednio puścimy sobie coś Jana Sebastiana, to można naprawdę doznać szoku.

PS Postać Carla Philippa urzeka mnie tym bardziej, że jest on jednym z nielicznych przykładów udanych karier w cieniu znanego i genialnego rodzica. Jak wiemy z historii, takie dzieci rzadko dorównują ojcu czy matce. A w tym przypadku się ­udało. Brawo, Carl!


To lubię – Artyści i krytycy mówią o dziełach, które noszą w pamięci, i o ich twórcach. O inspiracjach, wstrząsach artystycznych i zachwyceniach. Wrażeniach, które utkwiły pod powieką i zostaną tam na zawsze.

Czytaj również:

Tęsknię za ludźmi Tęsknię za ludźmi
Przemyślenia

Tęsknię za ludźmi

Karolina Kolinek-Siechowicz

Karolina Kolinek-Siechowicz: Jak to jest nagle zamiast przed entuzjastyczną publicznością wystąpić przed obojętnym okiem kamery?

Marcin Masecki: To wymaga adaptacji. Cały czas adaptujemy się do tej nowej sytuacji na wielu frontach. Ale dość szybko się do tego przyzwyczaiłem. Na początku było trochę dziwnie patrzeć w obiektyw – nie mam doświadczenia dziennikarskiego czy reporterskiego, żeby patrzeć w kamerę i mówić, bo najdziwniej jest właśnie mówić do kamery. Samo granie jest łatwiejsze. Oczywiście czuć jakąś pustkę. Nie ma słuchaczy, nie ma poczucia ich obecności, ale zawsze siedzę bokiem do publiczności, więc mam o tyle łatwiej, że i tak zazwyczaj na nią nie patrzę. Natura pozycji pianisty mi tutaj trochę pomogła. Przy transmitowaniu drugiego odcinka było znacznie łatwiej mówić do kamerki, już się przyzwyczaiłem. Tęsknię za ludźmi – żywymi, prawdziwymi, ale z drugiej strony ta publiczność jest przed ekranami. Około tysiąca ludzi słucha tych koncertów, a to jest duża publiczność, więc mam świadomość, że oni tam wszyscy są. Nie mam przed sobą ekranu, na którym widziałbym wszystkie komentarze, łapki i serduszka, jestem chyba zbyt staromodny na to. Skupiam się na tym, żeby mówić do kamerki jak najzwięźlej i potem zacząć grać. Ale mam poczucie, że jest odbiór, że jednak to nie tylko małe, plastikowe pudełko.

Czytaj dalej