Prezentowana poniżej okładka nie ma nic wspólnego z „Przekrojowymi” kociakami, którym poświęcony zostanie niniejszy artykuł. Jest to jedyny przedstawiciel rodziny kotowatych spośród prawie 500 kociaków, które zdobiły okładki pisma w całej jego historii. Wszystkie fotografował Wojciech Plewiński, autor kilkuset zdjęć okładkowych, jedyny fotograf zatrudniony na etat pomiędzy 1956 a 1990 rokiem. Pomysłodawcą cyklu był jednak redaktor naczelny, Marian Eile.
Plewiński trafił do redakcji dzięki wstawiennictwu Barbary Hoff, współtworzącej wówczas z Janką Ipohorską dział mody. Działo się to w tym samym czasie, gdy w Krakowie powstawała Piwnica pod Baranami Piotra Skrzyneckiego i teatr Cricot 2 Tadeusza Kantora, w Warszawie otwierano klub studencki Stodoła, a w Białymstoku uruchomiono pierwszy w naszym kraju sklep samoobsługowy. Nad atolem Bikini zdetonowano pierwszą trójfazową bombę atomową, Marilyn Monroe poślubiła Arthura Millera, Grace Kelly – księcia Monako Rainiera III, a 16-letni Pele zadebiutował na boisku.
Poza Wojciechem Plewińskim karierę zaczęła robić też Brigitte Bardot. Na ekranach kin pojawił się film I Bóg stworzył kobietę, który uczynił z niej symbol seksu i zmysłowości.
Polska rzeczywistość czasów odwilży była jednak dosyć siermiężna. Nie istniały jeszcze żadne agencje reklamowe, nie było agencji modelek. Rolę tych ostatnich odgrywały niekiedy traktorzystki lub przodowniczki pracy. Pomysł Eilego, by umieszczać na okładkach młode piękności, był więc nowatorski. To redaktor naczelny ustalił kryteria wyboru kandydatek. Poszukiwano przede wszystkim blondynek – ciemne kolory w druku stawały się po prostu czarną plamą, co wykluczało brunetki. Preferowane były więc piękności w typie Marilyn Monroe, z małym zadartym noskiem. Duży źle się bowiem fotografuje. Oczy najchętniej niebieskie, bo jasne.
Drugie kryterium to wiek. Idealna kandydatka miała najwyżej 23 lata. Najlepiej, jeśli była uczennicą lub studentką. Z uczelni artystycznych, ewentualnie z wydziału architektury. Przyszłe aktorki były z reguły urodziwe, a malarki, rzeźbiarki i architektki potrafiły się świetnie ubrać. To ważne, bo za wszystkie aspekty sesji – od lokalizacji przez oświetlenie po stylizację, uczesanie i makijaż – odpowiadał fotograf. Kociaki musiały pojawiać się na łamach pisma co tydzień, a sesje pochłaniały mnóstwo czasu i energii.
Kandydatki podsuwali mu znajomi, krewni, współpracownicy pisma, dosłownie wszyscy. Bywało, że i same matki potencjalnych kociaków. Wypatrywano ich w uczelnianych stołówkach, w barach i kawiarniach, parkach – praktycznie wszędzie. Plewiński musiał je potem do siebie przekonać, niekiedy uzyskać zgodę opiekunów lub narzeczonych. I oczywiście akceptację Mariana Eilego oraz Janki Ipohorskiej. Z czasem stał się tak biegły w sztuce wizażu, że ta sama dziewczyna pojawiała się na okładkach kilkakrotnie, czego nikt w redakcji nie wyłapywał.
Wiele kobiet, na które zwrócił uwagę Wojciech Plewiński, z czasem zyskało ogromny rozgłos. Do tej kategorii z pewnością zaliczyć można Annę Dymną czy Beatę Tyszkiewicz. Obie fotografował, gdy były jeszcze uczennicami liceum. Już wtedy dostrzegł w nich to coś, potencjał, osobowość. Na okładki nigdy nie trafiały dziewczyny brzydkie, ale ładna buzia też wcale nie gwarantowała na niej miejsca.
O kociakach „Przekroju” pisano na przestrzeni lat dosyć często. Temat ten pojawiał się w każdym wywiadzie, którego udzielił Plewiński. Kociaki z jednej strony przyniosły mu sławę, z drugiej stały się jego przekleństwem. To z nimi głównie kojarzy się jego nazwisko, mimo że zajmuje się też, a może nawet przede wszystkim, fotografią teatralną i reportażową.
O kociakach pisywał też sam „Przekrój”. W rubryce „Myśli ludzi wielkich, średnich i psa Fafika” znaleźć można sentencje autorstwa Braci Rojek, czyli samego Mariana Eilego: „Kociak jest dobry na wycieczkę do Młocin, ale nie w przestrzenie międzygwiezdne” albo „Dobre kociaki są jak centrale międzymiastowe – stale zajęte”. Wtórował mu pies Fafik: „Kociaki? Na to ja jestem pies!”. W podobnym tonie pisywała nawet Janka Ipohorska, czyli Jan Kamyczek. Pod pseudonimem Krecia Pataczkówna żartowała: „Moralność jest we mnie silna, tylko że kociak silniejszy”.
„Przekrojowy” kociak miał więc być – owszem – ładny, ale niespecjalnie rozgarnięty. Ot, estetyczny dodatek do pisma, śliczna buzia uśmiechająca się z „Przekrojowego” okna na świat. To były dziewczyny do patrzenia, nie do słuchania i nie do rozmowy. Właściwie i tak dobrze, że przyjęło się określenie „kociak”. W tamtym czasie na atrakcyjne kobiety mówiono jeszcze „babeczka” albo „cizia”.
Pomiędzy 1945 a 2000 rokiem słowo „feminizm” pojawiło się na łamach pisma pięć razy, a „emancypacja” siedem, z czego dwukrotnie chodziło o emancypację czarnoskórej części populacji Stanów Zjednoczonych, a raz – o Emancypantki Bolesława Prusa.
O feminizmie wprost napisano tylko raz, cztery lata po wojnie, w propagandowym tekście o wyższości komunizmu nad kapitalizmem. Potem pojęcie to pojawiło się przy okazji przedruków esejów Simone de Beauvoir. Pisano też o szalonych, niebezpiecznych feministkach amerykańskich. I tyle!
Kociaki są dla nas, tworzących „Przekrój” dziś, symbolem epoki minionej. Patrzymy na nie z sentymentem, ale nie jest to wątek, który chcieliśmy kontynuować, kreując pismo drugiej dekady XXI w. Jednak tak jak Marian Eile i Janka Ipohorska chcemy pokazywać Państwu nowości, dzielić się nowinkami ze świata.
W sezonie jesień–zima 2018 proponujemy szacunek do kociaków i miłość do kobiet.
Niech żyją kociaki! A kobieta też człowiek.