Komponujący jak w transie Jakub Ziołek jest niewątpliwie jedną z najważniejszych postaci polskiej sceny muzycznej. Nagrywając kolejne płyty, wypracował swój styl lub raczej pewną bazę, z której czerpie, pracując nad następnymi albumami. Może właśnie dlatego nie zalicza spektakularnych wtop – każda płyta wyrasta z solidnych artystycznych i intelektualnych podstaw. Z drugiej strony, korzystając ze sprawdzonych rozwiązań, łatwo popaść w rutynę i przewidywalność. Może dlatego od czasu wydanego wiosną 2015 roku Ducha tornada Alamedy 5 żaden z albumów bydgoszczanina nie zwalił mnie z nóg. Owszem, zazwyczaj słuchałem ich z przyjemnością, czasem z podziwem, ale zawsze z chłodną głową.
Ale z Czarną wodą jest inaczej. Debiutancka płyta kwartetu to wynik mozolnej, wieloletniej pracy, a nie objawienia. Dobrze pamiętam wywiad z Ziołkiem, którego udzielił mi przy okazji premiery albumu Ducha tornada – już wtedy wspominał o pracach w kwartecie, którego ważną częścią miał być gitarzysta Raphael Rogiński. Ostatecznie doszło do zmiany w składzie, ale sam pomysł powołania takiego składu datowany jest na 2014 rok. Rewolucyjne nie są też elementy, z których zbudowane jest brzmienie Czarnej wody. Sporo tu post- i black-metalu (jak na Późnym królestwie Alamedy 3), melodii rodem z Bliskiego i Dalekiego Wschodu (jak na albumie Alamedy Duo i drugiej płycie Starej Rzeki), a także bardziej zrytmizowanego noise-rocka (Ed Wood). Mimo to opisywana płyta nie jest jedynie udanym kolażem wcześniejszych pomysłów i fascynacji. Jest czymś więcej.
Jednym z elementów, który czyni Czarną wodę wyjątkową pozycją w dyskografii Alamedy jest brzmienie. Txtan rozpoczyna się dość ospale, łącząc bliskowschodnią melodykę z miarowym stonerem czy doomem, przypominając mi poczynania Ala Cisnerosa i zespołów takich jak Om czy Sleep. Tę atmosferę podkreśla jeszcze głos Jaśminy Polak rozlewający się gdzieś w głębi. Sytuacja zmienia się jednak po czterech minutach, kiedy ze śpiewem – a w zasadzie krzykiem – dołącza Ziołek. Całość przyspiesza, a optyka zmienia się na tyle, że zaczynam myśleć o Alamedzie 4 w kategoriach sludge’u czy – bardziej – noise-rocka. A to przecież jeszcze nie finał, bo akustyczna końcówka przypomina jakąś orientalną wariację na temat Opeth z okresu Wilsonowskiego.
Drugi kawałek na płycie Czarna woda to utwór o łatwiejszej do ustalenia proweniencji. Momentalnie wpadająca w ucho melodia gitary w jasny sposób nawiązuje do bliskowschodnich poszukiwań Ziołka. Z tą różnicą, że w przeciwieństwie do Mityleny czy utworów z płyty The Luminous Guitar Craft of Alameda Duo kompozycjom Alameda 4 bliżej do noise-rocka niż amerykańskiego prymitywizmu Johna Faheya. Duża w tym zasługa drugiego gitarzysty – Krzysztofa Kaliskiego, klasycznie wykształconego instrumentalisty o punkowych sympatiach. Muzyka, który z jednej strony bez większych problemów wszedł w buty Rogińskiego, a z drugiej niedysponującego tak charakterystycznym brzmieniem, co dało zespołowi szersze pole działania. Dzięki takiemu instrumentarium (Mikołaj Zieliński gra na basie oraz gitarze barytonowej), kwartet zrezygnował z nurzania swoich utworów w post-rockowych pogłosach i innych efektach. W rezultacie Czarna woda brzmi drapieżniej, ostrzej i bardziej dynamicznie. Jak w Colfax, gdzie niemal sludge’owy refren wycisza się jak cięty nożem i przechodzi w liryczny dialog gitar. Początek Hezum może się kojarzyć z azjatyckimi wycieczkami Polvo, ale zespół Asha Bowie’go nie szedł jednak tak daleko, no i nie sięgał po buzuki.
Trzynastominutowe Air Hitam składa się w zasadzie dwóch części – falującej na świetnym rytmie nabijanym przez Popowskiego balladzie i zapowiadanej dźwiękami pianina części instrumentalnej, która – być może ze względu na obecność obsługującego elektronikę Łukasza Jędrzejczyka – przypomina transowe, post-yassowe kompozycje Alameda 5.
Zamykający płytę monumentalny Qustar zaczyna się na black-metalową modłę, by szybko skręcić w orientalnie zabarwioną psychodelę, gdzie po raz pierwszy wokal Ziołka potraktowano solidnym pogłosem. Nie mija nawet połowa utworu, kiedy ten łamie się, rytmizuje i przeobraża we wściekły noise-rock o zaskakująco optymistycznym przesłaniu.
I mnie nie pozostaje nic innego jak iść w ślady Alamedy 4 i również kończyć pozytywnym akcentem, bo nawet jeśli myśli muzyków nie okazują się ostatecznie tak czarne, to efekt ich pracy jest niewątpliwie pierwszej wody.