„Zawsze powtarzam eleganckim młodym polskim aktorkom: »Nie bądź taka grzeczna!«, kiedy mi mówią, że nie idą na imprezę, bo nikogo nie znają” – Yola Czaderska-Hayek tłumaczy Arturowi Zaborskiemu, jak działa Hollywood.
Na wywiad zaprasza mnie do swojej willi, która mieści się pod słynnym napisem „Hollywood” na Wzgórzach Hollywoodzkich. Jeden z korytarzy i przyległą do schodów ścianę zdobią jej zdjęcia z gwiazdami. Kogo tu nie ma! Z fotografii szczerzą się George Clooney, Matt Damon, Sandra Bullock, Nicolas Cage czy Steven Spielberg. Ten ostatni jest na trzech fotografiach. Na pierwszej – młodziutki, pewnie trzydziestoparoletni, w erze Indiany Jonesa i Koloru purpury, na drugiej – nieco starszy, pod pięćdziesiątkę, pewnie z czasów Raportu mniejszości, na trzeciej – dojrzały mężczyzna, dobiegający siedemdziesiątki, pewnie z okresu Lincolna. Yola Czaderska-Hayek, dziennikarka, przez lata korespondentka „Przekroju” z Hollywood, autorka książek i popularyzatorka polskiej kultury w USA, na każdym z tych zdjęć wygląda tak samo. Gdyby nie zmieniający się Spielberg, w życiu nie domyśliłbym się, które zdjęcie powstało najpierw. Bo Yola jest jak Los Angeles, w którym żyje od kilku dekad: doskonale zasymilowana w Ameryce, ale niemająca z nią wiele wspólnego, pozornie taka sama od lat, a w rzeczywistości każdego dnia inna. W czasie naszej godzinnej rozmowy mistrzowsko przechodzi z kokieterii w ironię, ze współczucia w sarkazm, z uszczypliwości w autentyczne przejęcie. Witajcie w Hollywood!
Artur Zaborski: Zaczyna Pani dzień od sprawdzenia wiadomości z Polski czy ze Stanów?
Yola Czaderska-Hayek: Z Polski, ale tylko dlatego, że wstaję o piątej rano, kiedy newsy z USA dopiero zaczynają się pojawiać. Robię prasówkę z jednego i drugiego kraju, a potem skupiam się na tym, co z punktu widzenia mojej pracy jest najważniejsze, czyli na mediach lokalnych. Z aktorami, którzy mieszkają w Hollywood, nie rozmawia się o tym, co wydarzyło się w Ameryce, tylko o tym, co dzieje się tutaj. Los Angeles jest osobne, nie ma wiele wspólnego z USA. Problemy, które mają tu ludzie, nie są tożsame z problemami ludzi w innych stanach, a sprawy, którymi żyją Kalifornijczycy, nie odbijają się echem gdzie indziej. Żeby wejść w środowisko Fabryki Snów, trzeba się świetnie orientować w tym, co aktualnie je zajmuje. Każdy aktor i aktorka, którym marzy się kariera tutaj, powinien zaczynać dzień od studiowania newsów z prasy lokalnej.
I to jest metoda na podbicie Hollywood? Wiedzą i talentem polscy twórcy mogą szturmować Kalifornię?
Nie jest łatwo być Polakiem w Hollywood, bo Polska nie kojarzy się dobrze. Możemy mówić i myśleć, co chcemy, ale nadal utożsamia się nas z antysemitami. To jest wielki wstyd i wielkie zaniechanie, że sobie na to pozwoliliśmy, bo przecież Fabrykę Snów zbudowali Żydzi wywodzący się z Polski! Mogliśmy być uważani za ojców kinematografii, ale nie zrobiliśmy użytku z tego, że choćby bracia Warnerowie, założyciele wytwórni Warner Bros., urodzili się nad Wisłą, tak jak Samuel Goldwyn, jeden z twórców studia Metro-Goldwyn-Mayer, czyli słynnego MGM, i Mark Dintenfass, tarnowianin, który kładł podwaliny pod wytwórnię Universal. Pozwoliliśmy światu o tym zapomnieć i sukcesywnie pracowaliśmy na opinię antysemitów. Zmarnowaliśmy ogromny potencjał.
W Los Angeles źle myśli się o Polakach?
Nie stwarzamy szansy na to, żeby dać się poznać od innej strony. W Polsce hollywoodzkie wytwórnie w ogóle nie kręcą filmów, bo nad Wisłą do tej pory nie było ulg podatkowych dla zagranicznych inwestorów. Tutejsi producenci znają już dobrze Węgrów, Czechów i narody z Bałkanów, bo tam zachęty fiskalne od lat ich przyciągają. Koszt nakręcenia filmu w tych krajach jest kilka razy niższy niż w USA. Angelinie Jolie taniej jest nakręcić film w Chorwacji, która może udawać większość krajów. I po zdjęciach Angelina Jolie robi Chorwacji PR na cały świat: zachwala gościnność mieszkańców, pracowitość ekipy, zachwyca się jedzeniem, krajobrazem i architekturą. I potem jak ktoś słyszy „Chorwacja”, to myśli: „Ten kraj, który chwaliła Angelina Jolie”. A słyszy „Polska” i co myśli? Że antysemici.
Ale ludzie w Hollywood zachwycają się też urodą naszych aktorek, a producenci chwalą zawodowców technicznych: operatorów, animatorów czy speców od efektów specjalnych.
Zupełnie nie o to chodzi w Hollywood, czy ktoś jest ładny czy brzydki, gruby czy chudy, wysoki czy niski, niebiesko- czy czarnooki. Tutaj liczy się wyłącznie jedna sprawa – osobowość. Tylko kolorowe ptaki, takie jak ja, zyskują aprobatę. Nie da się przebić bez pewności siebie i przekonania o własnych możliwościach. Przyjaźnię się z młodymi aktorkami z Polski, które przyjeżdżają do Kalifornii przepełnione marzeniami o wielkiej karierze. Chodzą na te wszystkie castingi. Spotykam się z nimi od czasu do czasu i pytam, jak poszło na tym czy innym przesłuchaniu. A one opowiadają, że tu zabrakło tego, a tam tamtego. No jak ja bym usłyszała na castingu, że mi czegoś brakuje, to zrobiłabym grandę! Wykrzyczałabym osobie, która tak powiedziała, że jest szalona! W życiu nie przyjęłabym do wiadomości takiej zniewagi. Walczyłabym dopóty, dopóki wszyscy nieprzekonani upewniliby się o moim talencie. Ale Polacy są zbyt niepewni siebie, żeby sobie na coś takiego pozwolić. Jesteśmy zbyt normalni na Hollywood. Mamy urodę, mamy zdolności, ale bez osobowości one tu nic nie znaczą. Proszę zauważyć, że w amerykańskich filmach nawet osoby z polskim akcentem grają aktorzy nie z Polski.
Dlaczego tak jest?
Akcent dziś nic nie znaczy, bo wyspecjalizowali się coachowie, którzy w minimalnym czasie są w stanie nauczyć amerykańskiego aktora odpowiedniego sposobu wysławiania się. Jak Meryl Streep uczyła się mówić po polsku do roli Zofii Zawistowskiej w Wyborze Zofii Alana J. Pakuli, to tydzień jej wystarczył, żeby opanować tę sztukę. Owszem, akcent może być atutem, ale gdy jest dodatkiem do wyjątkowej osobowości – jak w przypadku Marion Cotillard. Ale sam w sobie nie jest żadną kartą przetargową. Tak samo jak uroda, która może wystarczyć do kilku ról w blockbusterach, ale po trzydziestce trzeba iść na zieloną trawkę, bo nie ma talentu, żeby grać w kinie nie dla młodzieży.
Pani nie chciała zostać aktorką?
Broń Boże! Nigdy mi to przez myśl nie przeszło. Choć miałabym ku temu predyspozycje, bo od zawsze byłam niegrzeczna.
W tym zawodzie w Hollywood nie można być uległym?
To jest konieczność, nie wolno akceptować słowa „nie”. Trzeba traktować tego, kto decyduje o przyznaniu roli, jako równego sobie, ale negocjacje prowadzić grzecznie, z talentem. Zawsze powtarzam eleganckim polskim aktorkom: „Nie bądź taka grzeczna!”, kiedy one mi mówią, że nie idą na jakąś imprezę, bo nikogo nie znają. Ja nie wiem, jak one chcą robić karierę, skoro mają gdzieś zaproszenie i go nie wykorzystują. Ja jak idę na raut, gdzie nikogo nie znam, to po 10 minutach znam wszystkich. My nadal myślimy, że Polska jest pępkiem świata i każdy tu na nas czeka.
Rzeczywiście Polacy tak myślą o sobie w Hollywood?
Opowiem panu anegdotę. Przyjechał na festiwal polskich filmów w Los Angeles aktor, dość popularny w ojczyźnie, nie podam nazwiska. Podchodzi do niego fotograf amerykański i pyta: „Czy byłby pan tak uprzejmy, żeby wyjść na zewnątrz budynku, bo tutaj jest ciemno, a chcę panu zrobić zdjęcie?”. A on na to, że nie, bo miał ciężką noc i nie spał w samolocie, więc dziękuje. Jak ja to usłyszałam, zagotowało się we mnie! Jak nie krzyknęłam przez salę: „Panie! Czy pan wie, że w Hollywood nikt, ale to absolutnie nikt o panu nie słyszał, a tutaj ma pan niepowtarzalną szansę, żeby o panu napisali, zdjęcie zrobili, twarz pokazali i może pan mieć reklamę, o jakiej wiele osób może sobie tylko pomarzyć?!”. Od razu spokorniał! Mówi: „Dobrze, pani Yolu, pójdę”. A ja myślałam, że mnie jeszcze opieprzy, że się w nie swoje sprawy mieszam. Więc widzi pan, tak to wygląda – niby nam zależy, a jak przychodzi co do czego, to zadzieramy nosa.
Może faktycznie był zmęczony?
W Hollywood nie ma miejsca na zmęczenie! Ja gdybym się słaniała na nogach, ustać bym nie mogła, tobym krzyczała: „Podtrzymajcie mnie, ale zróbcie mi to zdjęcie!”. To jest jedyna droga. Nie ma innej! Może gdyby Polacy chociaż dobrze w karty grali, to coś by zwojowali. Ale źle grają! I do tego wciąż cierpimy na snobizm. Ja mam przed domem samochód, który na tablicy rejestracyjnej ma napisane Tarnów. Mnie się Polacy, którzy do mnie przyjeżdżają, pytają, czemu ja sobie na Warszawę nie zmienię, tylko się chwalę, że jestem z małego miasta, tego samego, co Mark Dintenfass. Jestem dumna z mojego pochodzenia i aktor amerykański taką dumę też w sobie ma. Pan sobie nie wyobraża, z jakiej biedy pochodzą niektórzy laureaci Oscara. Ja sama znam osoby, które w dzieciństwie z babcią szczury jadły, bo nic innego nie było, a teraz mają milionowe kontrakty. I one się przeszłości nie wstydzą, nie mają na tym punkcie kompleksów, tylko z dumą podkreślają, co przeszły. My nie.
No ale czy Hollywood byłoby zainteresowane naszymi historiami, trudami, przez które przebrnęliśmy?
Hollywood jest zamknięte i skupione wyłącznie na sobie. Nie ma pojęcia, jak wygląda życie w innych stanach, a co dopiero gdzieś w Europie. Od lat przebywam z bogatymi aktorami, którzy – odnoszę takie wrażenie oparte na obserwowaniu i słuchaniu ich – mają poczucie winy, że są bogaci, i chcą jakoś zadośćuczynić biednym, ale robią to w niewłaściwy sposób.
W jaki na przykład?
Weźmy Madonnę, która powiedziała, że chce wysadzić Biały Dom. No kto tak mówi? Owszem, w Hollywood jej przez chwilę przyklaśnięto, ale szybko musiała przepraszać za swoje słowa. A przeprosiny już nie mają wielkiego znaczenia, bo co raz się powiedziało, tego się już nie da wymazać. W innych stanach nienawidzą Hollywood za to, że ludzie stąd z grubej rury jadą po elicie kraju. Tak jak mówiłam, cała Ameryka traktuje Kalifornię jako coś osobnego. Ostatnio pojawiły się nawet petycje, żeby oddzielić stan od reszty kraju.
To zastanawiające także dlatego, że poza głosami, o których Pani wspomniała, Hollywood raczej niechętnie miesza się w politykę.
Kino rzeczywiście niechętnie podejmuje taką tematykę, ale niech pan wspomni Baracka Obamę. Gdy sprawował urząd prezydenta, co dwa miesiące regularnie przyjeżdżał do Hollywood, gdzie urządzał fundraising i zabiegał o pieniądze milionerów z Fabryki Snów. A przecież cały czas deklarował, że jest przeciwko nim! Takich sprzeczności jest tu znacznie więcej, a ludzie w Hollywood, którzy – jak już powiedziałam – nie interesują się tym, co dzieje się w reszcie Ameryki, zaczynają się przeciwko upolitycznianiu filmów buntować.
Co konkretnie ich mierzi?
W ostatnim czasie choćby coraz silniejsza dominacja Chin. Kto wcześniej słyszał, żeby premiera amerykańskiego filmu odbywała się najpierw w Chinach, a dopiero potem w USA? To było dotąd niespotykane! Teraz, kiedy rynek zbytu jest w Chinach czy Indiach tak duży, coraz częściej zdarzają się takie sytuacje.
Jednak to premiera amerykańskiego filmu jest w Chinach, a nie chińskiego w USA, więc dominacja Hollywood jest niezagrożona.
Hollywood zawsze będzie nadawać ton, bo wykształciło mechanizmy, które mu to zapewniają.
Jakie?
Hollywood cały czas bacznie przygląda się filmom, które powstają w lokalnych kinematografiach. Jeśli któryś reżyser zrobi głośny film, od razu się go zaprasza do nakręcenia czegoś dla Fabryki Snów. Nieważne, czy ten film będzie dobry czy nie, bo jak ten reżyser wróci do kraju, to już będzie skażony systemem pracy z Hollywood i będzie robił film na jego modłę, nawet nieświadomie. To samo jest z młodymi reżyserami, którzy przyjeżdżają na studia do Los Angeles. Oni przesiąkają tym systemem pracy i nawet gdy w krajach, skąd pochodzą, są nowe fale albo trendy, to i tak robią filmy na modłę Hollywood. Dlatego nieprędko stracimy zainteresowanie tamtejszymi produkcjami. Nawet jeśli przestaniemy wierzyć w reklamę i marketing, to właśnie takie sposoby zagwarantują Hollywood zainteresowanie jego filmami na całym świecie. Polskie aktorki jeszcze przez długie dekady będą marzyć o Kalifornii, więc naprawdę warto się nauczyć, jak się z tym miejscem obchodzić.