
Jeśli mówić o śmierci, to najlepiej zimą, a także zimą – jej metaforami, składnią, idiomami – pisać.
Kiedy kładziesz się na miękkim, grubym śniegu (bo właśnie robisz z dzieckiem „aniołki”), a śnieżne płatki powoli osiadają ci na twarzy, nie wiadomo, skąd nagle pojawia się myśl o śmierci. Ale wydaje się w pewien sposób zespolona z tą sceną zachwytu śniegiem, naturalna – jak te płatki i jak ten opad z góry. Czy fantazjowanie o umieraniu: tak spokojnym i przyjemnym (sic!), jak powolne zapadanie się w puszystym śniegu, zasypianie w nim, nie niesie z sobą echa pierwotnych emocji, których doświadczali kiedyś ludzie o tej porze roku?
Albo czego doświadczaliśmy jako jeszcze nieludzie, kiedy żyliśmy z innymi istotami we wspólnym królestwie przyrody, a gen zimowego snu spowalniał nam krew w żyłach na kilkanaście tygodni? Czy to nie zima jest najlepszym czasem na ćwiczenia z umierania, na trening z opadania z sił pod słabiutkim światłem słońca? „Blada jesteś, jak to słońce w zimie” – mówi podmiot liryczny do Śmierci w wierszu Bolesława Leśmiana (tytuł: Śmiercie, tom: Łąka).
Stare pieśni wichru
Wszystkie moje ulubione postaci z książek mają podobny status egzystencjalny – po prostu ledwo, ledwo są.