Był pacyfistą, który za swoje działania na rzecz pokoju na świecie został nominowany do Nagrody Nobla i wygnany z własnego kraju. Miał dar nieoceniania, wolał skupiać się na przebaczaniu i współczuciu. Tego nauczał przez całe życie. Thich Nhat Hanh, buddyjski mnich z Wietnamu, duchowy ojciec mindfulness, zmarł w styczniu. Ale czy ktoś, kto nie wierzył w śmierć, mógł umrzeć?
Podążając za naukami Buddy, Thich Nhat Hanh nie utożsamiał się z 95-letnim ciałem, w którym przebywał, ani z jego ograniczeniami. Od ośmiu lat nie mówił, rozległy wylew krwi do mózgu odebrał mu tę możliwość. Ceniony nauczyciel i poliglota, znający biegle siedem języków (m.in. pali, sanskryt, francuski i angielski), odtąd porozumiewał się z otoczeniem za pomocą gestów i poruszał się na wózku inwalidzkim.
Nie uciekał od cierpienia – zgłębiał jego naturę, przekonany, że tylko poznanie bólu pozwala odczuwać pełnię życia i prawdziwe szczęście. Na długo przed tym, nim zaczął słabnąć fizycznie, uczył, że życie to istnienie pozbawione granic – jeśli nigdy się nie rodzimy, nigdy nie umieramy. Odrzucał koncept śmierci i powszechny wśród ludzi lęk, że chwila ta oznacza anihilację. Powtarzał, że narodziny oraz koniec życia są konceptami umysłowymi, iluzjami. Lekiem na wyzwolenie się od lęku przed śmiercią miało być zrozumienie, że jesteśmy niezniszczalni. Jak nauczał, tylko ta świadomość może przynieść ulgę, otworzyć drogę do cieszenia się życiem i doceniania go.
Ostatnie cztery lata spędził w tym samym wietnamskim klasztorze zen Tu Hieu, w którym zaczynał naukę jako 16-letni buddyjski nowicjusz. Tam, w 1949 r. przyjął honorowe imię Thich Nhat Hanh, pod którym zna go świat. Ale ci, którzy szli w jego ślady, mówili o nim po prostu Thay – Nauczyciel.
Wrócił do ojczyzny w 2018 r., już sparaliżowany, po pięciu dekadach wypełnionych podróżami, nauczaniem, tworzeniem sieci ośrodków odosobnienia i rozwoju duchowego, a także pisaniem imponującej liczby książek. Dla Zachodu stał się ważnym autorytetem mindfulness i zrewitalizował buddyzm. Miał uczniów w wielu krajach, inspirował się nim przywódca ruchu praw obywatelskich Martin Luther King, słuchali go z uwagą szefowie Google’a, telewizyjna caryca Oprah Winfrey i prezydent Barack Obama. Z ikony pacyfizmu z czasem stał się przede wszystkim mistrzem uważności oraz świadomego życia tu i teraz, głosem spokoju w epoce szalonego pędu.
Wojna i pokój
Urodził się w 1926 r. w mieście Hue w środkowym Wietnamie. Jego ojciec pracował jako urzędnik francuskiej wówczas administracji, matka zajmowała się sześciorgiem dzieci. Pierwsze pięć lat spędził pod opieką dziadków. Wcześnie podjął decyzję, że chciałby zostać mnichem, ale do klasztoru wysłano go dopiero, gdy ukończył 16 lat. Uczył się tam pod okiem mistrzów zen i zgłębiał tajniki dwóch głównych gałęzi buddyzmu – therawady i mahajany. Nauki kontynuował w akademii Bao Quoc, gdzie otrzymał święcenia. Czując niedosyt, wyjechał do Sajgonu, by tam nadal rozwijać się duchowo, ale też studiować przedmioty ścisłe na uniwersytecie. Po powrocie do rodzinnego Hue został redaktorem wydawnictwa buddyjskiego, jednak popadł w konflikt ze starszymi mistrzami, którym nie podobały się jego pisma nawołujące do solidarności i zjednoczenia różnych ośrodków buddyzmu.
Głos młodego mnicha opowiadającego się za uniwersalnymi humanistycznymi wartościami i jednością budził sprzeciw. Z czasem coraz trudniej mu było nauczać, wydalono go z jednej świątyni, w innych przerywano jego wykłady. Nie widząc możliwości rozwoju w Wietnamie, Nhat Hanh wyjechał do USA na stypendium Fundacji Fulbrighta. Studiował w seminarium teologicznym w Princeton, wykładał buddyzm na uniwersytetach Cornell i Columbia. W 1963 r. doszło do realizacji jego postulatu: różne organizacje buddyjskie połączyły się i stworzyły Zjednoczony Buddyjski Kościół Wietnamu. Nawoływał on do zakończenia wojny i utworzenia ośrodków kształcenia dla przyszłych przywódców, którzy mieli studiować w duchu pacyfizmu, a także dla ludzi, którzy mogliby angażować się w prace społeczne i stosować idee buddyzmu w praktyce. Thich Nhat Hanh powrócił więc do kraju i włączył się w tworzenie uniwersytetu buddyjskiego w Sajgonie, który miał się stać główną uczelnią wietnamskiej duchowości. Jednak głoszenie idei pacyfistycznych i odnoszenie się do bojowników z północy Wietnamu jak do braci okazało się w czasach ostrej wojny przekazem kontrowersyjnym. Pacyfistów traktowano jako zdrajców sprzyjających reżimowi komunistycznemu.
Cały okres dorastania i duchowego kształcenia się Thicha Nhata Hanha przypadł na burzliwe czasy, gdy w kraju ścierały się wrogie siły polityczne i sprzeczne wizje rozwoju państwa. Ledwie zakończyła się druga wojna światowa, a Wietnam został podzielony na dwie części: opanowaną przez komunistów północ i sprzymierzone ze Stanami Zjednoczonymi południe, które w połowie lat 50. znów pogrążyły się w konflikcie. Amerykanie wysłali tam pół miliona żołnierzy, ponieśli krwawą porażkę i wycofali się z wyniszczonego południa w 1973 r. Rządy w kraju przejęli komuniści. Ale wtedy już Nhat Hanh żył za granicą. Wyjechał w 1966 r., a ponieważ konsekwentnie opowiadał się przeciwko wojnie, nie pozwolono mu wrócić. Zanim opuścił ojczyznę, stworzył młodzieżową organizację pomocową – Szkołę Służby Społecznej – która starała się nieść ulgę doświadczonym przez wojnę mieszkańcom południa. Pokojowe oddziały młodych wędrowały po wsiach, odbudowując je z wojennych zniszczeń, tworząc szkoły, zakładając centra opieki medycznej. Organizacja ta liczyła 10 tys. ochotników. Jednak kiedy i oni wystosowali do władz apel o pokój, ich służbę rozwiązano.
W 1964 r. Thich Nhat Hanh opublikował wiersz Potępienie, w którym pisał, że nie może zaakceptować bratobójczej wojny. Przyrównywał w nim siebie do krwawiącego ptaka wzywającego wszystkich, by dostrzegli i rozpoznali prawdziwych wrogów: ambicje, przemoc, nienawiść i chciwość. Ten utwór zapewnił mu status poety antywojennego i nomen omen potępienie, gdyż został uznany za zwolennika komunizmu, mimo że intencje jego działań były wówczas niepolityczne. Później, w XXI stuleciu, w trakcie amerykańskiej inwazji na Irak, mówił: „Wszyscy dobrze wiemy, że samoloty, działa i bomby nie usuną błędnych przekonań. Pomóc w ich naprawianiu mogą tylko pełna miłości mowa i pełne współczucia słuchanie. Ale nasi przywódcy nie doskonalą się w tych dyscyplinach i aby usunąć terroryzm, polegają wyłącznie na siłach zbrojnych”.
Chociaż w Wietnamie nie mógł już nauczać i pracować, w USA witano go jako autorytet – w kraju podzielonym zamieszkami rasowymi jego filozofia padała na podatny grunt. Mnich kontynuował pracę na uczelniach, został też jednym z doradców pomagających kształtować politykę USA wobec Wietnamu. To właśnie rekomendacje, które sformułował (proponował Amerykanom m.in. wstrzymanie nalotów, ustanowienie niezależnego wietnamskiego rządu, wypłatę odszkodowań za zniszczenia wojenne, zadeklarowanie wycofania wojsk – słowem, zakończenie walk tak szybko, jak to możliwe), uznano w Wietnamie Południowym za akt zdrady. W zaciekłej wojnie obie strony podzielonego kraju chciały wygrać, nikt nie był gotowy słuchać mnicha mówiącego, że dopóki trwa przemoc, przegrywają wszyscy.
Również w USA Nhat Hanh miał krytyków. Na jednym ze spotkań słuchacz zarzucił mu, że opuścił swoich współobywateli i choć deklarował, że się o nich troszczy, wyjechał z ojczyzny. Mnich opanował złość i odpowiedział: „Jeśli chcesz, by drzewo rosło, nie pomoże podlewanie liści. Musisz podlewać korzenie. Wiele korzeni wojny jest tu […]. Przyjechałem więc tutaj, żeby pomóc ludziom, którzy mają być zbombardowani, żeby zapobiec ich cierpieniom”.
W USA Nhat Hanh poznał pisarza i trapistę Thomasa Mertona, który podzielał jego pacyfistyczne przekonania. Nawiązał też stosunki z Martinem Lutherem Kingiem. W 1965 r. wysłał do niego list, prosił w nim o wsparcie dla pokoju w Wietnamie. Spotkali się w Chicago latem 1966 r.– rozmawiali wówczas o pokoju, wolności i wspólnocie. Na prośbę mnicha King zaczął publicznie domagać się wyjścia wojsk amerykańskich z Wietnamu, zrobił to zresztą wbrew swoim doradcom, którzy obawiali się o jego osobiste bezpieczeństwo. Pokojowe postulaty będą w kolejnych latach rosły w siłę, staną się emblematyczne dla ruchu praw obywatelskich i pokolenia dzieci kwiatów – zwolenników wolności, tolerancji i braterstwa.
W 1967 r. Martin Luther King, laureat Pokojowej Nagrody Nobla z roku 1964, wysłał do Komitetu Noblowskiego list, w którym nominował Thicha Nhata Hanha do tego samego odznaczenia. Nazywał go apostołem pokoju. Pisał w uzasadnieniu: „Osobiście nie znam nikogo bardziej godnego wyróżnienia niż ten łagodny mnich z Wietnamu. Jego idee pokoju, gdyby zastosować je w praktyce, stałyby się pomnikiem ekumenizmu, światowego braterstwa całej ludzkości”. Jednak w tym roku nagrody nie przyznano wcale. Wiosną 1968 r. Martin Luther King został zastrzelony przez zamachowca w Memphis.
Uwaga na uważność
W 1966 r. Thich Nhat Hanh przeniósł się do Francji i zaczął tworzyć ośrodki duchowego rozwoju. W ciągu dekady powołał Zjednoczony Kościół Buddyzmu, otworzył centrum medytacji nieopodal Paryża, pracował też nad książkami, m.in. Cudem uważności (1975). Choć pisał ją z myślą o mnichach i pracownikach społecznych, którzy w komunistycznym reżimie Wietnamu każdego dnia ryzykowali życie, pozycja ta stała się popularna na Zachodzie i do dziś służy jako podstawa jego nauk naśladowcom w Europie czy USA.
Był to autor o gigantycznym dorobku – napisał łącznie 130 dzieł, a jego prace ukazały się w 40 różnych językach. Aktualnie w Polsce dostępne są cztery tytuły: Cud uważności (tłum. Grażyna Draheim, Czarna Owca), Cisza (tłum. Jerzy Paweł Listwan, Czarna Owca), Lęk (tłum. Jolanta Kozak i Mariusz Orski, Czarna Owca) oraz Szczęśliwi nauczyciele zmieniają świat (tłum. Anna Czechowska, Wydawnictwo Mamania) – współautorką tej ostatniej pozycji jest Katherine Weare. Wśród jego pism są nauki buddyzmu, praktyczne poradniki medytacji i mindfulness, tomy poezji oraz opowiadań.
Jeszcze w latach 70. XX w. angażował się w sprawy Wietnamu. Jednak po przejęciu władzy przez komunistyczny rząd z północy w 1973 r. jego pisma zostały tam całkowicie zakazane i stało się jasne, że nie będzie mógł wrócić do ojczyzny. Po kilku latach pod naciskiem przestał też wspierać opozycyjnych uciekinierów, którzy łodziami przedostawali się za granicę. Skupił się na pracy duchowej. Na początku lat 80. założył klasztor Plum Village w departamencie Dordogne, w południowo-zachodniej Francji. Stał się on centralą Wspólnoty Zaangażowanego Buddyzmu (powołanej przez niego organizacji, która z czasem objęła opieką kolejne ośrodki duchowe, klasztory, wydawnictwa) i stolicą nauk Nhata Hanha, który konsekwentnie kładł nacisk na praktykę i realizowanie ideałów pokojowego współistnienia na co dzień. Kolejne centra medytacji powstawały m.in. w Australii, USA, Tajlandii, Hongkongu, po latach także w samym Wietnamie (w Hue i w górach). Pozostają one otwarte dla laików i osób świeckich chcących medytować, uczyć się buddyzmu oraz praktykować mindfulness. Według fundacji Plum Village Community pod jej szyldem działa 950 ośrodków, a uczniów Thicha Nhata Hanha na świecie można liczyć w milionach.
Choć Zachód poznał go najpierw jako duchowego brata Mahatmy Gandhiego i Martina Luthera Kinga, wkrótce Nhat Hanh stał się przede wszystkim nauczycielem uważnego życia w dobie przebodźcowania, obsesji produktywności i ciągłego zdobywania kolejnych celów. Zapraszał do porzucenia ambicji, do powstrzymania się od aktywności. Im bardziej świat zdawał się przyśpieszać, tym więcej ludzi z uwagą słuchało jego delikatnego głosu, którym w prostych słowach wyrażał istotę życia, odnosząc buddyjską filozofię do technologii i konsumpcji.
W 2013 r. szefom i pracownikom Google’a, których zaprosił do wielogodzinnej sesji mindfulness, uważnego posiłku i spaceru po kampusie, mówił np.: „Nie próbuj znaleźć rozwiązania za pomocą myślącego umysłu. Kluczem do sukcesu jest niemyślenie. I dlatego czas, w którym nie pracujesz, może być bardzo produktywny, jeśli wiesz, jak skupić się na chwili”. Według Nhata Hanha umiejętność bycia tu i teraz stała się jednym z wyzwań dla ludzi rozdzieranych presją, ambicjami i potrzebami, które – jak z półuśmiechem wyjaśniał – w ogóle nie są prawdziwe. Nie snuł rozważań w oderwaniu od codzienności, przeciwnie – duchowość „sprowadzał na ziemię”; wskazywał, że ma się ona realizować w najbardziej podstawowych wymiarach. Zdawał sobie sprawę, że rozmowy o medytacji trudno brać na serio, bo dotyczą mądrości i świadomości, które są wszechobecne i tak skutecznie rozproszone w naszym życiu, że łatwo je przeoczyć.
W Cudzie uważności pisał: „Powinniśmy praktykować medytację, gdy chodzimy, gdy stoimy, gdy leżymy, siedzimy i pracujemy, podczas zmywania naczyń, mycia rąk, zamiatania podłogi, picia herbaty, rozmowy z przyjaciółmi i wszystkich innych czynności. Być może podczas zmywania naczyń będziesz myśleć o herbacie, starając się jak najszybciej skończyć zmywanie, po to by w końcu usiąść i ją wypić. Oznacza to, że jesteś niezdolny żyć, gdy myjesz naczynia. Kiedy zmywasz naczynia, musi się to stać najważniejszą rzeczą w życiu. Tak samo gdy pijesz herbatę, picie herbaty musi być najważniejsze w życiu, i kiedy korzystasz z toalety, niech to będzie najważniejsze”. Jak to zrobić? Mnich pokazywał praktyczną ścieżkę, w której kluczową rolę odgrywał oddech. Zabieganym i nieuważnym rekomendował wybranie jednego dnia w tygodniu, który w pełni poświęcą na uważność. Od przebudzenia radził podążać za oddechem – głębokim i nieśpiesznym. Każdą czynność traktować jak rytuał, wykonywać ją powoli, jakby nic innego nie istniało. Zamiast się śpieszyć i myśleć już o kolejnej rzeczy do zrobienia, nakłaniał do podejmowania prostych czynności z całkowitą uwagą. Pisał: „daj sobie dużo czasu” i „nie wybiegaj w przyszłość”. Jako jeden z najlepszych sposobów uczących zanurzenia w danej chwili wskazywał spacer – odbywany długimi krokami w rytmie oddechu. To coś, na co może pozwolić sobie każdy, a od tak niewielkich przyczółków, zdaniem Nhata Hanha, zaczyna się wielka zmiana. W rzeczywistości, w której czas stał się synonimem pieniądza, a każda chwila zaczęła obrastać w zadania i zajęcia do odhaczenia, mistrz mindfulness przypominał, że bez medytacji, która daje głęboki odpoczynek, spokój i jasność umysłu, życie nie jest możliwe. Możliwy jest tylko codzienny bieg z przeszkodami. Jego przekaz był minimalistyczny i radykalny – sprowadzał się do nicnierobienia, powstrzymania się od akcji. Zamiast biec, radził usiąść z wyprostowanym kręgosłupem i oddychać głęboko, rytmicznie. „Radość i spokój są możliwe właśnie w tej godzinie, kiedy siedzisz. Jeśli nie możesz znaleźć ich tutaj, nie znajdziesz ich nigdzie. Nie biegnij za myślami jak cień za tym, co go rzuca. Nie goń myśli. Znajdź radość i spokój właśnie w tej chwili – teraz” – pisał w rozdziałach o uważności.
Cisza w nas
Uważność łączył z umiejętnością wyciszenia umysłu. To, co współcześnie dzieje się w naszych głowach, przyrównywał do ciągle grającego radia, nadającego program „Myślotok”. Temu wewnętrznemu hałasowi przeciwstawiał praktykę szlachetnej ciszy i dawał prostą wskazówkę, by nie łączyć rozmowy z innymi czynnościami. Kiedy rozmawiasz, rozmawiaj. Ale kiedy parzysz herbatę, jesz posiłek, patrzysz na ogród – rób tylko to. W ośrodku Plum Village wprowadził dietę, w której nie ma alkoholu, mięsa ani zbyt wielu słów. Trwanie w ciszy uważał za dawanie przestrzeni kontemplacji, odczuwaniu życia i szczęścia. Tylko wtedy, gdy uciszymy trajkotanie myśli o pieniądzach, pracy czy obowiązkach, mamy szansę usłyszeć płynące z naszej głębi pytania o to, kim jesteśmy i po co żyjemy.
Nhat Hanh uważał, że nie są to kwestie służące jedynie filozoficznym ćwiczeniom, bo znalezienie odpowiedzi na nie daje głęboki spokój. W książce Cisza z 2015 r. pisał: „Praktyka uważności jest bardzo prosta. Zatrzymujesz się, oddychasz, unieruchamiasz rozbiegany umysł. Powracasz do siebie, aby móc w każdej chwili cieszyć się tym, co jest tu i teraz”. Zwracał jednak uwagę, że dla nas, nawykłych do wysokiego natężenia hałasu – nie tylko wynikającego z życia w mieście, wśród urządzeń, samochodów, innych ludzi, ale także produkowanego przez natłok informacji – wyciszenie się będzie niełatwe. Budzi bowiem lęk. „Czego się tak obawiamy? Może czujemy w swoim wnętrzu pustkę, doskwiera nam poczucie osamotnienia, nie możemy sobie znaleźć miejsca? Może czujemy się opuszczeni i niekochani? Może czujemy, że brak nam czegoś ważnego? […] Obfitość bodźców ułatwia nam odwrócenie uwagi od tego, co czujemy. Kiedy zapada cisza, wszystko to staje się wyraźne”.
Lęk, któremu mnich poświęcił wiele rozważań, ukazywał jako nieodzowną część życia. Boimy się śmierci, chorób, utrat i najlepszym, co możemy zrobić, to uznać, że leżą one w naszej naturze. Nie ma ucieczki przed starością, nie ma możliwości ponownego przeżycia swojego trudnego dzieciństwa. Ale jest tu i teraz, jest oddech i dźwięk dzwonu, który w Plum Village przypomina, by odetchnąć głęboko, zamiast dać się porwać wirowi spraw.
Dźwięki, treści – zwracał uwagę – są jednym z rodzajów pokarmu. Warto uważnie dobierać jego jakość i porcje. A jeśli już dopada nas poczucie samotności czy niepokoju, to zamiast kompulsywnie surfować w Internecie, można odżywić się inaczej – właśnie świadomie oddychając. Nhat Hanh za najważniejszą uważał ciszę umysłu, niepoddawanie się myślom, które kręcą się w kółko, są nawykowe i zastawiają na nas pułapkę. Niemyślenie nazywał sztuką, do której dochodzi się przez praktykę, a ta zaczyna się od ciszy. Ostrzegał, że do głowy będą napływać kolejne myśli, może nawet w szalonym tempie. Radził się na nich nie zatrzymywać, pozwalać im biec dalej, skupić się na oddechu i czekać. A jeśli siedzenie jest za trudne, zawsze pozostaje spacer: „Po prostu spacerujesz, skupiasz uwagę na chodzeniu – radość i przytomność pojawiają się w sposób naturalny […]. Wystarczy jeden wdech wykonany z uważnością – i już. Bierzesz wdech, robisz krok. W trakcie tego wdechu masz dwie albo trzy sekundy na to, żeby zatrzymać maszynerię umysłu”.
Właśnie zatrzymanie się – sposób na sprawienie, by ciało i umysł były razem – stało się głównym wątkiem nauk mnicha. To hasło służy dziś jako symbol życia poza kieratem czynności, które upodabniają nas do funkcjonujących urządzeń: już nie śpimy głęboko, już się nie wyłączamy, zawsze jesteśmy w trybie stand by – gotowi działać, jeśli przyjdzie bodziec. Pozbawieni prawdziwego bezruchu, milczenia, odpoczynku uczymy się istnieć w nieustającym pobudzeniu, w płytkim odczuwaniu, ledwie drzemkach. Tymczasem myśli buddyjskiego mnicha z Wietnamu przyniosły podpowiedź, jak wrócić na zgubioną ścieżkę życia, które nie pędzi i ma głębokie znaczenie. Jego nauki dla wielu okazały się odpowiedzią – zaskakująco przystępną – na tę podstawową, ale też metafizyczną potrzebę, której współczesność nie otacza opieką: chcemy czuć, że żyjemy. Że jesteśmy. I że jest również coś więcej, a na nas świat się nie kończy.
Krótkie i klarowne wykłady nauczyciela miały zawsze praktyczny wymiar. Wszelkie pisma i nauki Nhata Hanha były użyteczne. Umysł ludzki przyrównywał do niesfornej małpy, która wciąż przeskakuje z gałęzi na gałąź. Pojawiają się w nim myśli, pozytywne i negatywne, a także stale nowe uczucia. Radził, by z nimi nie walczyć, ale też nie zawierzać im w pełni – raczej nieustannie obserwować swój umysł, ćwiczyć się w jego dostrzeganiu. Pisał: „Osobom początkującym w medytacji polecam metodę rozpoznania: rozpoznanie bez osądzania. Uczucia – czy to współczucie, czy irytację – należy przyjmować, rozpoznawać i traktować jednakowo, gdyż wszystkie są inne. Mandarynka, którą jem – to ja. Gorczyca, którą sieję – to ja. Sieję ją całym sercem i umysłem”. Medytacja i czujność to droga do świadomości, zespolenia z umysłem prawdziwym.
Te pierwsze łatwe kroki są jednak zaproszeniem do wyrafinowanych nauk buddyzmu. Dopiero po przełamaniu bariery blokującej ludzką percepcję (czyli po pokonaniu iluzji, która dzieli świat i nas na odrębne, skończone byty, wciąga w labirynt zwodniczych opinii i poglądów) można dostrzec, że wszechświat jest jednością, życie zaś bezkresem. A to uwalnia człowieka od złudzeń przynoszących lęk i cierpienia. Na przykład od wrażenia, że między życiem a śmiercią istnieje różnica. Hanh, pisząc o lęku, odwoływał się do swoich młodzieńczych doświadczeń; wspominał starszego mnicha, który przed laty kazał mu kontemplować martwe ciało, jego rozkład. Do czasu, aż Hanh pojął, że tylko człowiek gotowy na śmierć jest też zdolny do życia.
Jego powroty do Wietnamu nie były łatwe. Po długich negocjacjach w 2005 r. rząd zgodził się na wizytę słynnego już mnicha. Nhat Hanh pojechał do rodzinnego miasta i swojego pierwszego klasztoru w Hue; dostał zgodę na nauczanie i wydanie książek. Przyjeżdżał jeszcze kilka razy, ale pozostawał na celowniku władzy. Jego wizyty przypominały stąpanie po cienkim lodzie. Z jednej strony rząd negatywnie odnosił się do jakichkolwiek uwag nauczyciela na temat tłamszenia duchowości w Wietnamie czy sugerowania podobieństw między jego sytuacją a pozycją Dalajlamy i mnichów tybetańskich wobec reżimu w Pekinie.
Z drugiej – członkowie Zjednoczonego Buddyjskiego Kościoła Wietnamu, organizacji zdelegalizowanej przez komunistyczne władze, uważali, że wizyta Nhata Hanha była propagandowym widowiskiem mającym udowadniać rzekomą swobodę religijną w kraju, który więzi zaangażowanych społecznie i politycznie mnichów. Nhat Hanh podróżował po świecie, wykładał i nauczał aż do chwili, w której ucierpiał na skutek wylewu. Ostatnie lata spędził w Wietnamie, gdzie wrócił z intencją doczekania swojej ziemskiej obecności. Uroczystości pogrzebowe trwały tydzień; ciało zostało skremowane, a prochy rozrzucone, aby obecność mnicha dało się odczuć tam, gdzie była jego zdaniem prawdziwa – w oddechu. Nie chciał mieć grobu. Jedyny napis, jaki można by na nim zamieścić, i tak brzmiałby: „Nie ma mnie tu”.
Cytaty zaczerpnęłam ze wspomnianych w tekście książek Thicha Nhata Hanha i jego publicznych wypowiedzi, korzystałam także z publikacji „New York Timesa” oraz materiałów dostępnych na www.plumvillage.org.