Dżunglo, uzdrowicielko nasza Dżunglo, uzdrowicielko nasza
Promienne zdrowie

Dżunglo, uzdrowicielko nasza

Maria Hawranek
Czyta się 7 minut

Botanico najpierw napoił mnie roślinnym wywarem, potem wręczył buteleczkę specyfiku z liany zwanej językiem żmii. Kuracja okazała się skuteczna.

W lutym tego roku byłam w Panamie. Zbieraliśmy materiały do reportażu o rdzennej społeczności Naso, która żyje w dżungli w rejonie Bocas del Toro, w tropikalnej gęstwinie nad rzeką Teribe.

Przechodziłam dziwne przeziębienie. Przez całą noc, głośną od cykad i wilgotną, dusił mnie kaszel, męczyła gorączka. Chciałam poprosić o pomoc szamana, ale usłyszałam, że ostatni, jacy jeszcze się ostali, żyją w górnym biegu rzeki, dokąd mieliśmy popłynąć dopiero za kilka dni. W każdej osadzie jest jednak jeszcze botanico – znawca roślin, który w odróżnieniu od szamana nie rzuca uroków ani nie para się magią.

Boynic to osada kilkunastu drewnianych domów przyklejonych do wzgórza nieopodal rzeki. Większość chat stoi na palach, które zapewniają przewiew i chronią od wilgoci. Nad materacami moskitiery, na tarasach – hamaki.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tutejszego botanico odwiedziłam o poranku. Na podwyższonym palenisku płonęło drewno i gotował się wywar. Plutarco Quintero Durán, niemłody już mężczyzna, niziutki i krępy, wzbudził moje zaufanie. Sekretne właściwości roślin studiował u trzech różnych viejos – starców. Przez 11 lat każdej niedzieli wyruszał z domu o 4.00 rano, by po sześciu godzinach marszu w górę rzeki dotrzeć do wioski Sieyic, stolicy społeczności Naso, gdzie mieszkali jego nauczyciele. „Czego nie umiemy wyleczyć my, potrafią wyleczyć w mieście, a czego nie mogą wyleczyć w szpitalach, my leczymy roślinami – wyjaśnił mi. – Dziękujmy Bogu, że zostawił nam w lesie tyle lekarstw!”.

Sekretna liana

Na początek dał mi do wypicia wywar z palo indiohoja de murciélago. Ta pierwsza roślina to drzewo o czerwonawej korze, która odchodzi od pnia jak płaty skóry spalonej słońcem (dlatego niektórzy rdzenni mieszkańcy żartobliwe nazywają je tourist tree). Ma szerokie zastosowanie – kora bywa używana do leczenia syfilisu, reumatyzmu, gorączki, chorób nerek; napar z liści uśmierza dolegliwości skóry i ukąszenia węży; liście macerowane pomagają przy bólach pleców i reumatyzmie, a żywica koi problemy wrzodowe. Z kolei hoja de murciélago to gatunek męczennicy. Wydaje owoce – słodkie tykwy – a jej liście przypominają rozłożone skrzydła nietoperza. O walorach leczniczych passiflory jest niewiele informacji. Wydana w 1961 r. przez Chicago Natural History Museum Flora of Guatemala (Flora Gwatemali) podaje, że roślinę stosuje się w chorobach nerek i ma ona działanie moczopędne.

Zatem piję. Smak przyjemny, jak ziołowa herbatka. Dostaję też buteleczkę leku, który mam popijać co dwie godziny. Jest to napar z lengua de vibora – języka żmii. Widząc mój niepokój, Plutarco wyjaśnia, że to zwyczajowa nazwa pewnej liany o działaniu przeciwgorączkowym. Nigdy nie dowiedziałam się, co to właściwie za gatunek – Internet o lianie noszącej taki przydomek milczy. W smaku napar okazał się wyjątkowo gorzki. A cała kuracja bardzo skuteczna. I tania: pięć dolarów.

Już po powrocie z Panamy rozmawiałam z Markiem Plotkinem, światowej sławy etnobotanikiem z USA, który opowiedział mi, jak sam został uleczony w dżungli – dwukrotnie. I mimo 30-letniego doświadczenia nie wie, co właściwie mu pomogło. Opowiadam, że wywar z buteleczki był niesmaczny, gorzki, a on wyjaśnił, że właśnie natężenie gorzkiego smaku pozwala szamanom poznać siłę rośliny. Alkaloidy, potężne substancje chemiczne, są obrzydliwie gorzkie.

Ani ja, ani Plotkin nie byliśmy oczywiście pierwszymi Europejczykami, którzy odzyskali zdrowie dzięki roślinom z amerykańskich lasów deszczowych. Jednym z najsłynniejszych skarbów tej dżungli jest przecież zawarta w korze drzewa chinowego chinina. Był to pierwszy skuteczny lek przeciw malarii, wcześniej używany jako środek rozluźniający mięśnie przez andyjski lud Keczua. Z lasów deszczowych pochodzą też m.in. liście koki, które zawierają nowokainę stosowaną jako substancja znieczulająca. Także z kurary – trującej mieszanki, w której tubylcy maczają strzały przed polowaniem – uzyskano wiele substancji stosowanych np. do leczenia stwardnienia rozsianego i choroby Parkinsona.

Nauka przychodzi z lasu

Szamani mają lek na niejedną dolegliwość ciała i ducha. Na jaskrę czy wrzody – potoślin jaborandi (Pilocarpus jaborandi), zawierający m.in. pilokarpinę, alkaloid, który pobudza układ przywspółczulny, szczególnie zakończenia nerwowe w gruczołach, takich jak ślinianki, łzowe i potowe. Na siniaki, zacięcia i rany – Cordoncillo (Piper aduncum), gatunek z rodziny pieprzowatych, doskonały do dezynfekcji ran i wspomagania ich gojenia (z kolei herbatka z tej rośliny pomaga w leczeniu chorób układu pokarmowego i oddechowego). Znajdzie się też coś (a nawet niejedno) na kłopoty z płodnością, uzależnienia, trądzik, na zatrzymanie krwawienia. Ten potencjał chętnie wykorzystuje medycyna zachodnia. Amerykański National Cancer Institute ocenia, że 70% roślin o potencjalnym działaniu przeciwnowotworowym pochodzi z tropików.

Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1151/1967 r.
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1151/1967 r.

Ta lista nie ma końca, a każda roś­lina to inna opowieść. Na przykład ayahuascę szamani stosują przynajmniej od tysiąca lat do leczenia duszy i umysłu, a świat zachodni dopiero powoli przekonuje się, by włączyć ją w terapie chorób psychicznych i uzależnień. A są też przecież zwierzęta, chociażby żaby z rodzaju Phyllomedusa, których śluz jest halucynogenem, ale zawiera również substancję przeciwbólową – dermorfinę.

Niezwykłe działanie może mieć także jad węża. Dzięki żararace pospolitej (Bothrops jararaca), której ukąszenie powoduje nagły spadek ciśnienia i w konsekwencji utratę przytomności, pod koniec lat 70. XX w. powstała nowa grupa leków na obniżenie ciśnienia krwi zwanych inhibitorami I-ACE. Dziś przyjmują je miliony ludzi na świecie – szacuje się, że ponad miliard z nas cierpi na nadciśnienie.

Tak dużo już odkryliśmy, a wciąż tak mało wiemy. Średnio co trzy dni, jak podaje organizacja WWF, w Amazonii oznaczany jest nowy gatunek fauny albo flory. Niestety wielu nigdy nie zdążymy nazwać ani poznać. Tracimy lasy deszczowe na niespotykaną wcześniej skalę: w samej Brazylii znika ich około 9000 km² rocznie (zeszłoroczne dane brazylijskiego instytutu badań kosmicznych INPE). Tracimy też ludność, która je zamieszkuje, bo pozbawiamy ją naturalnych terenów zajmowanych pod uprawę soi czy hodowlę bydła. W zamian mieszkańcy dostają, i to nie zawsze, niskie odszkodowanie lub tymczasowe tylko zatrudnienie, emigrują więc do miast. Ci, którzy zostają, jak społeczność Naso, doznają zubożenia własnych światów i kultur. Gdy znikają szamani, odchodzą także nieocenione receptury.

Klinika szamanów

Etnobotanik Mark Plotkin zdał sobie sprawę z tego problemu już 30 lat temu. Przestraszył się – co, jeśli naprawdę utracimy wiedzę szamanów? Kiedy pierwszy raz przyjechał do wioski Kwamalasamutu w Surinamie, starzy mędrcy wciąż tam żyli, ale wódz zakazał im praktykowania tradycyjnej medycyny, bo uważał ją za diabelską.

„Udało mi się nakłonić wodza do wyrażenia zgody na spisanie tych starych receptur – opowiada mi. – Po kolejnych 10 latach przekonałem go, by znów pozwolił na stosowanie roślinnej medycyny. Nie po to, by zastąpiła tę zachodnią, ale by ją uzupełniała. I tak zbudowaliśmy pierwszą Klinikę Adeptów Szamanów (Shaman’s Apprentice Clinic). Stanęła obok tradycyjnej przychodni – ludzie mają wybór”.

Dziś w Surinamie są już cztery takie kliniki. Działają pod opieką organizacji Amazon Conservation Team, która pomaga rdzennym społecznościom troszczyć się o ich terytorium i chronić lasy deszczowe. Plotkin uważa, że w przypadku wielu doleg­liwości, np. schorzeń skóry, medycyna rodzima jest nawet skuteczniejsza niż zachodnia, a mieszkańcy lasu mają do niej dostęp za darmo.

„Niedawno w jednej z naszych klinik społeczność robiła z lokalnych roślin herbatki pobudzające układ odpornościowy – opowiada Plotkin. – Ludzie chcieli rozdać je wszystkim w okolicznych wioskach, by nie zachorowali na koronawirusa. Czy napar działa? Nie wiem. To, że nikt nie zachorował, to żaden dowód. Ale ta sytuacja pokazuje, że wiedza nie zanikła i że rdzenni mieszkańcy próbują sobie po swojemu poradzić z problemami, które przychodzą z zewnątrz. Jestem z nich dumny. W świecie zachodnim koncepcja medycyny prewencyjnej, czyli nakazującej wypić coś, by nie zachorować, jest stosunkowo nowa. Tymczasem szamani w lasach deszczowych od tysięcy lat pracują z ludźmi w celu utrzymywania ich ciał w równowadze i w harmonii z naturą”.

W tym roku wszyscy w dotkliwy sposób poczuliśmy, jak to jest nie mieć leku na zagrażającą chorobę. A przecież nawet znane nam wirusy i bakterie wciąż mutują i się uodporniają. Będziemy potrzebowali nowych leków. Mam nadzieję, że zdążymy je odkryć. Może w lasach deszczowych? Oby tylko nie zniknęły wraz z ich mądrymi mieszkańcami.

Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Sucho jak w polskim lesie Sucho jak w polskim lesie
i
zdjęcie: Michel Bosma/Unsplash
Ziemia

Sucho jak w polskim lesie

Michał Książek

Coraz częstsze huragany, pożary, masowe występowanie owadów – niełatwo jest polskim lasom w epoce galopujących zmian klimatycznych. Na wichury nic nie poradzimy, ale pożarom można zapobiegać, chociażby likwidując rowy odwadniające, których w naszych lasach mamy tysiące kilometrów.

Dotychczasowy model zarządzania lasami sprawił, że mamy jedne z najbardziej palnych lasów Europy. Częściej niż w Polsce płoną tylko w Portugalii i Hiszpanii (Rosję nie wiadomo, jak liczyć). Najwięcej pożarów jest na Mazowszu, czyli w lasach mocno przekształconych przez gospodarkę. Takie palą się najczęściej. Jakiego rzędu są to straty? W 1997 r. w Rudach Raciborskich (Śląsk) spłonęło 10 000 ha sztucznie nasadzonej sosny. Był to największy pożar w Europie Środkowej po drugiej wojnie światowej. W tym samym roku, w zaledwie dziewięć godzin, ogień pochłonął 6000 ha w Puszczy Noteckiej (która puszczą jest tylko z nazwy).

Czytaj dalej