Pogoda ducha

Jak polubić nieznajomych?

Paulina Wilk
Czyta się 6 minut

Zamiast bać się wsiąść z nimi do windy lub autobusu, zamiast „obtrąbiać” ich w korkach – pokochajmy obcych, którymi dla siebie nawzajem jesteśmy!

Jak się lubić po polsku? Kto to potrafi w tym nieufnym kraju? Łatwiej fukać na kogoś bezgłośnie, że miejsce w autobusie zajął albo zaparkował pod samym wejściem do teatru. Jakiś złośliwy magnes ściąga nas w stronę pretensji, bezinteresownej zawiści.

Dlatego proponuję zabrać się do rzeczy po amerykańsku. Polubmy się! A co nam szkodzi?

Polubmy się w przestrzeni publicznej, hipermarketach, kolejkach do lekarza (prywatnych i państwowych), w parkach i zakładach fryzjerskich. Polubmy, bo wśród życzliwych żyje się lżej. A dokładniej – tylko wtedy da się żyć.

Jeśli już nie sposób polubić obcego w całości – choćby dlatego, że usiadł na ostatnim wolnym krzesełku w przychodni, pozostawiając nam jedynie nonszalanckie udawanie, że nam to wisi; lub dlatego, że ma na sobie odzież świadczącą o jego poglądach najzupełniej przeciwnych naszym – to spróbujmy polubić chociaż kawałek. Dale Carnegie radził, by w każdym wypatrzeć coś, cokolwiek, co budzi naszą autentyczną sympatię i mu tego pogratulować. To znaczy wykonać wysiłek dostrzeżenia w kimś p r a w d z i w e g o powodu do polubienia, jakiejś nuty podobieństwa, pogodnej iskry. Kiedyś Dale powinszował pewnemu urzędnikowi poczty… mocnych i ładnie układających się włosów. Uszczęśliwił człowieka, a sam szybciej załatwił sprawę w okienku.

Dale Carnegie, nieśmiały rolnik z Missouri, był ojcem chrzestnym wszelkich poradników, couchingu i filozofii samodoskonalenia, autorem jednej z najpoczytniejszych książek świata – Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi (ponad 30 mln sprzedanych egzemplarzy). Mała książeczka pełna prostych i dobrych rad ukazała się w 1937 r. Jej autor umiał tylko jedno – przekonująco przemawiać. I z takiego „niczego” zrobił coś – stworzył szkoleniowe imperium, nauczył miliony adeptów, jak poprawić własne życia i przyjemniej być z innymi.

Wydawał się w swojej filozofii szczery – chciał lubić ludzi i być lubiany, ale przypisywano mu cynizm. Jest faktem, że postawa, którą proponował – uważne słuchanie innych, dawanie im poczucia, że ich myśli i potrzeby są dla nas istotne, karmienie ich komplementami, docenianie ich mocnych stron – z pewnością ułatwia robienie interesów i osiąganie własnych celów. Ale… cóż w tym złego? Dale był poczciwy, nie nakłaniał do kłamstw.

A teraz ja, pochłonięta niepokojem obywatelki, niecierpliwością petentki i frustracją klientki chwytam się porad Dale’a jak paczki różowego konfetti. I staram się ją rozpylać jak drobiny uważności i sympatii na nieprzychylnym lądzie.

Mojemu sąsiadowi, który wierzy w szczególną rolę naszego narodu w dziejach świata, a o Azjatach dowożących mu jedzenie mówi per „ciapaci”, przy każdej okazji gratuluję dobrego serca. Bo przygarnął bardzo chorą i starą sukę, którą ktoś przywiązał do drzewa na naszym podwórku. Dał jej piękne imię i kilka lat życia w dobrym zdrowiu i czułości. Bardzo go za to podziwiam.

W Wigilię wsiadłam do taksówki i chwilę myślałam, jak sprawić przyjemność milczącemu kierowcy, który pracował, żebym ja (i inni pasażerowie) mogła świętować z rodziną. Bardzo ładnie pachniał – powiedziałam mu o tym. I co? Sięgnął po flakon do schowka i w sekrecie zdradził mi nazwę niedrogich perfum, na które poderwał swoją żonę i którymi zlewa się zawsze przed wizytą u teściowej. Na skutek obfitego perfumowania teściowa darzy go uwielbieniem. Zgodziliśmy się, że chodzi o zawarte w składzie perfum kadzidło, bo teściowa jest bardzo, ale to bardzo wierząca. Jeden komplement wystarczył, by nasza cicha taksówka zawrzała, zakołysała się i zmieniła w magiczny świąteczny rydwan.

Urzędniczce, która nie chciała wydać zgody na coś, na co jej zgody pilnie potrzebowałam, po prostu poświęciłam trochę czasu. Wysłuchałam uważnie jej żalu na bezwzględne proceduralne kolejki. Na to, że w ministerstwie ignorują jej pisma i telefony. Że nawet kierownik wydziału nie ma dla niej czasu, o dyrektorze nie mówiąc.

A kiedy już wylała kałużę smutku, gdy już oparła na mej piersi swe znękane biurokracją serce i otrzymała zrozumienie od osoby, która nieraz znajdowała się w szponach bezlitosnych przepisów, zgoda została mi wydana gestem płynnym jak otarcie łez.

Rozumiem, oczywiście, że to całe uśmiechanie się i wynajdywanie powodów do poświęcania uwagi innym jest obce codziennej praktyce stosunków społecznych w naszym kraju. Łatwiej się nabzdyczyć lub być ogólnie obrażonym – sprzyjają temu aura i powszechnie pielęgnowana tradycja.

Dlatego polecam metodę na kundla. Czyli przygarnięcie sympatycznego psa, a następnie poruszanie się z nim wszędzie. Ja takiego psa mam i stosuję w praktyce. I odkąd do autobusów wchodzę z nim, wszystko jest inaczej. Wsiadam, spodziewając się napaści – że pies zajmuje miejsce, że obwąchuje, roznosi zarazki i usiedzieć w spokoju nie może. Ale przewidywania te okazują się błędne, ponieważ obecność kudłatego w autobusie wyzwala wszystko, co najlepsze! Rozkwita nagła chęć dialogowania (wyznania miłości do swoich piesków, żywych lub umarłych, prezentują starsze panie, młodsze panie i podchmieleni panowie); dochodzi do przemówień o wyższości zwierząt nad ludźmi („Proszę pani, pies mnie znał i kochał lepiej niż własna żona!”), rozczulenia (przechylone głowy, uśmiechy, cmokania, rozliczne „Ojoooj”…) oraz aktów stłamszenia egoizmu („Ale proszę, pani sobie siądzie z pieskiem, bo ten kierowca strasznie szarpie!”).

Podróż z pieskiem upływa prędko i w poczuciu, że jest się nie wrogiem publicznym, sprawcą cierpienia czy zawalidrogą, ale promykiem w szarobury dzień, niespodziewaną nagrodą w korku i tłoku.

Z takiego autobusu wysiadam, oddychając wiarą, że świat jest pełen ludzi dobrej woli – jeśli nie dla innych, to chociaż wobec psów. Dobre i to.

Jako posiadaczka natury stereotypowo polskiej, z syndromami milczenia, deficytu uśmiechu oraz kłapouszności, postanowiłam nie przebierać w środkach. Pies, poradnik czy programowy optymizm (podobno, gdy wystarczająco długo rozciągamy twarz w uśmiechu, mózg „daje się nabrać” i produkuje chemię towarzyszącą szczęściu) – nie zawaham się użyć żadnej metody, by prowokować i przyduszać innych do bycia miłymi.

Róbmy to sobie co dzień i wszędzie – bądźmy dla innych przyjemni. Choćby po to, by móc samych siebie lubić trochę bardziej.
 

Czytaj również:

Co pan czyta, prezydencie?
i
Prezydent Andrzej Duda trzyma kaligrafowaną Konstytucję RP., zdjęcie: Michał Józefaciuk (Wikimedia Commons)
Przemyślenia

Co pan czyta, prezydencie?

Paulina Wilk

Uwielbiam sobie wyobrażać, co by było, gdyby nasi politycy czytali książki. W jakim kraju i nastroju budziłabym się, wiedząc, że prezydent, premier i marszałek sejmu są – jak najznamienitsi ludzie tego świata – na nogach od piątej rano, z umysłem zatopionym w książce, nim proza codzienności zwali się na ich już rozbudzone głowy. Wyobrażam sobie, jak czytaniem próbują wyprzedzić i przeniknąć nadchodzące dylematy, poszerzyć pole decyzji. Że raz na jakiś czas przy lekturze towarzyszy im namysł, jak sprawić, żebyśmy byli ludźmi bardziej spełnionymi, ufającymi, zdrowszymi, dobrze wykształconymi. Jak by to wspaniale było w Polsce rządzących, którzy śpią niewiele, a czytają dużo!

Że politycy nie czytają niczego poza doniesieniami paranewsów, które ich dotyczą, nie trzeba ani domniemywać, ani sobie imaginować. Powszechne wśród tych majstrów od wszystkiego (zależy, jaka fucha, o pardon – teka, się trafi) są przecież: niedobór kultury języka (istnieje takie pojęcie, a nawet praktyka, chociaż niszowa), niechęć do uruchamiania wyobraźni (bo właśnie czytanie rozbudza połączenia sieci neuronowych odpowiedzialnych za fantazję) oraz nieobecność tej nieuchwytnej cząstki, różnie nazywanej – klasą umysłową, intelektualnym błyskiem, esprit…

Czytaj dalej