Jak wiadomo, lepiej być młodym, zdrowym i bogatym niż starym, chorym i biednym. Wiele badań potwierdza intuicyjną prawdę, że ci, którym w życiu jest pod górkę, choćby finansowo, gorzej wypadają na skali szczęścia. A przecież wszyscy znamy kogoś, kogo życie doświadczyło, a mimo to życiem się cieszy. Na przykład Manoj Singh, bohater filmu dokumentalnego Happy, ubogi rikszarz z kalkuckich slumsów, wydaje się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, mimo że gnieździ się z rodziną w brezentowym szałasie i zarabia na życie, ciągnąc swoją rikszę jak koń pociągowy. „Mój dom jest w porządku. Z jednej strony jest otwarty i jest przyjemnie, gdy powietrze wpływa do środka” – śmieje się przed kamerą.
Błogosławieni ci, których dosięgnęła łaska wiary: w życie pozagrobowe, w niezmienny porządek świata, wewnętrzny sens rzeczywistości. To trampolina, dzięki której mogą odbić się ku szczęściu. A ci z nas, którym tego typu łask nie przyznano i raczej uginają się pod bezwzględnymi i rozdawanymi na oślep ciosami istnienia, mogą spróbować metody małych kroków. Behawiorysta Paul Dolan uważa, że można się nauczyć bycia szczęśliwym, usuwając z naszego otoczenia to, co powoduje, że jesteśmy nieszczęśliwi, i koncentrując się na tym, co sprawia nam przyjemność. Na przykład jeśli nie lubisz hałaśliwych klubów, po prostu do nich nie chadzaj. Jadasz za dużo słodyczy – zmień drogę z pracy do domu tak, żeby ominąć tę ulubioną cukiernię. Chcesz wreszcie zacząć ćwiczyć? Zacznij od kilku minut dziennie. Lubisz siedzieć pod kocem z kubkiem dobrej herbaty i kieliszkiem wina? Zrób z tego codzienny rytuał.
Czy ma to sens? Wydaje się, że behawioryzm rzeczywiście pozwala na przestrojenie mózgu, nieźle działa w drobnych (acz ważnych) sprawach, jak opanowanie lęku czy fobii. Jeśli ktoś potrzebuje jednak większego rozmachu, może zajrzeć na youtube’owy kanał Kurzgesagt – In a Nutshell. Publikuje on krótkie animowane filmiki, nieco psychodeliczne dzięki swym żywym kolorom i opływowym kształtom. Wyjaśniają one skomplikowane prawa fizyki, próbują rozwikłać tajemnice kosmosu, wreszcie – biorą się za bary z samą zagadką istnienia. Odpowiedź Kurzgesagt na pytanie, skąd się wzięliśmy, co tu właściwie robimy i jak dawać sobie z tym wszystkim radę, jest krótka (nomen omen, bo Kurzgesagt to po niemiecku „krótko powiedziane”): w filmiku zatytułowanym Nihilistyczny optymizm umieszczają długość trwania ludzkiej cywilizacji na osi czasu wszechświata. No cóż, nie jesteśmy jakoś szczególnie zauważalni. „Jeśli nie pamiętasz ostatnich 13,7 mld lat, które przeminęły, zanim się pojawiłeś, to tym bardziej tryliony, trylionów, trylionów lat, które przyjdą, przeminą w mgnieniu oka, gdy już znikniesz” – mówi głos z offu. To ma pocieszyć. Nie warto robić scen, skoro jesteśmy tak mało znaczący w historii świata. „Zamknij oczy. Policz do jednego. Tak przemija wieczność”.
Nie wiem, jak nihilistyczny optymizm podziałałby na Państwa, ale na mnie świadomość, że jesteśmy „jedną chwilką” w nieskończonej historii istnienia, działa jak bardzo przydatny kubeł zimnej wody. „Nie jest z ciebie znowu taki cud”, ludzkości, więc proszę, trochę mniej nadęcia.
Michael Pollan, sława anglosaskiego dziennikarstwa naukowego, w wywiadzie, który opublikowaliśmy w zimowym numerze „Przekroju”, opowiada, że podobne odczucia wyzwoliły u niego doświadczenia psychodeliczne. Pollan poświęcił swoją najnowszą książkę substancjom takim jak LSD czy psylocybina. Działając na te obszary naszego mózgu (choć do końca dokładnie nie wiadomo jak), które są odpowiedzialne za ego, za nasze poczucie jednostkowego istnienia, potrafią je wyłączyć w sposób podobny jak zaawansowana medytacja. Dzieją się wtedy rzeczy niezwykłe. Pollan patrzył na stojącą na oknie roślinę i wydawało mu się, że sam również jest tą rośliną, i wspomina to jako piękne doświadczenie – przywracające również proporcje pomiędzy naszym ego a resztą wszechświata.
Największe wrażenie zrobił na nim jednak efekt, jaki substancje psychodeliczne wywierają na ludzi śmiertelnie chorych albo w depresji. Wyciszenie ego pozwala odnaleźć wewnętrzny spokój, tym umierającym przygotować się na odejście, tych rozpaczających wydobyć z otchłani (mowa oczywiście o badaniach, podczas których takie środki przyjmuje się pod kontrolą lekarza, psychodeliki są w naszym kraju nielegalne, podobnie jak w rodzinnych USA Pollana).
Kiedyś ze złego stanu psychicznego wyciągnęła mnie sztuka. Wyprawa do muzeum i kontemplacja pięknych obrazów była tym pierwszym małym krokiem, który pozwolił na zmianę. Komuś innemu pomaga łowienie ryb albo sprzątanie (choć to ostatnie, jeśli zbyt dokładne, może być wyrazem obsesji kontroli). Japończycy, jeśli chcą uzdrowić trochę duszę, idą do lasu na „leśne kąpiele”, shinrin-yoku. Michael Pollan też tak robi, szczególnie teraz, kiedy poczuł, że on i jego doniczkowy kwiat mają z sobą tyle wspólnego. A kiedy się poczuje, że jest się częścią natury, zupełnie naturalnie przychodzi również dbanie o nią.
Także niemiecki filozof Wilhelm Schmid radzi, żeby uprawiać ogród. Zwłaszcza w jesieni życia, bo oprócz koniecznego ruchu na świeżym powietrzu i przyjemności z podglądania rozwidlających się ścieżek roślinnego życia, pomocna jest obserwacja – i akceptacja – przemijalności w naturze. Jesienią liście żółkną i opadają, wszystko zamiera i odpoczywa. Nawet nasze doniczkowe kwiaty przestają rosnąć. Ale na wiosnę natura znów wybuchnie wszystkimi kolorami.
Głos narratora z offu z filmiku Kurzgesagt proponuje, by – skoro jesteśmy prochem istnienia i za naszego życia nie dowiemy się, do czego tak naprawdę to wszystko zmierza – cieszyć się tym, co jest. Pięknym kwiatem na łące, zachodem słońca, bliskością ważnej osoby. Życiem po prostu.
No to już mniej więcej wiadomo, jak być szczęśliwym w późnym (efekt cieplarniany postępuje) antropocenie. Pytanie tylko, czy da się utrzymać w takim błogosławionym stanie przez czas dłuższy, gdy wokół narastają apokaliptyczne nastroje – a i ogrody niedługo zaczną usychać.