Praca ze zwierzętami sprawia, że człowiek – chcąc nie chcąc – nabiera swego rodzaju pokory. Jest lekcją niezwykłej cierpliwości, dbania o siebie, ale przede wszystkim nauką, jak być tu i teraz, w danym momencie, w chwili, która właśnie się wydarza. Pobyt na ranczo miał być terapeutycznym połączeniem z naturą, hipoterapią leczącą emocjonalne zawirowania i przynoszącą balans. Okazał się czymś więcej niż tym wszystkim.
Już nazwa drogi powinna mi coś powiedzieć. Camino Diablo w miejscowości Byron ‒ choć tak blisko zielonego i zadrzewionego San Francisco ‒ była co prawda z asfaltu, ale tak połatanego, że duży pick-up o ogromnych kołach gimnastykował się, jakby ktoś poddawał go grawitacyjnym naciskom z każdej strony. Kiedy podjechałam pod bramę rancza, szosa zmieniła się na nieutwardzaną, taką w kolorze przygaszonej cegły. Za mną, głęboko w tle majaczącego od upału powietrza jawiła się majestatyczna Mount Diablo. Oddalona jednak na tyle, żeby swoją sylwetką nie zasłaniać horyzontu i nieba. Po drodze nic nie było – ani domów, ani drzew, nie wspominając o krzewach, które mogłyby choć trochę złagodzić jednostajność pustynnego krajobrazu.