Żeby opowiedzieć swój najlepszy dzień, muszę najpierw streścić najgorszy.
Pozornie, czyli obiektywnie, był on bardzo udany, spędziłem go w gronie przyjaciół, na pikniku. Pogoda – cudowna. Ale już na początku tego plenerowego przyjęcia zostałem wytrącony z równowagi pewnym wydarzeniem czy raczej – brakiem wydarzenia. Oto ktoś powiedział coś zabawnego, ktoś inny dorzucił dowcipne zdanie i wszyscy zaśmiali się w głos. Nic dziwnego, bo było to bardzo śmieszne. Wtedy, nagle, rozbłysła w mojej głowie wspaniała, lakoniczna puenta, która scalała dwa poprzednie żarty w nowy sposób, ukazując ich ukrytą stronę, kwitnącą i kipiącą mnogimi znaczeniami. Już miałem tę królewską puentę wypowiedzieć, gdy ktoś wszedł mi w słowo. I skierował potok rozmowy zupełnie gdzie indziej. A ja zostałem z tą swoją perłą – nienarodzoną.
Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy nie wstać i nie krzyknąć: stop! Po tamtym drugim zdaniu ja miałem powiedzieć swoją puentę, ostateczne, niezaprzeczalne zwieńczenie wielowiekowych dziejów towarzyskiego żartu! Ale oczywiście nie zrobiłem tego, tylko usiadłem, oddychając głęboko, i próbowałem wmówić sobie, że to nic takiego – ot, kilka słów, które nie padły.
Zamiast jednak szybko zapomnieć o całej sprawie, coraz namiętniej wyobrażałem sobie moje niedoszłe towarzyskie zabłyśnięcie, przez co z każdą chwilą czułem się gorzej. Jakby wysoka, niewidzialna postać powoli otulała mnie połą swego płaszcza. Trudne do opanowania napięcie łapało mnie za gardło i rozsadzało uszy. Czułem żal do losu oraz wstyd – za to, że przejmuję się taką błahostką. Jednocześnie starałem się brać udział w zabawie, udało mi się nawet kilka żarcików, po których wszyscy trzęśli się ze śmiechu, ja jednak nie mogłem uwolnić się od głupiego podejrzenia, że robią to przez litość.
Nazajutrz wstałem z poczuciem, że poprzedniego dnia wydarzyło się coś, o czym lepiej nie wspominać – i oczywiście zaraz to sobie przypomniałem. Nie będę opowiadał o kolejnych dniach, bo to już byłoby nużące. W każdym razie zadra utkwiła głęboko w mojej duszy.
Ale nadeszło wybawienie.
Tego dnia, a była to sobota, od rana wszystko zgrabnie do siebie pasowało. Spotkałem najpierw przyjaciela, z którym poszedłem do księgarni. Tam wpadłem na dwoje znajomych i razem wylądowaliśmy na lodach, a potem w kawiarni i chyba jeszcze gdzieś. W każdym razie kiedy zmierzchało, a był to jeden z tych zmierzchów, od których świat robi się jaśniejszy, wmaszerowaliśmy do restauracji i tam posadzony zostałem obok dwóch osób. Znałem te osoby doskonale, o, jakże doskonale!
Wtedy już miałem przeczucie, co się wydarzy.
Pierwsza z osób powiedziała zabawne zdanie, to samo co wtedy, na pikniku, a druga odpowiedziała słowo w słowo to, co tamtego dnia. Potem wszyscy, cała restauracja, spojrzeli na mnie z zachętą, a niektórzy dawali nawet subtelne znaki, bo oto nadszedł wreszcie czas na moją arcypuentę. Powoli podniosłem się z krzesła, otworzyłem usta i długo, długo stałem zupełnie oniemiały, aż w końcu pokręciłem głową i wyszeptałem tylko:
– Kocham was.
A oni chórem krzyknęli:
– Wszystkiego najlepszego!
I skakali wysoko, pod same kandelabry, a ja skakałem z nimi.
Dedykowane M. Raczkowskiemu