Pogoda ducha

Niezapowiedziana wizyta

Paulina Wilk
Czyta się 6 minut

Dlaczego już nie „wpadamy“ do siebie bez uprzedzenia i nie „zaglądamy“ na herbatę? Czyli o tym, jak i dlaczego nasze domy stały się tabu. 

Imieniny moich rodziców to była okazja na pół klatki schodowej. Sąsiedzi schodzili się z trzech pięter, i przynosili własne krzesła, bo inaczej nie pomieściliby się przy dużym, rozkładanym stole, pod którym z łatwością buszowaliśmy między nogami dorosłych.

Jeszcze przed pierwszym dzwonkiem gości do drzwi mama pozwalała nam wylizać garnek po cieście i zjeść przypieczone ścinki sernika. Po wszystkim, gdy gwar śmiechów i rozmów cichł, w wazonach zostawały sztywne gerbery, a pomieszany zapach parzonej „po turecku“ kawy, wódki i sałatki jarzynowej wisiał w dużym pokoju jak ślad po wiekopomnym wydarzeniu, mogliśmy jeszcze skubnąć niezjedzone ptasie mleczka.

To były rarytasy. Na wizyty zwyczajne, składane przez „ciocie“ i „wujków“ w dni powszednie, wystarczała przykryta kolorowym bieżnikiem ława, dwie szklanki z kawą, kakaowe markizy, słone paluszki i paczka Wiarusów. Takie odwiedziny trwały godzinami. Kawy stygły, papierosowy dym powoli penetrował firany.

Mama nieraz znikała na długo, choć przecież „wychodziła na chwilę do Grażyny“, na parter. Nikt się nie spieszył, nikt nikogo nie przepraszał, że się zjawia nagle i bez zapowiedzi. Ciocia Ula z naprzeciwka przychodziła z porcją pasztetu albo ciągnęła mnie za rękaw, żebym spróbowała u niej pierogów. Siadałam na taborecie w jej kuchni, takim samym, jaki my mieliśmy w przedpokoju i pałaszowałam bez skrępowania.

Pamiętam to uczucie – pukania do znajomych i nie czekania na „proszę!“. Sięgania po klamkę bez obawy, czy się jest chcianą i mile widzianą. Pamiętam zbieganie po schodach sąsiedniej klatki, wypełnionej trochę innymi niż nasza zapachami – kotletów mielonych, upranej pościeli i ogórków w occie – i powrót do domu po godzinach spędzonych na dywanie, cudzym, ale nieobcym. Znałam jego wzory i frędzle na pamięć. Wiedziałam też, w której szufladzie są sztućce, jaki kolor ma tapeta w toalecie i jakie kosmetyki stoją przy umywalce. Krem do golenia, ten sam co taty, perfumy inne niż mamy, ale wszystkie fascynujące!

Tak też wyobrażałam sobie dorosłość – ja i moja przyjaciółka, obie z nowo zakręconą trwałą, siedzimy w fotelach, pogrążone w rozmowie. Zapominamy o kawie, od czasu do czasu z wielką klasą wydmuchujemy tylko kłąb dymu. I gadamy. O niektórych sprawach ściszonym głosem, a potem znów trajkoczemy na cały regulator, jakby świat wokół nie istniał. Albo jakby wyłaniał się właśnie z naszych ust.

Ale moja dorosłość wydarza się w innej czasoprzestrzeni. W epoce, w której nasze domy i mieszkania stały się znacznie pilniej strzeżone. Kawiarnia i restauracja to ersatz dawnego dużego pokoju. Tam, na ziemi niczyjej, spotykamy się częściej i chętniej, ale przecież nieuchronnie płycej i bez zobowiązań. Z równania zniknęło nie tylko autentyczne zaangażowanie, poświęcony na przygotowania czas i staranie, ale także wdzięczność. Kolacja na mieście to tyle, co „postawić komuś drinka“ – nic nie znaczy, nie zostawia śladów.

Na mieście jest łatwiej i, na ogół, krócej. Łatwiej odejść od stołu, regulować kontakt nie ryzykując urażenia czyichś uczuć. No i odwołać wszystko pod byle pretekstem.
W naszej superświeckiej, urynkowionej rzeczywistości domy stały się jedną z ostatnich świętości, ale w złym tego słowa znaczeniu. Przypominają otoczone wysokim murem zamki. To w nich – jak gwiazdy Hollywood zmęczone nieustanną atencją mediów, wystawione na rejestrację każdego ruchu – możemy łazić w starych ciuchach i przestać wciągać brzuchy. Chronimy te niekrygowane wcielenia, albo inaczej – ukrywamy je – nawet przed osobami, które nazywamy najbliższymi przyjaciółmi.

Co innego zaprosić gości do własnego życia. Podać ciasto upieczone według przepisu cioci, na talerzu po dziadkach. Albo zmajstrować coś na szybko, z tego co zostało w lodówce. Powiedzieć „nie zdejmujcie butów i czujcie się jak u siebie“. Odsłonić się, zaufać i dać to, co mamy najlepszego. Nie więcej, ale i nie mniej. Szerokim gestem zaprosić do obejrzenia mieszkania, pokazać, którędy do łazienki – tej samej, w której każdego dnia robimy rzeczy intymne.

Wraz z deficytem odwiedzin ulotniło się poczucie bezpieczeństwa i pewności, że możemy być sobą przy innych. Że będziemy lubiani i akceptowania tacy właśnie, zwyczajni. I że możemy żyć na co dzień bez pieczołowitej stylizacji i kontroli. Nie potrafimy już otwierać drzwi z lekkim sercem i bez lęku przed tym, że wpuszczając kogoś do środka zostaniemy poddani ocenom i porównaniom. Wstydzimy się siebie. Ukrywamy normalność.

Bo choć wciąż mamy przyjaciół i znajomych, to jak wielu z nich widziało nas w domowych pieleszach? Ilu z nich ośmieli się zajrzeć z rosołem, gdy wyślemy im SMS z informacją, że mamy grypę? Kto z rodziny zna nasz kod do domofonu i korzysta z niego bez zapowiedzi?

Są wciąż kraje, w których zaproszenie do domu jest wyrazem akceptacji i szacunku. Gestem tak ważnym, że nie wolno go zlekceważyć, odmowa byłaby afrontem. Są domy, w których trzeba wypić herbatę na znak wdzięczności i zawartej w ten sposób więzi. Są miejsca, w których ludzie nie boją się gestów o nieodwracalnych konsekwencjach – takich jak przyjaźń i życzliwość na lata.  

Kiedy zmieniliśmy swe domy w sekrety, podkreślające, że każdy ma coś do ukrycia? Kiedy przestaliśmy myśleć o odwiedzinach w kategoriach zaszczytu, dowodu szczególnej więzi? Dlaczego przestaliśmy wymagać od siebie prawdziwej – nie tylko symbolicznej, wigilijnej – otwartości na „zbłąkanych wędrowców“ i stęsknionych przyjaciół? Co się stało z „gość w dom, Bóg w dom?“, gdzie podziała się nasza polska gościnność?

Czy pożarło ją lenistwo i moda na lans, uprawiany na oczach obojętnej klienteli jakiegoś lokalu, najlepiej modnego? Czy unicestwił ją czas, którego wciąż nie mamy? A może peszą nas instagramowa mania i lajfstajlowe telewizje – wykreowane wizerunki domów na pokaz. Takich, w których dziecięce zabawki, skarpetki i gazety nie walają się pod stolikiem, a wszystkie rodziny są szczęśliwe?

Prawdopodobnie wszystko to po trochu. Ale jest chyba coś jeszcze, coś ważniejszego. Z naszych relacji z innymi ludźmi ulotniło się zaufanie – wartość istniejąca tylko pod warunkiem wzajemności i wymiany. Pielęgnowana wprawnie i bez wielkieg wysiłku jeszcze pokolenie temu, gdy zachodziło się do sąsiada po szklankę cukru. Albo, żeby zostawić klucze z prośbą o podlanie kwiatów.

A przecież „nocne Polaków rozmowy“ – takie, które chwytają za gardło i które podtrzymują istnienie świata – możliwe są tylko w domach. A dokładniej, w kuchniach. Tam, gdzie nie ścisza się głosów i nie robi się selfie. W strefie, która nie podlega publikacji w mediach społecznościowych, bo nie jest wystarczająco efektowna. Bo sobą możemy być tylko wtedy, gdy jesteśmy u siebie. Lub tam, gdzie gościnność sprawia, że czujemy się jak w domu.

Trzydzieści lat temu, wraz z nadejściem gospodarki liberalnej uwaga Polaków skupiła się na tym, co prywatne i co kończy się na progu domu. Cała reszta pozostała niczyja i niekochana. Ten odruch, zrozumiały i uprawniony po dekadach wymuszanej wspólnotowości, dziś działa przeciwko nam. Przestrzenie wspólne – te miejskie, publiczne, obywatelskie i symboliczne – zaniedbaliśmy. Podobnie jak drobne codzienne gesty przychylności i troski, które czyniłyby życie lżejszym, a może nawet promiennym. Ot, drobna wymiana zdań na parkingu, przytrzymane drzwi do klatki i uśmiech w kolejce do lekarza. Być może to katapultowałoby nas ponad prymitywnie prowokowane podziały, do sfery wzajemnego poszanowania i sympatii?

Na wszelki wypadek pozostajemy przy swoim i nie robimy obcym żadnych drobnych przyjemności. Nie rozmawiamy z nieznajomymi, zamiast tego sięgamy po telefon. On nie wyskoczy do nas z żadną nieprzewidzianą życzliwością, za którą należy się odwdzięczyć. Telefon nie zapuka nagle do drzwi proponując wspólną herbatę, a już na pewno nie zaprosi do siebie. W telefonie wszystkie znajomości mamy pod kontrolą, jedno przesunięcie kciuka – problem z głowy. Na całe szczęście nie ma ustawowego obowiązku uchylania drzwi i serc innym ludziom. Możemy spokojnie trwać na ustalonych pozycjach. Każdy w swoim domku, każdy sobie – sztywni i upozowani, jak gerbery w wazonie. Ale możemy też, niespodziewanie dla nas samych, zapukać do sąsiada.
 

Czytaj również:

Przemyślenia lenia
Pogoda ducha

Przemyślenia lenia

Wojciech Mann

Jestem leniem. To nie kokieteria, ale brutalna prawda. Nie martwiłbym się tym jakoś szczególnie, gdyż w wieku emerytalnym jest to cecha w pełni usprawiedliwiona. Po dekadach rzetelnej pracy każdemu staruszkowi przysługuje niezbywalne prawo zbijania bąków i relaksowania się, kiedy tylko ma na to ochotę.

Relaks, wypoczynek, ładowanie trochę już zużytych baterii – tego potrzebuje człowiek (czyli m.in. ja), który jeszcze ma ochotę od czasu do czasu podjąć się jakiegoś zadania. Wydawałoby się, że to prosta zależność: odpoczniesz i masz siły, by wykonać jakąś pracę. Ale u prawdziwego lenia to tak nie działa. Prawdziwy leń (przypominam: ja), żeby należycie wypocząć, musi nie tylko odbudować siły fizyczne, ale również porządek w głowie. Aby w pełni nasycić swoje lenistwo, trzeba zlikwidować najmniejszy cień myślenia o pracy. A jak ja mam mieć w głowie porządek, kiedy na przykład robię sobie wolny tydzień, podczas którego, ­nawet jeśli leżę bez ruchu spryskiwany eleganckimi wodami i wachlowany przez piękne kobiety, kłębią mi się myśli o tym wszystkim, co za parę dni mam do zrobienia? Nawet zwiększenie intensywności spryskiwania i wachlowania nic nie pomoże.

Czytaj dalej