Przemyślenia

Stosunki sąsiedzkie

Paulina Wilk
Czyta się 6 minut

„Odgłosy satysfakcjonującego pożycia sąsiadów rozbrzmiewały z różnych M3 i M4 na zmianę, a wyśledzić winnych było nie sposób, gdyż patio, niczym podwórko studnia, odbijało dźwięki i skutecznie chroniło sprawców przed identyfikacją. Jedynym pocieszeniem pozostawał fakt, że polska średnia zbliżenia nie przekracza kilku minut” – tak opowieść o tym, dlaczego teraz szuka nowego mieszkania dla swej rodziny, zaczęła moja wieloletnia znajoma, gdy w gronie przyjaciół usiedliśmy do kolacji. Rzecz rozgrywała się w mieszkaniu jednej z nas – jubilatki, na najwyższym piętrze przedwojennej kamienicy w Warszawie. Pod nami cztery piętra sąsiadów nienawidzących nas za rozmowy i regularne wybuchy śmiechu. Za łażenie po parkiecie i zbyt obfite spuszczenie wody w toalecie. Za schodzenie po klatce przy jednoczesnym odbywaniu pogodnych dialogów. To wszystko słychać, szczególnie gdy nie ma czym innym w życiu zająć swych uszu.

Moi przyjaciele – ci, którzy nas gościli – mają już dwa segregatory pełne pism słanych przez ich sąsiadów na skargę. Skargi te dotyczą wszelkich objawów życia – od tego, że młode małżeństwo z dwojgiem dzieci ośmieliło się przed wprowadzeniem dokonać remontu zakupionego lokalu, aż po zażalenia dotyczące dźwięków powstających na skutek ich poruszania się pieszo po tymże, niecnie wyremontowanym, mieszkaniu. Zawiściom nie ma końca. A marzenia o tym, że wychowywanie dzieci wśród ludzi starszych będzie dla nich dobrym, edukacyjnym doświadczeniem, umarły, gdy okazało się, że młode życie budzi w sąsiadach nienawiść, wyrażaną uporczywym milczeniem, nieodkłanianiem się, nieodpowiadaniem „dzień dobry”, no i pisaniem pism.

Nadwrażliwość słuchowa – horror auricularis – nie jest wcale chorobą dotykającą wyłącznie osoby starsze, samotne i mające liczne powody do nielubienia świata wokół. Sama cierpiałam na tę dolegliwość przez ponad rok, gdy próbowałam napisać książkę w mieszkaniu zlokalizowanym ponad ośrodkiem opieki nad dziećmi, a poniżej lokalu wynajmowanego przez konkubinat z nadmierną słabością do alkoholu o każdej porze tygodnia. Nienawiść dźwiękową do biegających i krzyczących dzieci powstrzymuję do dziś, stosując dyscyplinę moralną (wiem, ile dobrego opiekunki robią dla dzieciaków z okolicy), natomiast libacje, trzaskania drzwiami, awantury i codzienną niechlujność audio sąsiadów z piętra wyżej odchorowywałam nerwicą w sensie ścisłym. Gdy prośby i interwencje służb wszelkich nie pomagały, odwołałam się do ostatniej instancji. Napisałam list. Elegancki, grzeczny list do właściciela mieszkania z prośbą o zmianę najemców. Miesiąc później konkubinat zniknął (przepraszam tych, nad którymi aktualnie mieszka, kimkolwiek są), w mieszkaniu zaległa cisza, po której rozpoczął się remont, a po nim zjawił się nowy najemca – niesłyszalny, poza tym, że rano baaaaaardzo głoooooośno zieeeeeewa, a po godzinach zdarza mu się coś w kuchni piłować i siekać. Mam nadzieję, że nie zwłoki.

Ale do rzeczy. Współżycie miejskie pełne jest zdarzeń niechcianych. Przejawów obecności innych ludzi, czynników przypominających nam nieustannie, że nie jesteśmy u siebie, tylko u nas, w przestrzeni wspólnej, w której prywatność naszą od cudzej dzielą jedynie cienkie ściany. Intymność i poczucie osobności są najdroższą walutą miejskiego istnienia i tylko gigantyczny budżet może zapewnić poczucie dźwiękowej autonomii przy jednoczesnym poczuciu bycia w sercu spraw. Dążymy do sprzecznych celów: korzystania z zalet miasta przy jednoczesnej ucieczce od tego, czym ono jest. A jest nami. Sumą wód spuszczanych w toaletach przed snem mniej więcej o tej samej porze (jako dziecko bloku z wielkiej płyty potrafiłam powiedzieć, o której Iksińscy gaszą światło, a Igrekowscy się kąpią – nie, żeby mnie to ciekawiło, dźwięki donosiły same), sumą rodzinnych awantur wybuchających na Grochowie w sobotnie przedpołudnia, a na Mokotowie raczej w piątkowe wieczory (wiem, bo gdy się chodzi przez podwórka z psem, jest konieczność ich wysłuchiwania), sumą cudzych i własnych orgazmów przeżywanych w upalne letnie noce (i nie tylko), a także sumą wkurzenia na te wszystkie hałasy i odgłosy.

Dźwięk jest tym objawem ludzkiego życia, od którego najtrudniej się odciąć. Mamy już domofony w klatkach, zamknięte osiedla i okratowane szczelnie śmietniki. Mamy niepisane sąsiedzkie kodeksy, że rodzina spod siedemnastki rowerki dzieci trzyma przy windzie, a my – w załomie korytarzyka. Że samochody parkuje się raczej po swojej stronie ulicy (bo jak nie, to życzliwy sąsiad zadzwoni pod straż miejską, która będzie zmuszona zabrać nasz źle postawiony jednym kołem wóz na lawetę, koszt wraz z mandatem – 650 PLN, żebyśmy popamiętali), a pieski wyprowadzamy na trawniki innych wspólnot, bo nasz lubimy mieć czysty. Ale wszystkie te umowy antyspołeczne nie chronią nas od kichnięć, ziewnięć, rozmów, śmiechów i płaczu ludzi wokół.

Właściwie już tylko te głosy przypominają, że nie jesteśmy na świecie sami. Że totalna prywatyzacja przestrzeni życiowej nie jest możliwa, a codzienność to sztuka nawigowania wśród sprzecznych potrzeb i dążeń oraz ćwiczenie z wyrozumiałości i akceptacji.

Bądźmy wdzięczni za to słyszenie siebie, niechby i nadmierne czy drażniące, bo jest ono chyba ostatnią deską ratunku dla nas, uporczywie wycinających indywidualne korytarze w zbiorowej codzienności. Hałas i zbyt duże natężenie dźwięków są, to udowodnione, jedną z ważnych przyczyn frustracji miejskiego życia. Ale, co także w badaniach dowiedziono, nie ma dla zdrowia i poczucia spełnienia w życiu nic gorszego niż brak innych ludzi, niż samotność i opuszczenie, znacznie częściej odczuwane na przedmieściach. Najszczęśliwszymi mieszkańcami są ci, którzy żyją w śródmieściach i co dzień zmagają się z licznymi dowodami na istnienie całej masy innych osób wokół, niemal pod skórą i we własnym uchu.

Kiedy dzieci pod moim mieszkaniem biegają i krzyczą, biorę wdech. I zadaję sobie pytanie: czy naprawdę wolałabym niczego nie słyszeć?

Zupełna cisza oraz święty spokój możliwe są przecież w jednej tylko sytuacji – po śmierci.
 

Czytaj również:

Zbrodnia na ucho
Wiedza i niewiedza

Zbrodnia na ucho

Paulina Wilk

Reportaż „Głosy” o głośnym morderstwie popełnionym przez Polaka na wyspie Jersey został przekształcony we wciągające słuchowisko. Oby tak brzmiała przyszłość audiobooków. 

Zaczynają autorzy – Ewa Winnicka i Dionisios Sturis, doświadczeni reporterzy, którzy w duecie podjęli się wyjaśnienia głębokich przyczyn makabrycznego morderstwa dokonanego przez Polaka na brytyjskiej wyspie. Czytają, jakby ze sobą rozmawiali, podając nam kolejne porcje opowieści. Porcje ułożone w precyzyjnie zaplanowany sposób, tak że napięcie narasta, ale coraz dokładniej rysują się także tło i okoliczności tragedii. Z każdym fragmentem nasza wiedza się powiększa, nie ma tu „pustych przebiegów”, żadnego informacyjnego czy krajobrazowego zbytku.

Czytaj dalej