Pogoda ducha

Przekleństwo jednomyślności

Tomasz Stawiszyński
Czyta się 3 minuty

Zwróciliście uwagę na to zjawisko? Jakoś szczególnie widoczne chyba przede wszystkim w polskiej debacie publicznej, w gazetach, programach telewizyjnych i radiowych, a wreszcie w dyskusjach na Facebooku czy Twitterze. A mianowicie: coraz silniej i coraz bardziej otwarcie proklamowany dogmat jednomyślności. 

Czy raczej: potrzeba jednomyślności pojawiająca się także w tych środowiskach, które deklaratywnie od takiej postawy trzymają się jak najdalej. Identyfikują się bowiem z pluralizmem. Głoszą wartość różnorodności. A także przekonanie, że unifikacja jest sama w sobie czymś niepokojącym. Dążenie zaś do niej za wszelką cenę – prawie zawsze wiąże się z taką czy inną formą przemocy.

No właśnie, czy to nie dziwne? Głoszą pochwałę różnorodności, a jednocześnie domagają się jednomyślności. Podkreślając wartość dyskusji – nie tolerują dyskusji, kiedy dotyczy ona kwestii, w sprawie których mają bardzo zdecydowaną opinię. Bo właśnie w niektórych kwestiach – przekonują – dyskusja nie tylko nie jest potrzebna, nie tylko nie jest możliwa, ale przynosi wręcz opłakane skutki.

Kiedy tak się dzieje? Na przykład w sytuacji, w której mamy naprzeciw siebie potężnego przeciwnika. Wówczas prowadzenie wewnętrznej debaty, dopuszczanie wielu różnych podejść czy stanowisk może nas w oczach tego potężnego przeciwnika osłabić. Dlatego musimy posługiwać się dyskursem jednolitym niczym japońska stal. Nie różnić się, nie dzielić, nie prowadzić dyskusji. Mówić głosem brzmiącym bezwzględnie unisono. Co jednak z różnorodnością i pluralizmem? To świetne narzędzia na czas pokoju. Na czas wojny jednak należy odłożyć je na bok.

***
Brzmi momentami przekonująco, nieprawdaż? Zwłaszcza w kontekście retoryki wojennej. Czy w każdym razie odwołującej się do sytuacji jakiegoś ostrego sporu. Pomiędzy lewicą a prawicą, ateistami a wierzącymi, feminizmem a patriarchatem, zwolennikami postępu a konserwatystami. Łatwo przyjąć tę atrakcyjną ideę, że kiedy jednoznacznie opowiadamy się po którejś stronie sporu, nie powinno być czasu na wątpliwości.

Ale jak to wygląda w praktyce? Zazwyczaj tak, że pewna mniej lub bardziej wąska grupa zjednoczona wokół jakiejś wykładni próbuje za wszelką cenę uczynić swoją narrację dominującą. Wychodząc z założenia, że możliwa jest tylko jedna interpretacja, tylko jedno stanowisko, tylko jedna perspektywa, przyjmuje ona – czasem świadomie, a czasem nieświadomie – postawę: „kto nie z nami, ten przeciwko nam”. Tego rodzaju postawa w sposób naturalny ciąży zaś w kierunku dualizmu, czyli podwójności. Tu my, a tam oni. Jeśli my reprezentujemy jedność, jeśli jesteśmy monolitem, wówczas wszystko, co się w ten monolit nie wpisuje, stanowi dla nas zagrożenie. Bo przecież my mamy rację. Stoimy we właściwym miejscu. Rozumujemy poprawnie. Mamy niezawodnie nastawioną busolę moralną.

Jeśli więc tak jest, jeśli faktycznie mamy rację, stoimy we właściwym miejscu, rozumujemy poprawnie i mamy niezawodnie nastawioną busolę moralną – wówczas wszyscy, którzy się z nami nie zgadzają, reprezentują jakości zgoła przeciwne.

***
Jest w tym oczywiście jakaś przemoc. Jakiś ukryty pod powierzchnią autorytaryzm, który im głębiej jest schowany, tym donośniej sam siebie nazywa liberalizmem. Jest w tym też jednak zwyczajny strategiczny błąd. Ze ślepej jednomyślności rzadko kiedy cokolwiek dobrego wynika.

Jednomyślność jako taka nie jest bowiem żadną samoistną wartością. Jest ledwie pochodną innych wartości. Na przykład – otwartości, racjonalności, wolności słowa, wolności sumienia, możliwości nieskrępowanego głoszenia swoich przekonań. Tam, gdzie ludzie mogą myśleć to, co chcą, a jednocześnie nie traktują swoich poglądów jako niezbywalnych składników swojej tożsamości, której, broń Boże, nie wolno zmienić nawet o centymetr, otóż tam jednomyślność, owszem, ma szansę się kiedyś pojawić. Dlaczego? Bo nikt do niej nie dąży. Nikt na nią nie czeka. Nikt nie przejmuje się, jeśli jej nie ma.

Istotne jest natomiast coś zupełnie innego. A mianowicie: idea wspólnego poszukiwania prawdy rozumianej jako stopniowe przybliżanie się do najbardziej adekwatnego możliwego opisu rzeczywistości. Albo idea wspólnego wypracowywania optymalnych warunków życia, zasad etycznych, reguł postępowania.

Dopiero kiedy przyjmie się tego rodzaju pryncypia, jednomyślność staje się czymś więcej niż tylko zwykłym dogmatyzmem. Może być albo nie być – i nie ma to większego znaczenia. W przeciwnym razie okazuje się tylko jeszcze jednym środkiem pozwalającym uchronić się przed bólem niezależnego myślenia. Przed koniecznością weryfikacji własnych przekonań. Przed niepokojem płynącym z dysonansu poznawczego.

A może także przed świadomością, że rzeczywistość jest na tyle złożona i niejednorodna, że nie istnieje jedna jej interpretacja, jedna zawsze i wszędzie obowiązująca wizja tego, czym jest albo czym być powinna.

            

Czytaj również:

Filozofia: młot na dogmatyzmy
Marzenia o lepszym świecie

Filozofia: młot na dogmatyzmy

Tomasz Stawiszyński

Dlaczego od bez mała 30 lat nie udało się wpisać filozofii na listę obowiązkowych przedmiotów szkolnych?

W czyim to jest interesie: żeby filozofii w szkołach nie było?

Czytaj dalej