Natura ma właściwości oczyszczające. I choć naukowcom nie udaje się ustalić, na czym dokładnie polega jej działanie, ludzie od wieków kąpią się… w krajobrazach.
Gorący prysznic po długim dniu, orzeźwiające zanurzenie w zimnej rzece w upalne południe, skok do górskiego strumienia po nasiadówce w rozgrzanej bani – wszystkie te chwile jednoznacznie kojarzymy z oczyszczeniem, pozbyciem się napięcia i brudu, a także z poczuciem odnowy. Ale choć już starożytni uważali, że tylko porządna kąpiel pozwala czuć się w pełni człowiekiem, nasze związki z czystością i wodnymi rytuałami były na przestrzeni wieków wyboiste. Po greckich i rzymskich termach oraz wielogodzinnych społecznych ceremoniach kąpielowych Europa średniowieczna, jak również przedoświeceniowa przejawiała konsekwentną awersję do wody i czystości. W gruncie rzeczy powszechność kranów, wanien i mydeł zawdzięczamy plagom oraz rewolucjom przemysłowym. A dopiero ostatnie dekady przynoszą w kwestii mycia się wyraźny renesans i nadają pojęciu czystości nowy wymiar.
W różnych kulturach odradza się teraz sztuka kąpieli – nie tyle jako czynności higienicznej, ile praktyki pozwalającej połączyć się z naturą i doświadczyć odrodzenia. Równie istotne okazują się aspekty ukojenia organizmu i ducha. Bo teraz oczyszczamy się nie tylko z brudu czy bakterii, ale przede wszystkim z cywilizacyjnego przeciążenia: nadmiaru bodźców, odebranych mejli, pośpiechu oraz doświadczania sztuczności. Najnowsze trendy kąpielowe pokazują, że akt ten może odbyć się bez użycia wody. Naprawdę ważne jest naturalne otoczenie i nasza zdolność zanurzenia się w nim.
Najbardziej zaawansowani w tej praktyce są Japończycy, już niemal powszechnie korzystający z dobrodziejstw tzw. kąpieli leśnych – shinrin-yoku. Ta dalekowschodnia sztuka, rozpowszechniana od lat 80. XX stulecia (czyli ery technologicznego boomu), polega na zanurzaniu się w atmosferze lasu, świadomym przebywaniu w przyrodzie i głębokim łączeniu się z nią za pomocą zmysłów.
Ojcem chrzestnym coraz popularniejszego trendu jest doktor Qing Li z Nippon Medical School w Tokio. Według niego kąpiel w lesie odbudowuje zapomniany zmysłowy pomost między człowiekiem a naturą, pozwala otworzyć się i w zintensyfikowany sposób chłonąć dźwięki, zapachy, światło oraz samo powietrze wypełniające leśny ekosystem. W tłumaczonej na coraz większą liczbę języków książce Forest Bathing: How Trees Can Help You Find Health and Happiness dr Qing Li wykazuje, że świadome przebywanie w lesie obniża puls, osłabia depresję, zmniejsza niepokój, zmęczenie i dezorientację. Osoby biorące udział w omawianych przez niego testach odbywały długie spacery leśne dwa dni z rzędu, u większości odnotowano potem obniżone poziomy dopaminy i noradrenaliny (w moczu), co dowodzi zrelaksowania.
Ale na tym nie koniec. Doktor wykazuje, że u badanych o połowę podniósł się poziom białych krwinek odpowiadających za odporność organizmu, o ponad 50% wzrosła także ich wydajność. Podwyższone wskaźniki utrzymywały się nawet miesiąc po odbyciu spacerów. Kluczową rolę odgrywają tu fitoncydy (związki produkowane przez rośliny) – wdychanie ich może zwiększać produkcję białych krwinek.
Inne badania dostarczają dowodów na to, co wielu z nas zna z autopsji: nieśpieszne chodzenie po lesie, obserwacja roślin, wsłuchiwanie się w śpiew ptaków i patrzenie na różne odcienie zieleni wyciszają i poprawiają samopoczucie. Naukowcy ustalili na przykład, że u leśnych spacerowiczów spada poziom kortyzolu (nazywanego hormonem stresu), obniża się ciśnienie krwi, poprawia funkcjonowanie układu współczulnego odpowiadającego m.in. za mobilizację organizmu. U stałych bywalców lasu stwierdzono też obniżony poziom agresji i wrogości.
Oczywiście wszystko to może się zdarzyć, jeśli spełnimy kilka warunków, a pobyt w lesie potraktujemy jako staranną praktykę, nie zaś nerwowy trucht z nosem w telefonie. Podstawowe reguły shinrin-yoku wymagają, aby odłożyć wszelkie urządzenia, po lesie poruszać się powoli i bez celu. Dr Li radzi słuchać ciała, podążać za jego odruchami – ono ma być przewodnikiem.
Chodząc, warto korzystać w pełni ze wszystkich zmysłów: z uwagą obserwować otaczające kształty, często przystawać, wpatrywać się w strukturę liści, z bliska przyglądać się kwiatom, zawiesić wzrok na świetle migoczącym w koronach drzew, na owadach. Robić użytek nie tylko z oczu, lecz także z uszu – wsłuchiwać się w odgłosy. Wykorzystać dłonie – dotykać kory, mchu, liści, gałęzi. Ekspert rekomenduje chodzenie boso po leśnej ściółce czy polanach oraz szerokie otwieranie ust, głębokie oddychanie i dosłowne smakowanie czystego powietrza.
Japońscy specjaliści zapewniają, że leśne kąpiele wspierają leczenie poważnych schorzeń: nowotworów, udarów, wrzodów. Wyniki badań sprawiły, że shinrin-yoku jest już częścią narodowego programu opieki zdrowotnej. I coraz częściej Azjatom wtórują europejscy koledzy. Nową pozycją wśród tzw. social prescribing (zajęć na receptę) przepisywanych przez brytyjskich lekarzy jest właśnie kąpiel leśna jako ułatwiająca połączenie z naturą i spowolnienie tempa życia. Social prescribing to gama czynności zalecanych na problemy zdrowotne mające podłoże pozamedyczne – wynikające ze stresu, czynników cywilizacyjnych, ciągłej presji. W Wielkiej Brytanii nie jest już niczym dziwnym opuszczanie gabinetu lekarskiego z receptą na… uprawianie ogródka, gotowanie, kurs tańca albo właśnie shinrin-yoku.
Choć spacer w lesie wydaje się nie wymagać specjalnych talentów, przybywa profesjonalnych przewodników i nauczycieli leśnej uważności. Brytyjskie Królewskie Stowarzyszenie Ochrony Ptaków w ubiegłym roku zorganizowało serię oprowadzanych kąpieli. Powstał też europejski Forest Bathing Institute szkolący przewodników. Pełna sesja z indywidualnym nauczycielem powinna trwać około 3 godzin, składa się na nią teoretyczne wprowadzenie, po którym następuje seria ćwiczeń budzących nasze zakurzone zmysły. Wszelkim sceptykom i krytykom dr Qing Li – teraz także przewodniczący japońskiego Stowarzyszenia Medycyny Lasu – przypomina, że shinrin-yoku nie jest terapią, ale skuteczną profilaktyką. A coraz liczniejsi entuzjaści tej praktyki pokazują, że można się jej oddawać w każdym, nawet trochę zadrzewionym obszarze, choćby w parku.
Tereny miejskie odzyskują swój naturalny charakter i kąpielową przydatność również w bardziej dosłownym – wodnym – wymiarze. W tej dyscyplinie prym wiodą Oslo i Kopenhaga. Dwie skandynawskie stolice włączyły swoje zbiorniki wodne oraz kanały do kategorii terenów zielonych i po pierwsze oczyściły wodę, a po drugie zachęcają mieszkańców, by w niej pływali. Kopenhaskie kanały w ciepłe dni zmieniają się w oblegane plaże, a w Oslo minimalistyczne drewniane pomosty i tarasy pozwalają wyjść z biura i rzucić się wprost w chłodne fale. To coś więcej niż namiastka kąpieli w naturze, raczej wskazanie, że sojusz miasta z przyrodą jest możliwy, a dla naszego zdrowia – nieodzowny.
Już w 1984 r. w szpitalu w Pensylwanii profesor architektury Roger Ulrich przeprowadził badanie pokazujące, że pacjenci, którzy dochodzili do siebie po operacji, zdrowieli szybciej, jeśli z łóżek widzieli drzewa, a nie ceglane ściany innych budynków. I choć mała skala jego badania pozwala kwestionować wyniki, od lat cytuje się je jako dowód, że już sama bliskość przyrody ma działanie dobroczynne. Gdy Ulrich badał pacjentów, globalna urbanizacja dopiero się rozkręcała. Teraz, trzy dekady później, wpływ pęczniejących miast na naszą kondycję wydaje się miażdżący. A potrzeba obmycia się z czynników cywilizacji – paląca. Stąd jej nowa żywotność i nasilająca się moda na kąpiele w dzikości: przybywa entuzjastów morsowania, pływania w rzekach, jeziorach i gorących źródłach.
Nowym, ultramodnym życiem cieszą się także sauny. W Rosji są to banie, a w Korei Południowej – jjimjilbang, czyli pokoje parowe. Całe rzesze miastowych wymykają się z urbanistycznych scenografii na weekend, by na wsiach, w parkach narodowych i lasach wypocić toksyny, na zmianę rozgrzewać i schładzać ciała, kojąc także zmysły. Choć banię, jjimjilbang czy japoński onsen różnią rytualne detale, w większości kąpieli obowiązuje dostrojenie się do sił natury: poddanie się temperaturze, obserwowanie pary, regulowanie ciepłoty ciała przez polewanie się chłodną wodą. A przede wszystkim – zatrzymanie. W rytuałach kąpielowych bezruch lub ekstremalne spowolnienie, wraz z milczeniem, należą do dobrego tonu i są istotą sprawy. Uprawiane w naturze stanowią doskonałe ekoantidotum na przedawkowanie życia w jego współczesnych przejawach.
Na początku XXI stulecia przeciętny Amerykanin spędzał na świeżym powietrzu zaledwie 7% swojego życia, reszta upływała mu w zamkniętych pomieszczeniach i samochodzie. Gorzej być już chyba nie może, pora więc ruszyć w plener i zanurzyć się po czubek głowy – w wodzie lub roślinach.
Korzystałam m.in. z książek: Historia brudu Katherine Ashenburg, Without the Banya We Would Perish Ethana Pollocka oraz Forest Bathing dr. Qing Li.