Skóra do skóry czyli ciałokrewieństwo Skóra do skóry czyli ciałokrewieństwo
i
„Kobiety i niemowlę w publicznej łaźni”, 1799, Utagawa Toyokuni; źródło: MET
Promienne zdrowie

Skóra do skóry czyli ciałokrewieństwo

Aleksandra Reszelska
Czyta się 8 minut

W pełnej paradoksów Japonii dotyk uważa się za najważniejszy ze zmysłów. I to mimo że przestrzeń publiczna jest zdecydowanie bezdotykowa.

Kiedy odwiedziłam Tokio dobre 15 lat temu, Michiko, moja wieloletnia przyjaciółka, zaprosiła mnie na kolację. Pociąg, który jechał z centrum do Saitama, milionowej tokijskiej sypialni, miał ogromne opóźnienie. Do maleńkiego mieszkania Michiko, jej męża i dwójki dzieci dotarłam więc tak późno, że oboje wykrzyknęli na mój widok: „Zostajesz na noc!”. I zostałam.

Po kolacji Satoshi nalał nam po kieliszku domowej nalewki ze słonych, fermentowanych śliwek umeboshi. Michiko zniknęła z dziećmi w niewielkiej łazience, przed którą stały dwa rzędy miękkich, materiałowych kapci.

„Przygotowałam kąpiel!” – krzyknęła w końcu z oddali. Satoshi przyniósł mi ręcznik i nagle znalazłam się w zaparowanym pomieszczeniu kąpielowym z dwójką nagusieńkich dzieci Michiko. Japonka wytłumaczyła mi, że to klasyczny japoński zwyczaj, żeby rodziny kąpały się razem w wysokiej, drewnianej balii, tzw. ofuro. „Ale przecież wszyscy się nie pomieścimy!” – zaprotestowałam, chcąc ukryć moje prawdziwe obawy: że będę zmuszona wejść do balii z całą rodziną Kawasaki zupełnie nago. Rzecz nie do wyobrażenia w moim rodzinnym kraju! Japońska gospodyni odpowiedziała jednak szybko: „Nie przejmuj się, do wanny wchodzimy zawsze w hierarchii ważności. Zazwyczaj Satoshi zanurza się pierwszy, potem dzieciaki, a jak wszyscy wyjdą i się wysuszą, wchodzę ja. Ty jako nasz gość masz dziś jednak pierwszeństwo”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

I tak doświadczyłam pierwszego japońskiego rytuału kąpielowego. Rytuału, który w tym kraju pielęg­nuje się nie tylko jako ważny element zabiegów higienicznych czy relaksacyjnych, ale także jako sposób okazywania uczuć, wychowywania w bliskości i budowania relacji społecznych.

Skóropodobni

Mimo skromnych warunków mieszkaniowych Japończycy uwielbiają rytualnie pluskać się w swoich maleńkich domach i mieszkankach. Tradycyjne ofuro, do którego zaprosiła mnie wieczorem Michiko, to drewniana balia z wysokim brzegiem (zwykle zamykana klapką), która najczęściej ma zewnętrzny system podgrzewania wody – aż do optymalnej temperatury 42°! Do balii wchodzi się już po prysznicu (czyli z czystą skórą) i jeśli jest miejsce, kąpią się w niej rodzice, dzieci, a czasem nawet dziadkowie. Jak wytłumaczyła mi japońska przyjaciółka, we wspólnych kąpielach chodzi o bycie blisko siebie, skóra do skóry, co powoduje, że nie trzeba najbliższym osobom mówić, że są dla nas ważne. „To po prostu sukinshippu” – dodała Michiko.

W książce Japan: A View from the Bath (Japonia: widok z kąpieli) Scott Clark pisze, że słowo „sukinshippu” powstało z połączenia angielskiego skin, czyli skóra, z końcówką -ship, od słowa friendship, czyli przyjaźń. Później antropolodzy zaczęli utożsamiać skinshipkinship, czyli określeniem na pokrewieństwo. Jakiekolwiek jest prawdziwe pochodzenie tego słowa, w Japonii (a także np. w Korei czy Indiach) używa się go na określenie pierwszego dotyku matki i dziecka, który jest fundamentem ich relacji przez całe życie. I nie chodzi wcale o dotyk jedynie fizyczny, chociaż ten jest w pierwszych latach życia dziecka najważniejszy. Japońska filozofia patrzy na te kwestie bardziej holistycznie niż kultury Zachodu. Skinship, czyli w bardzo luźnym tłumaczeniu: ciałokrewieństwo, to tak naprawdę wiele zachowań budujących relację bliskości – przytulanie się, spanie razem czy wspólne kąpiele. Praktykuje się je też jednak szerzej, w kontekście całego społeczeństwa – poprzez rytuały w publicznych łaźniach sento czy gorących źródłach onsen.

Serce z sercem

Antropolożka Diana Adis Tahhan w książce The Japanese Family: Touch, Intimacy and Feeling (Japońska rodzina: dotyk, intymność i uczucia) okreś­la skinship jako „uczucia powinowactwa między dwójką albo większą liczbą osób, które wykraczają poza ciało i dotyk, chociaż to w nich mają swój początek”. W serii japońskich dokumentów telewizyjnych Dzieciństwo z lat 90. o skinship pojawia się cały rozdział. Jedna z matek tłumaczy w nim, że od zawsze wiedziała, iż będzie swoje dziecko nosić po urodzeniu w chuście, a także karmić piersią tak długo, jak będzie tego chciało. „To buduje nasze sukinshippu, ten kontakt skóra do skóry, patrzenie w oczy i wąchanie się nawzajem” – tłumaczyła. Japoński skinship to zatem doświadczenie bliskości – cielesnej, zapachowej, psychicznej – które dziecko poznaje najpierw w domu rodzinnym, a później wnosi dalej w inne bliskie sobie relacje.

Jak tłumaczy Adis Tahhan, pierwotny kontakt fizyczny matki z dzieckiem najintensywniejszy jest przez pierwsze pięć, maksymalnie sześć lat. Później w relacji jest coraz mniej dotyku, ale wciąż pozostaje ona głęboka. Sukinshippu przechodzi płynnie w porozumienie za pomocą spojrzeń, zachowań oraz słów, a właściwie znaczeń ukrytych między standardowymi słowami. Co jest ważne, w klasycznych definicjach sukinshippu nie uwzględnia się ojców, chociaż współcześnie oni też uczestniczą w praktykach bliskości. Na przykład w Tokio modne są teraz ojcowskie spotkania z niemowlakami, które tatusiowie noszą w chustach.

To naprawdę ciekawe, że ponadrozumową bliskość Japończycy postanowili określić słowem oznaczającym kontakt nagiego ciała z innym ciałem. Być może dlatego, że skóra to prawdziwa bomba sensoryczna. Na około 2-centymetrowym odcinku znajduje się ponad 3 mln komórek, 100 gruczołów potowych i 50 zakoń­czeń nerwowych. A na ­100 ­mm² ­znaleźć można 50 najróżniejszych receptorów.

Skóra to również największy organ naszego ciała! Nic dziwnego, że brytyjski antropolog Ashley Montagu w książce Touching. The Human Significance of the Skin nazwał dotyk matką wszystkich zmysłów. Montagu wyjaśnia też, dlaczego relacje cielesne w krajach azjatyckich rozwijają się dość swobodnie, nieobciążone surowymi ocenami i wątpliwościami moralnymi (w stylu: „Czy wypada, żeby ojciec kąpał się nago ze swoją pięcioletnią córką?”). To chrześcijaństwo stworzyło negatywną korelację między dotykiem a grzechem, buddyzm zaś na kontakt skóra do skóry od zawsze patrzył bardzo przyjaźnie.

Wszyscy do wód

Jednym z ciekawszych aspektów miejskiej kultury publicznej w Japonii są wszechobecne publiczne łaźnie sento oraz onsen, czyli baseny z gorącą wodą źródlaną. Badacze kultur azjatyckich, zwłaszcza buddyzmu oraz shintoizmu, tradycyjnej japońskiej religii (a właściwie systemu wierzeń), przywołują często historię, która tłumaczy, dlaczego Japonia ma tyle tryskających minerałami gorących źródeł. Legenda głosi, że pewien mnich buddyjski podróżował przez japońskie góry, aż spotkał błąkającego się tam trędowatego. Mnich zaoferował, że może go nakarmić albo napoić, ale chory poprosił o coś zgoła innego. Zaczął błagać mnicha, żeby polizał jego swędzące, ropiejące rany, bo tylko to może przynieść mu ulgę. Ciałem mnicha wstrząsnęły dreszcze obrzydzenia, lecz szybko je opanował i zrobił to, o co prosił trędowaty. Po chwili pokryty ranami człowiek przedstawił się jako Budda Medycyny Yakushi. W podzięce dla mnicha i w nagrodę dla jego kraju obdarzył go mocą gorących wód mineralnych, a uczynnego buddystę mianował „świętym od gorących wód”.

ilustracja: Karyna Piwowarska
ilustracja: Karyna Piwowarska

Kąpiele w publicznych łaźniach praktykuje się w Japonii od VI w. i rzeczywiście zapoczątkowali je mnisi buddyjscy w swoich świątyniach. Później rytuały kąpielowe praktykowano na dworze cesarskim. To wtedy pojawiły się także łaźnie publiczne dla biedniejszej części społeczeństwa, które do czasu modernizacji Japonii były koedukacyjne (ku zdumieniu Matthew Perry’ego, komodora Marynarki Wojennej USA, który przypłynął do Japonii w 1853 r.).

Do dzisiaj gorąca kąpiel to dla Japończyków doświadczenie wręcz mistyczne. Szacuje się, że co roku do zasilanych wulkanicznymi gejzerami ośrodków onsen Japończycy podróżują 130 mln razy (prawie tyle liczy sobie cała ludność tego kraju). Onsen najczęściej podzielone są na sektory dla kobiet i dla mężczyzn, a kąpiący się nie potrzebują ubrań. Do gorącej źródlanej wody też wchodzi się oczywiście nago, po uprzednim wyszorowaniu się specjalną szczotką i mydłem. Na kąpieliskach publicznych zabronione są tatuaże, które wciąż kojarzą się z mafią. Po wielogodzinnym moczeniu się w gorącej wodzie wszyscy spotykają się w części koedukacyjnej, gdzie na matach tatami można się napić herbaty o smaku bulionu.

Fasada kontra naturalność i prawda

„W Azji oczyszczanie ciała to je­dno­cześnie oczyszczanie umysłu, stąd tak głęboki rytualizm tych praktyk” – tłumaczy prof. Max Moerman, badacz kultur azjatyckich z Columbia University.

To prawda. Przez lata obserwowałam, jak kobiety w różnym wieku godzinami przesiadywały w basenach z gorącymi wodami, rozmawiając, drzemiąc czy śmiejąc się dyskretnie. Nie wszystkie wcześniej się znały. Onsen to doświadczenie wielo­pokoleniowe i ponad podziałami. Nikt nie nosi tu ubrań, a mimo różnych kształtów ciała i stopnia obwis­łości skóry wszyscy są równi. Nie ma też elementu seksualizacji ciała. Wspólne siedzenie w wodzie lub przy basenach wyzwala silne poczucie wspólnoty i wolność na poziomie duchowym, mimo że – paradoksalnie – to właśnie cielesność jest w tych momentach najbardziej wyeksponowana.

Dawno temu zastanawiało mnie, dlaczego w tak otwartej na nagość Japonii publiczne okazywanie uczuć – całowanie się, trzymanie za ręce, nadmierne przytulanie czy siadywanie na kolanach – nie jest mile widziane. Zdawało mi się to paradoksem. Później zrozumiałam, że w filozofii życia codziennego Japończycy bardzo mocno oddzielają to, co praktykowane na zewnątrz (tzw. tatemae, czyli fasada), od tego, co najgłębsze, najbardziej naturalne i szczere (honne). Głęboka kontaktowość japońskich rodzin, zwłaszcza w tej pierwszej fazie życia rodzinnego, kiedy dzieci są najmniejsze, powoduje, że poza domem można dopasować się do sztywnych i rygorystycznych wymogów społecznych. Dlatego poza­rodzinny świat jest mocno bezdotykowy – przestrzeń intymna w biurach, restauracjach, metrze czy na ulicach naznaczona jest dystansem.

Nieraz zdarzyło mi się słyszeć od Japończyków, że jako jeden z niewielu narodów umieją porozumiewać się bez słów, ponieważ ich serca od dziecka uczą się pozacielesnej komunikacji, tzw. ishin denshin. „Jeśli jesteś członkiem rodziny albo osobą tak bliską, że traktują cię jak członka rodziny, nie ma wymogu, żeby ktoś cię uściskał, kiedy zobaczy cię po długiej nieobecności w progu domu. Wystarczy, że gospodarz spojrzy się na ciebie z miłością, powie Okaerinasai (dobrze, że już wróciłeś), zaprosi na gorącą zupę. To tak, jakby dotknął cię swoim wzrokiem i głosem” – pisze antropolożka Diana Adis Tahhan. Taką naturalną, czyli zarezerwowaną dla najbliższych, komunikację Japończycy nazywają atarimae kimochi – naturalne uczucia. Nic dziwnego, że jedno z ulubionych japońskich przysłów brzmi jak haiku: „Powiedzieć nic – to dopiero kwiat”. 

"W publicznej łaźni", drzeworyt Isody Koryûsaiego z 1775 r.; zdjęcie: kolekcja Williama S. i Johna T. Spauldingów, Museum of Fine Arts w Bostonie
„W publicznej łaźni”, drzeworyt Isody Koryûsaiego z 1775 r.; zdjęcie: kolekcja Williama S. i Johna T. Spauldingów, Museum of Fine Arts w Bostonie

Przepis na japońską kąpiel w stylu ofure

Potrzebne będą:

  • głęboka drewniana balia (najlepiej wykonana z drewna hinoki, z którego buduje się świątynie shintoistyczne), ale może też być bardzo głęboka wanna emaliowana;
  • woda o temperaturze 38–42°C (powinna sięgać nam do ramion, kiedy siedzimy).

Po chłodnym prysznicu i umyciu ciała mydłem związujemy włosy i zanurzamy się w gorącej wodzie. W kąpieli możemy siedzieć nawet 30–45 minut.

Ponieważ ma to być doświadczenie bliskości, zapraszamy do wanny/balii chłopaka czy dziewczynę, męża albo żonę, mamę, tatę, dzieci i przyjaciół, chociaż najprawdopodobniej nie wszystkich naraz!

Tego tekstu możesz również posłuchać w naszym dziale Multimedia.

Czytaj również:

Wenus w połogu Wenus w połogu
i
Sandro Botticelli, "Mars i Wenus", National Gallery w Londynie
Doznania

Wenus w połogu

Anna Arno

Widok nagiego ciała już nie gorszy. Ale czy jeszcze wzbudza zachwyt? Przyglądamy się najsłynniejszym aktom w historii sztuki.

Zapewne w najbliższym czasie nie należy się spodziewać w sztuce poważniejszego skandalu. Żyjemy w epoce nieco zblazowanej: wszystko wolno pokazać i wszystko się już widziało. Trudno też oczekiwać artystycznych emocji związanych z ludzkim ciałem. Im staranniej jest ono zakryte, niedostępne, obłożone religijnymi czy społecznymi zakazami, tym bardziej godne pożądania, ale też dwuznaczne i podejrzane. Pornografia, profesjonalna i domowa, w setkach odmian i kategorii jest dostępna za jednym kliknięciem. W niebieskiej poświacie ekranu można się nasycić obrazami nagich ciał w dowolnej konfiguracji. Ale tej intymnej kontemplacji chyba nie można porównać z przeżyciami tureckiego dyplomaty Chalila Beja, który w swojej sypialni, za zieloną zasłonką trzymał Pochodzenie świata.

Czytaj dalej