W pełnej paradoksów Japonii dotyk uważa się za najważniejszy ze zmysłów. I to mimo że przestrzeń publiczna jest zdecydowanie bezdotykowa.
Kiedy odwiedziłam Tokio dobre 15 lat temu, Michiko, moja wieloletnia przyjaciółka, zaprosiła mnie na kolację. Pociąg, który jechał z centrum do Saitama, milionowej tokijskiej sypialni, miał ogromne opóźnienie. Do maleńkiego mieszkania Michiko, jej męża i dwójki dzieci dotarłam więc tak późno, że oboje wykrzyknęli na mój widok: „Zostajesz na noc!”. I zostałam.
Po kolacji Satoshi nalał nam po kieliszku domowej nalewki ze słonych, fermentowanych śliwek umeboshi. Michiko zniknęła z dziećmi w niewielkiej łazience, przed którą stały dwa rzędy miękkich, materiałowych kapci.
„Przygotowałam kąpiel!” – krzyknęła w końcu z oddali. Satoshi przyniósł mi ręcznik i nagle znalazłam się w zaparowanym pomieszczeniu kąpielowym z dwójką nagusieńkich dzieci Michiko. Japonka wytłumaczyła mi, że to klasyczny japoński zwyczaj, żeby rodziny kąpały się razem w wysokiej, drewnianej balii, tzw. ofuro. „Ale przecież wszyscy się nie pomieścimy!” – zaprotestowałam, chcąc ukryć moje prawdziwe obawy: że będę zmuszona wejść do balii z całą rodziną Kawasaki zupełnie nago. Rzecz nie do wyobrażenia