Wykonuje prawie 40 mln operacji na sekundę i ma skłonność do kontrolowania wszystkiego. W dodatku jest uparty i od plejstocenu nie zmienił zwyczajów: uporczywie fantazjuje o tym, co złego może się nam przytrafić. Jak uspokoić nasz mózg, by pozwolił nam odpocząć od niepokoju i nadmiaru bodźców, sprawdziła Magdalena Salik.
Najbardziej skomplikowana maszyna świata wygląda jak gigantyczny orzech włoski. Jest nieapetycznie szara i ma konsystencję galarety. Waży nieco więcej niż kilogram. Wykonuje 38 mln operacji na sekundę, ale będąc produktem wytworzonym z troską o środowisko, zużywa zaledwie 12,6 wata na godzinę (o wiele mniej niż najsłabsza żarówka). Wykorzystuje przy tym wyłącznie zieloną energię: zasilana jest tlenem i glukozą.
Szczytowe osiągnięcie przyrodniczej inżynierii zostało uznane za ideał już eony temu. Ostatnich poprawek w projekcie dokonano przed jakimiś 50 tys. lat. Od tego czasu ludzki mózg się nie zmienia. Nie ma powodu: bezprecedensowego sukcesu ewolucyjnego dowodzą jego osiągnięcia. Zasiedlił wszystkie kontynenty, jego kilka kopii stanęło na Księżycu, a jedna skakała nawet ze spadochronem ze stratosfery.
Sukces ten nie byłby możliwy, gdyby nie zewnętrzna warstwa mózgu – kora mózgu. U ludzi urosła ona, osiągając bezprecedensową grubość 2–4 mm. By zmieścić się pod czaszką, zwinęła się i pofałdowała. Nie dała się okiełznać tylko za czołem, które powiększyło się i wyprostowało, by dopasować się do najmłodszej ewolucyjnie kory czołowej.
Warto było – to właśnie kora czołowa wyróżnia nasz mózg spośród wszystkich innych mózgów poruszających się po Ziemi. Dzięki niej, nie wstając z fotela, potrafimy wyobrazić sobie, co czuł Felix Baumgartner, kiedy stanął na krawędzi balonu stratosferycznego Zenith; umiemy odliczyć od 138 w tył co trzy; możemy zwizualizować sobie, jak wyglądają statki szturmowe w ogniu niedaleko Pasa Oriona, a następnie spisać swoje fantazje, uderzając w klawiaturę dziesięcioma palcami. Empatia, wyobraźnia, umiejętności matematyczno-logiczne i zaawansowana motoryka dłoni – to wszystko zawdzięczamy korze czołowej. A także nieprawdopodobnie skomplikowanej symfonii sygnałów chemicznych i elektrycznych, które składają się na pracę mózgu.
Skromność jest tu zbyteczna: powinniśmy być dumni ze swojego mózgu, bo takiego cudu w czaszce nie ma nikt.
Istnieje jednak pewien szkopuł.
Mój mózg, czyli kto?
Można go opisać następująco: otóż mózg wcale nie jest nasz; to raczej my jesteśmy jego. O świadomości nie wiadomo zbyt wiele pewnych rzeczy poza tym, że umieją ją wytworzyć jedynie mózgi ssaków znajdujących się najwyżej na drabinie ewolucji. To prowadzi do przykrej prawdy: to, co przywykliśmy określać jako „ja”, jest jedynie użytecznym ewolucyjnie wytworem mózgu. Jesteśmy niczym teatralna lalka, której kończyny poruszają się za pociągnięciem sznurków: jedynie zdaje nam się, że robimy, co chcemy, myślimy, co chcemy, i dysponujemy czymś, co szumnie określa się jako wolną wolę. W rzeczywistości robimy, myślimy i doświadczamy jedynie tego, co najpierw zaaprobuje usytuowany na szczycie naszego ciała i pociągający za sznurki galaretowaty twór.
Dowód? Poszukiwało go 86 mln neuronów składających się na mózg Benjamina Libeta, fizjologa z University of California w San Francisco. W 1983 r. mózg ten obmyślił prosty eksperyment: badanym dano możliwość naciśnięcia przycisku. Pomiar elektrycznej aktywności ich mózgów związanej z tym działaniem wykazał, że wzrastała ona już 300 milisekund przed pojawieniem się świadomej intencji działania. Innymi słowy: to mózgi badanych autonomicznie zdecydowały, że będą oni naciskać przycisk. Dopiero później pozwoliły wytworzonym przez siebie umysłom na pozór niezależnie dojść do tych wniosków.
W 2008 r. doświadczenie Libeta rozwinął John-Dylan Haynes. Wykorzystanie nowoczesnych technik obrazowania pokazało, że nasz mózg może podejmować decyzję nawet kilka sekund przed tym, jak zrobimy to świadomie. Nad wolną wolą rozległ się wówczas ponury chichot deterministów – jednak na szczęście dla nas wnioski Libeta i jego następców zostały wkrótce zakwestionowane. W 2012 r. Aaron Schurger zaproponował inną interpretację wskazań elektroencefalografu, a społeczność naukowa zaczęła zastanawiać się nie tyle nad tym, czy zna odpowiedź na pytanie o istnienie wolnej woli, ile jak w ogóle takie pytanie sformułować. Nie mogąc rozstrzygnąć, czy nasze siły sprawcze są jedynie iluzją, wypada zgodzić się z neurologiem Michaelem S. Gazzanigą. W książce Kto tu rządzi – ja czy mój mózg? stwierdził: „Umysł jest w pewnym sensie niezależną właściwością mózgu, choć równocześnie jest od niego całkowicie zależny”.
Ta ambiwalencja dobrze oddaje złożoną sytuację, w jakiej się znajdujemy. Do naszego ograniczonego wpływu na własny mózg dochodzi bowiem jeszcze jeden, zasygnalizowany już powyżej problem – otóż żyjąc w XXI w., mamy na wyposażeniu półkule z plejstocenu. Efekt? Nasze fenomenalne sieci neuronów nieustannie i czujnie śledzą otoczenie, by wychwycić wszystko, co nam zagraża, a swoje najnowocześniejsze funkcje wykorzystują do niekontrolowanego, uporczywego i bezprecedensowego fantazjowania o tym, co złego może się nam przytrafić. Ciągły lęk przed przyszłością to superprzystosowanie ewolucyjne – jednak gdy jest zbyt silny lub trwa za długo, ma na nas dewastujący wpływ. Jak pisze w książce Mózg. Podręcznik użytkownika Marco Magrini, „jeśli negatywne myśli nie ustają i nie przerywają ich żadne myśli pozytywne […], niepokój, w wielu swoich wariantach, staje się chroniczny”.
A stąd już tylko krok do fobii, zabawnych tylko wówczas, gdy czyta się o nich w zestawieniach najdziwniejszych rzeczy, przed którymi może spanikować mózg (należą do nich strach przed serem – turofobia, przed papieżem – papafobia, i przed dziurkami – trypofobia).
Jak z tego wybrnąć? Jak uspokoić nasz superzaawansowany, ale niespecjalnie dostosowany do życia w erze technologicznej mózg plejstoceński, z którym wiąże nas skomplikowana relacja dominacji i pasywności? Na szczęście są na to sposoby. Jak stwierdził odkrywca neuronów Santiago Ramón y Cajal: „Każdy człowiek, jeśli zechce, może zostać rzeźbiarzem własnego mózgu”.
Na falach roztworu soli
O tym, że dla mózgu łowcy-zbieracza funkcjonowanie w XXI w. może być zmorą, najłatwiej przekonać się, wychodząc w tłumie z metra, udając się w stronę kładki wiodącej nad hałaśliwą wielopasmówką i jednocześnie odbierając kolejnego służbowego mejla. Nasz mózg skąpany w ulewie nieprzyjemnych bodźców zareaguje niechybnie podsunięciem nam pomysłu rzucenia wszystkiego i udania się w Bieszczady – prostszym sposobem na odzyskanie spokoju jest jednak zanurzenie się w roztworze soli.
Ten koncept narodził się jakoby w podstępnych umysłach funkcjonariuszy służb specjalnych w latach 50. XX w. Wśród dziwacznych pomysłów na zdobycie przewagi strategicznej nad wrogim mocarstwem pojawiło się wówczas zaaplikowanie jego obywatelom deprywacji sensorycznej. Z braku odpowiedniej liczby schwytanych szpiegów pierwsze testy przeprowadzali na studentach Kanadyjczyk Donald Hebb oraz Amerykanin John C. Lilly. Ten drugi skonstruował komorę deprywacyjną: zbiornik wypełniony roztworem soli o temperaturze zbliżonej do temperatury ciała i odizolowany od zewnętrznych bodźców. Chodziło o to, by osoba, która się w nim położy, czuła jak najmniej.
Co się dzieje z mózgiem, który wyślemy na percepcyjny odwyk? Studenci wymoczeni w solance przez Lilly’ego skarżyli się na halucynacje, utratę poczucia samego siebie oraz silne wrażenie nierzeczywistości. Sam Lilly w książce Tanks for the Memories swój wynalazek opisał jako dziurę w rzeczywistości; wchodząc w nią, doświadczył podłączenia się do sieci komunikacyjnych innych cywilizacji z wielu galaktyk.
Na szczęście – lub na nieszczęście – jeśli dzisiaj zdecydujemy się na bujanie w solance, nie grozi nam już dysputa z Marsjaninem sofistą. Obecnie wiadomo, że deprywacja sensoryczna, stosowana z umiarem, daje naszemu mózgowi odpocząć, a nas wprawia w stan głębokiego relaksu. Umiar jest jednak niezbędny: nasz mózg to rozpędzony pociąg, którego nie da się po prostu zatrzymać. Jeśli nie dostanie żadnych bodźców, sam je wytworzy – stąd halucynacje zgłaszane przez pierwszych badanych i międzygalaktyczne wędrówki Lilly’ego. To również przyczyna tego, że korzystający z komory sensorycznej mogą czuć np. mrowienie lub swędzenie. Ich pracowite mózgi wytwarzają wówczas to, co nie dociera do nich z zewnątrz.
Samouspokajacz
Mniej kosztownym i w pełni ekologicznym sposobem ukojenia zestresowanego mózgu jest medytacja. Pozytywne skutki przynosi już jej najprostszy element – wolne oddychanie przez nos. Okazuje się (co sprawdził prof. Andrea Zaccaro z Università di Pisa), że gdy przestajemy łapczywie konsumować powietrze, zmniejsza się częstotliwość fal mózgowych.
Dlaczego w tym przypadku mniej to lepiej? Fale mózgowe powstają, kiedy grupy neuronów jednocześnie się uaktywniają. Rytm jest regularny i cykliczny, ale może być bardzo różny w zależności od tego, co akurat robimy. Nie będzie dziwne, że gdy odkryjemy debet na rachunku, ucieknie nam autobus lub musimy natychmiast dostarczyć pani Zosi druk 35RA/47, emitujemy fale o najwyższej częstotliwości, czyli gamma. Gdy zaś uspokajamy się, bujamy w obłokach lub śpimy, ukołysany mózg wysyła fale alfa lub theta.
Chytry sposób na wprawienie go w ten stan to właśnie spowolnienie oddechu. Gdy znajdujące się w nosie komórki nerwowe rejestrują, że powietrze wpływa powoli i regularnie, mózg dostraja się niczym orkiestra, a my doświadczamy spokoju i relaksu.
Innych dowodów na to, że mózg medytujący to mózg szczęśliwy, dostarczył neurolog Richard Davidson, który wsławił się tym, że skanował funkcjonalnym rezonansem magnetycznym mózgi tybetańskich mnichów. Davidson dowiódł, że regularne sesje medytacji uważności wpływają na ciało migdałowate – część mózgu obsługującą nasze emocje, szczególnie te negatywne. Medytacja sprawia, że spokojniej reagujemy na przykre zdarzenia i myśli, nie poddajemy się tak łatwo stresowi i lepiej się skupiamy. Istnieje też propozycja dla zabieganych – Bashar Badran, neuronaukowiec z Medical University of South Carolina, wykazał, że pozytywne skutki medytacji i jogi pojawią się szybciej, jeśli w trakcie sesji zaaplikujemy sobie przezczaszkową stymulację prądem stałym (tDCS).
Kto wzdryga się przed podłączeniem swojego generatora świadomości do prądu, może zamiast tego pomyśleć ciepło o bliźnich. To proste zajęcie daje nadzwyczaj pozytywne skutki – nie tylko moralne, ale też fizjologiczne. Istnieją badania wskazujące, że wysyłanie pozytywnych myśli w świat i obejmowanie nimi innych istot żywych dosłownie przestraja mózg. Badający sprawę umysł Barbary Fredrickson z University of North Carolina odkrył, że medytacja miłującej dobroci (Loving Kindness Meditation, praktykowana przez buddystów) wpływa na nerw błędny – część układu przywspółczulnego związanego z odpoczynkiem. Nerw błędny ma związek z wieloma najbardziej przyziemnymi funkcjami naszego ciała, np. produkcją insuliny. Barbara Fredrickson wykazała, że jeśli zaczniemy regularnie wysyłać w stronę świata ciepłe myśli, mózg zrewanżuje nam się zwiększoną aktywnością nerwu błędnego, co sprawi, że szybciej będziemy pozbywać się stresu. I bliżej nam będzie do pogodnych altruistów o jasnym spojrzeniu.
Rozciąganie wyobraźni
Oczywiście droga prowadząca w tak szlachetnym kierunku musi być nieco wyboista. Oprócz badań pokazujących pozytywne skutki medytacji przeprowadzono również takie, które ostrzegały przed ubocznymi skutkami uważnego zanurzania się w tu i teraz. Jakimi? Paniką, depresją, halucynacjami, manią lub psychicznym załamaniem. Według badań Davida Shapiro 7% z nas to ci, których mózgi zareagują na medytację właśnie takim wierzgnięciem.
Jeśli obawiamy się, że należymy do tej grupy, możemy dla odmiany się spocić. Zajęcia z jogi Bikrama to 26 asan wykonywanych w pomieszczeniu, gdzie temperatura sięga 40°C, a wilgotność 50%. Jakie korzyści mogą odnieść nasze półkule, gdy będziemy się rozciągać w takich tropikach? Takie same, jakie płyną z medytacji: uspokoimy się, poczujemy się mniej zestresowani, silniejsi fizycznie i psychicznie. Jeśli zaś wzdragamy się przed płaceniem za upał w epoce globalnego ocieplenia, nasz umysł wyprowadzi na prostą nawet sesja zwykłej jogi.
Na prostą, a nawet dalej. Będąc studentką, dr Sara Lazar postanowiła wystartować w Maratonie Bostońskim. Zbyt ambitny trening poskutkował kłopotami z kolanami i plecami. Zalecono jej rozciąganie, Lazar zapisała się więc na zajęcia z jogi. I chociaż początkowo przewracała oczami, słysząc zapowiedzi instruktorki, że dzięki jodze poczuje się lepiej nie tylko fizycznie, ale też psychicznie, po kilku tygodniach faktycznie dostrzegła, że staje się lepszą wersją siebie.
„Zauważyłam, że jestem spokojniejsza, bardziej serdeczna, lepiej radzę sobie z trudnymi sytuacjami i łatwiej mi spojrzeć na świat z perspektywy innych” – mówiła dr Lazar na konferencji TEDx.
Jak to możliwe? Badania wykazują, że joga nie tylko zmniejsza stres, lecz także objawy depresji, zaburzeń lękowych oraz pomaga radzić sobie z bólem i bezsennością. Poprawia też zdolność skupiania się, a jej adepci stają się szczęśliwsi. Zawdzięczamy to jednemu z największych talentów naszego mózgu: neuroplastyczności. To, co robimy regularnie, sprawia, że nasze mózgi zaczynają się inaczej komunikować – czyli pod wpływem powtarzanych czynności (choćby żonglowania) zmieniają się fizycznie. Dr Lazar badała za pomocą rezonansu magnetycznego mózgi osób, które zaczęły uprawiać jogę. Okazało się, że w porównaniu z tymi, które nie zdecydowały się zgłębiać asan, zmniejszyły im się ciała migdałowate przetwarzające negatywne emocje. Inne badania dr Lazar wykazały, że po medytacji i jodze powiększa się skrzyżowanie skroniowo-ciemieniowe – obszar mózgu znajdujący się za uszami, odpowiedzialny za empatię i współczucie.
Na zielonej łące
Każdy inteligentny mózg dojdzie w tym momencie do wniosku, że wystarczy zachęcić podległego mu człowieka do konkretnych działań, by – jak kulturysta – rozwinąć najbardziej pożądane zwoje.
Na szczęście tego rodzaju gimnastyka nie jest bezwzględnie konieczna. Do ukojenia umysłu wystarczy nasze standardowe neurologiczne wyposażenie, gdyż ewolucja zadbała o to, by po okresach silnego stresu w naturalny sposób spływała na nas błogość. Musimy tylko zapewnić naszemu mózgowi odpowiednie do tego warunki.
Jakie? Zła wiadomość dla mieszkańców betonowej dżungli – powinni ją zamienić na klasyczny celulozowy las. Kontakt z naturą jest tak fenomenalnym plastrem na zestresowany mózg, że w niektórych miejscach na świecie przepisuje się go na receptę. Od roku lekarze na Szetlandach mogą zalecić swoim pacjentom spacery po okolicy i obserwowanie fulmarów (czyli dużych, szarych ptaków morskich zwanych tez petrelami). Gdy zaś wichrowe wzgórza pokryje śnieg, wśród zaleceń doktora może znaleźć się po prostu zdjęcie kaptura i stanie przez kilka minut w ciszy na świeżym powietrzu.
Kąpiele leśne odkryli również Japończycy (nazywają je shinrin-yoku), którym po spacerach wśród cedrów obniża się ciśnienie krwi i spada poziom kortyzolu. A nieustannie poszukujące porządku umysły naukowców policzyły, jaką minimalną dawkę kontaktu z naturą powinniśmy zażywać w celach prozdrowotnych. Okazało się, że wynosi ona 20 minut dziennie.
Przyroda ma na nas wpływ, z którego siły rzadko zdajemy sobie sprawę. Samo obserwowanie zdjęć natury sprawia, że po silnym stresie szybciej wracamy do siebie. Wzrasta aktywność nerwu błędnego, który – jak już wspomniano – sprawia, że prędzej radzimy sobie z rozedrganiem wywołanym trudami codziennej egzystencji.
Mózgowe gusta
Czy to możliwe, by nasz mózg reagował pozytywnie na najzwyklejszy landszaft? Niestety, naukowcy nie mają dla nas dobrych wiadomości. Jak pisze w Instynkcie sztuki Denis Dutton, ewolucja wyposażyła nas w artystyczne preferencje, które nie mają nic wspólnego z oficjalną klasyfikacją dzieł sztuki. Wykazał to projekt przeprowadzony w 1994 r. przez dwóch rosyjskich malarzy, którzy osiedlili się w USA – Witalija Komara i Aleksandra Melamida. Nadzorowali oni ankietę zleconą przez Instytut Narodowy, w której pytano ludzi z różnych części świata, co chcieliby oglądać na obrazach. Okazało się, że nasze uśrednione gusta są zaskakująco podobne i zaskakująco niezależne od szerokości geograficznej. Gdziekolwiek byśmy się urodzili, przyjemność sprawia nam patrzenie na obraz, na którym znajduje się dużo zieleni, jeszcze więcej błękitu, oczko wodne i ewentualnie jakieś ślady obecności istot żywych. Tak, to smutna prawda: kontakt ze sztuką to jeden ze sposobów na odstresowanie się, ale nasz mózg zrelaksuje się szybciej nie na wystawie abstrakcjonistów, lecz gdy będziemy kontemplować jelenie u wodopoju.
Jeszcze lepszy efekt uzyskamy, dostarczając sobie odpowiednich neuroprzekaźników. Jest prawdą ogólnie znaną, że możemy osiągnąć stan narkotycznej euforii zupełnie za darmo, jeśli tylko zdecydujemy się trochę pobiegać. Na początkowy ból mózg zareaguje wzmożoną produkcją endorfin (oraz kilku innych neuroprzekaźników), które najpierw uśmierzą cierpienie, a później poprawią nam nastrój i dadzą poczucie szczęścia. Skojarzenia z narkotykami są tu jak najbardziej uprawnione, bo endorfiny działają na mózg podobnie jak inne opioidy: kodeina, morfina czy heroina.
Droga Alberta
Naturalne opioidy to jednak nic w porównaniu ze zdobyczami nauki. Pewnego kwietniowego dnia 1943 r. chemik Albert Hofmann wracał do domu na rowerze. Ulica, drzewa, budynki falowały i odbijały się jak w krzywym zwierciadle. W domu było jeszcze gorzej – meble czuły strach, który udzielił się Hofmannowi. Był przekonany, że umrze, choć fizycznie nic mu nie dolegało, jak stwierdził wezwany lekarz. Musiał być nieźle zdziwiony, gdy Hofmann wyjawił, że w ramach eksperymentu zaaplikował sobie zsyntezowaną przez samego siebie substancję chemiczną.
Do historii nie przeszła jej chropowata nazwa: dietyloamid kwasu lizergowego. Zachował się za to skrót: LSD. Podobnie jak kolejne osiągnięcie Hofmanna – wyizolowanie psylocybiny, innego psychodelika występującego naturalnie w wielu gatunkach grzybów.
Dalsze losy wynalazków Hofmanna należą do historii kontrkultury. Po krótkim okresie wzlotu nastąpił spektakularny upadek i psychodeliczne środki psychoaktywne zostały powszechnie zdelegalizowane. Jako substancje wpływające na funkcjonowanie mózgu i zmieniające nie tylko zachowanie człowieka, ale też postrzeganie rzeczywistości, a na dodatek w wielu wypadkach uzależniające, opatrzone zostały etykietą ultraniebezpiecznych naukowych wynalazków, które są w stanie zamienić sumiennego płatnika podatków w opętane narkotykowym głodem zombi. I dopiero od niedawna to odium syntetycznych monstrów próbuje się z psychodelików zdjąć.
W 2016 r. naukowcy z Imperial College London przeprowadzili niewielkie badanie, które wykazało, że psylocybina pomaga najciężej chorym na depresję. W tym samym roku okazało się, że ten sam składnik magicznych grzybów łagodzi objawy depresji i zaburzenia lękowe u terminalnie chorych. Do badań trafił również MDMA, składnik ecstasy – wyszło na jaw, że pomaga cierpiącym na zespół stresu pourazowego. Dwa zespoły naukowców niezależnie od siebie wykazały, że zażywanie psylocybiny zwiększa otwartość na doświadczenie, jedną z cech osobowości w modelu wielkiej piątki. Co ciekawe, przesunięcie na osi „zamknięty na nowe ponurak – ciekawy świata eksperymentator” utrzymywało się dłużej niż rok. Natomiast skany mózgów osób, którym zaaplikowano LSD i psylocybinę, wyglądały bardzo podobnie do obrazów mózgów ludzi od wielu lat medytujących.
Od tego daleko jeszcze do odpowiedzi na pytanie, czy psychodeliki mogą ukoić umysły nie tylko najciężej chorych. Ciekawe ludzkie mózgi chciałyby jednak znać tę odpowiedź – podobnie jak inne niż wymienione powyżej sposoby na samouspokojenie.
Rzecz jasna, nie będzie to proste. Jak wspomniano na początku, nasz mózg jest mechanizmem tak złożonym, skomplikowanym i zaawansowanym technologicznie, że efekty jego działania są nieodróżnialne od magii. Co nie oznacza, że powinniśmy darować sobie trud samopoznania. „Koniec końców ludzki gatunek odniesie sukces – pisze Marco Magrini. – Może nie jutro, ale za 20, 100 czy 200 lat mózgi homines sapientes zdołają zrozumieć mózg”.