Dzisiaj jogę można praktykować niemal na całym świecie. Ale 100 lat temu myśl o zestrajaniu ciała z energią kosmosu była dla ludzi Zachodu pionierska. Opowieść o pierwszym swamim, który rozkochał Amerykę w jodze.
„City of Sparta” był pierwszym statkiem, jaki po pierwszej wojnie światowej przepłynął z Bombaju do Bostonu. Wyruszył latem 1920 r., na pokładzie wiózł jutę, herbatę i 61 pasażerów. Brytyjskich studentów, misjonarzy, biznesmenów, turystów, dwoje Ormian uratowanych z rzezi w Turcji oraz jedenaścioro Hindusów. Był wśród nich długowłosy mężczyzna w tradycyjnym stroju koloru ochry, którego nazwisko – Mukunda Lal Ghosh – zapisano w rejestrze pasażerów wraz z nieprawidłową datą urodzenia. Miał wówczas 27, a nie – jak wklepał na maszynie urzędnik – 25 lat. W rubryce zawód widniało oryginalne określenie – „bramin zarządzający” (choć pochodził z kszatrijów, kasty rycerskiej), a obok dopisek ręczny: „profesor”. Dodano również kategorię „anglojęzyczny poddany królowej brytyjskiej”. Narodowość „Bengalczyk” została wykreślona i poprawiona na „Wsch. Hindus”. W dodatkowych informacjach zapisano: „Nie liberalny, chyba że w kwestiach religii”.
Logiczne, skoro udawał się jako oficjalny reprezentant hinduizmu na Kongres Liberałów Religijnych.
Swami z Indii
Z tych drobnych kiksów łatwo wnioskować, że świat euroatlantycki – ze swoimi tabelkami i definicjami – od początku miał z Mukundą problem. Nigdy później nie udało się (i w tym tekście ta próba także się nie powiedzie) oddać w pełni naszymi słowami, kim był indyjski pielgrzym, który przybył z misją budowania duchowego mostu między Wschodem a Zachodem. Dziś dążenie do takiej fuzji uznajemy za oczywiste. Może ono nawet zdawać się banalną, mocno wydeptaną ścieżką, po której ku licznym centrom jogi i medytacji drepczą Europejczycy i Amerykanie w chwilach metafizycznych zwątpień i osobistych kryzysów. Ale 100 lat temu myśl o globalnym nauczaniu rozbudzania umysłu i zestrajania ciała z energią kosmosu była dla nas pionierska i wymagała odwagi.
Rozbłysła w czasach, gdy Indie były głęboko podzielone hierarchią kastową i społecznie skłócone kolonialną zasadą „dziel i rządź”, Europa popadała w faszystowski obłęd, w Ameryce królowały rasowe uprzedzenia, a po ulicach maszerował Ku Klux Klan. Po obu stronach Atlantyku popularne było myślenie, które Rudyard Kipling wyraził jednym zdaniem: „Wschód będzie Wschodem, a Zachód – Zachodem”.
Po 48 dniach na morzu, spędzonych w poczuciu samotności i niewiadomej, Mukunda zszedł do portu w Bostonie. Fotoreporter „Boston Globe” sportretował przybysza. Czarno-białe zdjęcie ukazało się 20 września 1920 r. na siódmej stronie gazety. Widniał na nim mężczyzna w otulających ciało szatach i okazałym turbanie, w specjalnie wiązanych podkolanówkach i skórzanych półbutach, z długimi włosami, ale gładko ogolony. Brody pozbył się na statku, najpewniej za poradą współpasażerów, którzy wiedzieli, jaką sensację i bez niej wywoła. Na fotografii Mukunda delikatnie się uśmiecha. Pod zdjęciem wydrukowano napis: „Swami z Indii”.
„Swami” to honorowe określenie duchownego, odpowiednik „zakonnika”, tyle że w hinduizmie bycie mnichem nie musi oznaczać życia w formalnym zakonie (tak jak nie istnieją istytucjonalne kościoły hinduistyczne). To przynależność do linii duchownych, posłuszeństwo kilku generacjom guru oraz ich naukom, a także trwanie w dyscyplinie duchowej, pośród wyrzeczeń i obowiązków moralnych. Czyli wypełnianie duchowej misji bez nadzoru organizacji religijnej.
Swami podbił serca reporterów, witając się z nimi płynną angielszczyzną. Nie byłoby w tym może nic dziwnego – wielu Hindusów kształciło się w założonych przez Brytyjczyków college’ach – gdyby nie fakt, że Mukunda po latach twierdził, że wsiadając na statek, właściwie angielskiego nie znał. W książce Autobiografia jogina pisze, że gdy poproszono go, by na pokładzie wygłosił dla współpasażerów wykład, najpierw ze stresu zaniemówił. Z pomocą przyszła wizja jego guru, śri Jukteśwara, którego wezwanie – słyszalne tylko dla Mukundy – brzmiało: „Mów!”. I tak pełen kompleksów lingwistycznych mnich w jednej chwili miał stać się wytrawnym mówcą. To jedno ze zdarzeń opisywanych później przez niego jako cudowne. Za zrządzenie sił wyższych zakonnik uznawał również sam fakt, że zaproszenie na bostoński kongres odstąpił mu przypadkiem spotkany indyjski duchowny, który – tak się złożyło – płynąć nie mógł.
Jeszcze na pokładzie statku Mukunda zebrał garść wizytówek i zaproszeń, by przemawiać w różnych miastach Ameryki.
Zamieszkał w schronisku YMCA przy Huntington Avenue, z pasją jeździł metrem, z ostrożnością wybierał na stołówce potrawy zgodne z wegetariańską dietą. Na początku trzymał się chleba i mleka. Spacerował z ciekawością, ale od razu zaznawał wrogości. Gapiono się na niego, był wyśmiewany i obrażany, obrzucany różnymi przedmiotami. Raz dziewczyny w tramwaju ciągnęły go za włosy, sądząc, że jest halloweenowym przebierańcem. Żeby dać sobie nieco ulgi, czasem zakładał europejskie ubrania i spinał włosy.
Nie zachowały się żadne potwierdzające to zapiski, ale zderzenie ze światem, w którym odmienność budziła uprzedzenia, musiało być dla niego szokiem. Mukunda przybył do Ameryki z Indii, rozwarstwionych ekonomicznie, pełnych biedy i coraz silniej przesyconych konfliktem hindusko-muzułmańskim, lecz szanujących odmienności. Nad Gangesem wielość form życia nie budziła kontrowersji, istotą hinduizmu jest współistnienie sprzeczności.
Z takim właśnie przesłaniem – jedności będącej esencją życia przejawiającego się na wiele sposobów – przybył na Zachód. Amerykanie stanowili młodziutki naród polepiony z przedstawicieli różnych wspólnot, wierzeń i kultur. Dopiero eksperymentowali z równością i dawaniem innym prawa do współistnienia w wolności. Tymczasem Mukunda był przedstawicielem tysiącletnich tradycji – głosił rozumienie Boga, który jest jedyny, ale nikogo i niczego nie wyklucza. Jest wszystkim i wszędzie, w każdym z ludzi.
Jeden Bóg
O tym też przemawiał na Kongresie Liberałów Religijnych. Zamiast zestawu dogmatów prezentował uniwersalne myśli, które nazywał „nauką duszy”. Naukowość stanowiła ważny element jego przemówień i terminologii, którą posługiwał się, pracując w USA i innych krajach przez kolejne trzy dekady. Z jednej strony wiedział, jakim autorytetem cieszy się wiedza na Zachodzie od czasów oświecenia. Dobrze orientował się w biologii, anatomii i fizjoterapii, był na bieżąco z nowymi ustaleniami fizyki i raczkującą psychologią.
Z drugiej jednak strony proponował inne rozumienie nauki. Dla wyznawców hinduizmu czy – szerzej – filozofii Wschodu nauką było to, co doznane jako prawdziwe, a nie co racjonalnie potwierdzone. Jeśli więc przyjąć, że religia to świadomość obecności Boga, wtedy – dowodził Mukunda – jest tylko jedna religia i jeden Bóg. Młody mnich proponował, by postrzegać rzeczywistość jako maję – wielobarwne złudzenie, rodzaj migotliwej płachty, która przesłania prawdę o tym, że istnieje tylko energia.
Wygłaszane przez niego prawdy trafiły w swoisty „moment osobliwości” – umysłowe przyspieszenie u progu szalonych lat 20. XX w. Rozważania o energii jeszcze chwilę wcześniej można było odrzucać, ale wraz z rozwojem fizyki, badaniami Einsteina i odkryciem, że świat de facto złożony jest z atomów, te zaś są jednocześnie materią i energią, pozostają w ciągłym napięciu i ruchu, zachodziło olśniewające sprzężenie. Stare prawdy Wschodu zaczynały na Zachodzie przyjmować formę potwierdzonych dowodów naukowych. Pojawiła się szansa spotkania tych przekonań, choć opowiadanych odmiennymi językami.
Ta tendencja dotyczyła nie tylko zwykłych ludzi, których finał la belle époque utopionej w trujących gazach i gnijących okopach niejako zmusił do myślenia na nowo i skierował na ścieżkę poszukiwań. Spotkanie wschodniej i zachodniej filozofii dokonywało się także na najwyższych szczeblach umysłowych. Carl Gustav Jung pisał, że Wschód ma ludziom roztrzaskanej psychicznie Europy wiele do zaoferowania i widział szansę właśnie w powiązaniu pojęć naukowych z wiedzą o duchu. Albert Einstein przyjaźnił się z Rabindranathem Tagorem – „bengalskim da Vinci”, laureatem Literackiej Nagrody Nobla, genialnym poetą, pieśniarzem i myślicielem, który w Indiach założył pionierski uniwersytet łączący nauki obu stron świata. W Śantiniketan – szkole wolnomyślenia położonej we wsi pod Kalkutą – do dziś uczniowie studiują mieszankę wiedzy akademickiej, aktywności fizycznej i duchowej, a robią to w cieniu drzew, na świeżym powietrzu, w zdrowych pozycjach i ze świadomym oddechem. Mukunda poznał Tagorego, mieszkali zresztą blisko siebie w północnej Kalkucie, w tamtejszej intelektualnej Greenwich Village pełnej joginów, artystów i pieśniarzy.
Mukunda był dzieckiem epoki bengalskiego renesansu – twórczego przebudzenia, jakie nastąpiło wokół Kalkuty (stolicy brytyjskich Indii, ale też najważniejszego umysłowego ośrodka na subkontynencie), obejmującego sferę duchową, edukację, kulturę i język, a także oswobodzenie społeczne; stworzyło podstawy do zakwestionowania hierarchii kastowej, uznania kultur indyjskich za równe i współistniejące z innymi prądami umysłowymi świata.
W takie proroctwo – powiązanie uduchowionego Wschodu z materialnie zakotwiczonym Zachodem – wyposażyli Mukundę jego duchowi guru, działający w Waranasi śri Jukteśwar i jego nieżyjący już mistrzowie, których młody duchowny miał widywać w wizjach jako świetliste, przemawiające do niego postaci. Był ich misjonarzem w Ameryce, która właśnie popadała w manię niepohamowanego wzrostu, inwestowała i kupowała bez opamiętania, a jednocześnie pragnęła zbawienia.
W USA zarządzono prohibicję, kwitły nielegalne kluby, w których grano jazz i tańczono charlestona. W miastach panowały pośpiech i gorączka pieniądza. Manhattan i Chicago pięły się w górę dzięki nowym technologiom: stali konstrukcyjnej, windom i elektryczności. Obowiązywało hasło „sky is the limit” – ambicje i marzenia nie miały granic. Zapanował duch mobilności, samochody i telefony umożliwiały podróże, łączność i transakcje na niespotykaną skalę. Kwitły niebotyczne fortuny. Wybuchała nowa seksualność, moda i sztuka. Kobiety mogły głosować, chodzić na seanse psychoanalizy, a każdy mógł zarabiać i wierzyć, w co chce. I w samym środku tego rozwibrowanego tygla znalazł się hinduski jogin z całkowicie przeciwstawnym wezwaniem. Mówił: „Gdy ruch ustaje, wkracza Bóg”.
Superguru
Po latach dziennik „Los Angeles Times” okrzyknął Mukundę – znanego światu pod świątobliwym imieniem Paramahansa Jogananda – pierwszym gwiazdorskim superguru XX w. Można sobie tylko wyobrażać, z jak łagodnym uśmiechem duchowy mistrz przyjmował tak wyrażone uznanie. Ale nie doczekałby się tego przydomku, gdyby ciężko i wytrwale na niego nie zapracował. To on jako pierwszy guru i jogin stworzył globalne imperium swoich wyznawców, swoistą matrycę dla kolejnych, takich jak Maharishi Mahesh Yogi i ruch medytacji transcendentalnej czy działający wcześniej na małą skalę, a później spopularyzowany ruch Ramakrishna. Jogananda pierwszy powołał sieć ośrodków doskonalenia duchowego, kursów, studiów korespondencyjnych i publikacji. Dziś jego nauki praktykują ludzie w 175 krajach. Działa ponad 500 ośrodków wzorowanych na tych, które założył w Ranchi w indyjskim Biharze oraz na Górze Waszyngtona w stanie New Hampshire przed 100 laty. Jak tego dokonał?
Poza naukowością – językiem racjonalności i badań – Jogananda konsekwentnie trzymał się także innych zabiegów, które ludziom Zachodu ułatwiały traktowanie go jako zdroworozsądkowego autorytetu, a nie hochsztaplera, od których po wielkiej wojnie zaroiło się w salkach wykładowych i gazetowych rubrykach. Otóż indyjski zakonnik dużo mówił o Chrystusie. Starał się propagować „oryginalne chrześcijaństwo”, a więc wczesne ideały towarzyszące wyznawcom Jezusa w okresie, gdy stanowili młodą sektę – m.in. równość, braterstwo, postać Jezusa jako Boskiego syna (a zatem jedność człowieka z Bogiem).
Jednym z najtrudniejszych do przekazania ideałów hinduizmu jest aspekt pełnej akceptacji. Podczas gdy inne religie monoteistyczne mają charakter wykluczający („Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną…”, „Nie ma Boga nad Allaha…”), hinduizm nie zwraca zbyt dużej uwagi na formę i praktykę religijną. Jego wyznawcy mogą wybierać sobie ulubionych bogów. Na przykład w rodzinie Joganandy szczególną czcią otaczano Kali – dobroduszną, choć krwawą boginię zwalczającą demony. Często zdarza się, że w domowych pokojach modlitewnych czy na ołtarzykach stoją hinduistyczni Wisznu, Kryszna, Ganeśa i Saraswati, a ramię w ramię z nimi ustawione są figury Buddy, Chrystusa i… gwiazdorów Bollywood. Jogananda uważał, że św. Jan Chrzciciel był guru i nauczycielem duchowym Jezusa, a także reinkarnacją proroka Eliasza.
To, co na Zachodzie wydaje się świętokradcze czy zabobonne, w hinduizmie przyjmowane jest jako jedna z metod pojmowania Boga. Jeśli ludziom potrzebne są jego wizerunki, jeśli łatwiej im wielbić Ducha pod postacią proroków albo bóstw – nie ma przeciwwskazań. Do Boga, według wielu równoprawnych szkół hinduistycznych, prowadzą różne drogi – choćby filozoficzne kontemplacje, wyrzeczenia duchowe, joga albo uczynki.
Hinduizm jest kwintesencją wolności w dążeniu do prawdy o naturze wszechświata i naszej w nim roli. Postrzega Boga jako ocean, a nas – jako roztopione w nim fale. Tak pojmowana wolność pozostaje dla wielu ludzi Zachodu zbyt szeroką propozycją. Wciąż łatwo ją odrzucić jako ofertę „wszystko, czyli nic”. A jednocześnie trudno nam zaakceptować, że rzeczywistość, pieczołowicie tworzona warstwa materialna i emocjonalna może być… pozbawiona znaczenia.
Nowa teologia
Ale wróćmy na ziemię, tę amerykańską w roku 1920. Jogananda zaczyna pracę – z pomocą pierwszych sojuszników i uczniów organizuje w Bostonie maleńkie spotkania mające formę wykładów. Odbywają się w salkach, do których przychodzi garstka zainteresowanych. Przez trzy lata duchowny mieszka to tu, to tam – w gościnie, w pensjonatach.
Wsłuchuje się w otoczenie, uznaje znaczenie informacji, reklamy i pieniądza. Pojawiają się więc pierwsze ogłoszenia w gazetach, radiu, na plakatach. W prasie figuruje na ogół w sekcji „Rozmaitości” albo „Nowa teologia”, razem z ogłoszeniami o burlesce, wodewilach, pokazach filmowych i spotkaniach ezoterycznych. Jest przedstawiany jako indyjski duchowny, ale też „słynny psycholog i edukator z Kalkuty”. Udaje mu się organizować cotygodniowe spotkania, w soboty o 19.45 prowadzi otwarte wykłady, a następnie zainteresowanym uczniom udziela lekcji i prezentuje ćwiczenia fizyczno-umysłowe za niedużą opłatą. Tematyka wykładów dobrze pokazuje, że Jogananda wpadł w międzydyscyplinarną niszę, dla której trudno było znaleźć adekwatny język. Opowiadał więc o „Prawie karmy i losu”, uczył „Jak kontrolować siły życiowe”, przedstawiał „Psychologię sukcesu” oraz przybliżał „Duchowe Boże Narodzenie”. Operował pojęciami z pogranicza duchowości, wiary, psychologii i tego, co dziś nazywamy coachingiem.
Specjalizacją Joganandy była kriya-joga – podejście kładące nacisk na umiejętność świadomego kontrolowania energii, a dokładnie jej przepływów w ciele, w górę i w dół wzdłuż rdzenia kręgowego. Jogananda pozostawał bliski ośmiu podstawowym zasadom jogi sformułowanym przez mitycznego guru Patańdźali, który opisywał jogę jako życie w określonej postawie moralnej połączonej z aktywnością fizyczną uczącą jednoczyć ciało z duchem, doznawać głębokich stanów medytacji, a poprzez nie zaznawać więzi z całym istnieniem i Bogiem. Jogananda nakierowywał uwagę właśnie na „zarządzanie” energią. Opracowany przez niego jeszcze w Indiach zestaw ćwiczeń i praktyk – popularyzowanych pod nazwą Jogoda – uczył, jak przez napięcie i relaksację mięśni oraz świadomie kierowany oddech zasilać ciało energią pobieraną z otoczenia i szerzej – kosmosu.
Ta duchowo-fizyczna aktywność była elementem mającym uwalniać od powszechnego na Zachodzie przekonania o rozłączności ducha i ciała. Rozpoznanie ich powiązania, odczucie, że są jednym, było pierwszym krokiem do znacznie wyższego zadania – uznania jedności wszechświata.
Pierwszym amerykańskim adeptem kriya-jogi był pracujący w Bostonie lekarz – Minott Lewis, który w wigilijny wieczór spotkał w kościele Joganandę i zaznał czegoś, o czym później pisało i mówiło wielu jego studentów. Doktor Lewis zobaczył w oczach guru rodzaj świetlistej energii, której z miejsca chciał się oddać. I jeszcze tego wieczoru zadeklarował, że pójdzie za swym duchowym mistrzem. W kolejnych miesiącach i latach liczba uczniów Joganandy i lojalnych mu towarzyszy rosła.
Pierwszy duży wykład otwarty wygłosił wiosną 1921 r. w sali konserwatorium muzycznego. Przyszły tłumy, mimo że obok w filharmonii bostońskiej tego samego wieczoru Toscanini dyrygował orkiestrą La Scali. W 1922 r. dochodzi do pierwszej inwestycji – panna Alice Hasey funduje niewielką działkę i sezonowy budynek w miejscowości Waltham, pozwalający odbywać regularne sesje duchowe na wolnym powietrzu. Panna Hasey jest pierwszą w długiej linii kobiet niezwykle oddanych Joganandzie, które przez kolejne dekady będą łożyć mniejsze lub całkiem imponujące kwoty na jego działalność, a ponadto pomagać w zarządzaniu ośrodkami. Także w 1922 r. Jogananda zyskuje kluczowego pomocnika – z Kalkuty przypływa jego bliski przyjaciel i towarzysz młodzieńczych praktyk duchowych, Dhirananda. Będzie jego prawą ręką przez 15 lat i zajmie się administrowaniem ośrodkami edukacyjnymi oraz liczącymi tysiące mil trasami wykładowymi. Pozostanie kluczowym współpracownikiem aż do skandalu, w którym Dhirananda będzie oskarżony o rozwiązłość i związki z mężatkami, a w efekcie sam Jogananda – o prowadzenie duchowego haremu. Jego „prawa ręka” nagle zażąda wynagrodzenia za lata zakonniczej pracy, wytoczy mistrzowi proces (choć, jak się okaże, sam sprzeniewierzył potężne kwoty), po czym wróci do Indii, weźmie ślub i zrobi karierę uniwersytecką.
Jaźń urzeczywistniona
Popularność Joganandy – świetnego mówcy, który wie, jak operować językiem potocznym i efektownie łączyć go ze staroświeckimi pojęciami, i który z czasem wzbogaca swe wystąpienia pieśniami oraz muzyką – rośnie błyskawicznie. Już w 1923 r. zostaje zaproszony na serię wykładów do Nowego Jorku. I tam, jak przez wiele kolejnych lat, zastosuje prosty model biznesowy. Jego wykłady są otwarte, natomiast lekcje – płatne. Rozdaje się broszury wprowadzające w podstawowe założenia kriya-jogi, ale w jej tajnikach szkoleni są dopiero uczniowie na wyższych poziomach zaawansowania. Jogananda zaczyna publikować książki zawierające modlitwy, instrukcje technik koncentracji, medytacji, oddychania, jak również „ćwiczenia energizujące”, poematy i pieśni. Szybko staje się popularny wśród elit Manhattanu, zdobywa je, dostosowując terminologię oraz stopień trudności ćwiczeń do możliwości swoich adeptów.
Będzie za to krytykowany. Cyniczne i komercyjne działanie, a także „wulgaryzację jogi” zarzucano mu i w Stanach, i w Indiach. Jogananda bronił się, niezmiennie podtrzymując, że jego działalność nikogo nie wzbogaca finansowo. Kilka lat później działalność ta została sformalizowana jako organizacja non profit. Self-Realization Fellowship (Towarzystwo Urzeczywistnienia Jaźni) ma za zadanie propagować kriya-jogę oraz filozofię i ćwiczenia opracowane przez Joganandę. Jej też mistrz przekazał prawa do swoich dzieł – przede wszystkim autobiografii, która zaliczana jest do najważniejszych i najpopularniejszych książek o tematyce duchowej w dziejach.
Autobiografia jogina została sprzedana w milionach egzemplarzy, w ponad 50 językach i zrobiła dla popularyzacji myśli Joganandy więcej niż tysiące jego wykładów. Opublikował ją w 1946 r., akurat gdy Ameryka wychodziła z zapaści po drugiej wojnie światowej. Przybywało pieniędzy, wiary w przyszłość, a wielu ludzi pragnęło wewnętrznej odnowy. Dwie dekady od premiery Autobiografia jogina – napisana przystępnie, początkowo planowana jako opis świętych i inspirujących postaci, jakie Jogananda spotkał w swym życiu – trafiła w potrzebę młodej kontrkulturowej generacji, zbulwersowanej wojną w Wietnamie i poszukującej nowej moralności. George Harrison miał w domu stos tych książek, rozdawał je gościom, powtarzając, że gdyby nie Jogananda, w ogóle by nie żył. Także Steve Jobs czytał ją nieprzerwanie przez całe życie. I każdy, kto przyszedł na pogrzeb technologicznego guru w 2011 r., otrzymał czarne pudełeczko, w którym znajdował się właśnie egzemplarz Autobiografii jogina.
Książka zawiera opisy ponad 140 cudownych zdarzeń. I słusznie nazywana jest tomem, który odmienił życie wielu ludzi.
Zyski z autobiografii wsparły Towarzystwo, jednak przez większość pracy duchowej Jogananda miał kłopoty finansowe. Brał kredyty, spóźniał się ze spłatą rat. Choć był uznanym duchownym, podpisanie kontraktu na książkę zajęło ponad rok, do tego autor musiał sam wykupić połowę nakładu.
Przez lata stan bieżących środków dostępnych na jego koncie nie przekraczał 200 dolarów. Od przyjazdu do USA aż do połowy lat 30. – najgłębszego dna Wielkiego Kryzysu, gdy nikt nie miał ani centa na rozwój duchowy – guru nieustannie podróżował. Wykładał, uczył, pisał. Wspólnie ze swym muzułmańskim sekretarzem Mohamadem Rashidem w połowie lat 20. przejechał samochodem 5 tys. mil z Wschodniego Wybrzeża, by nauczać w Kalifornii. Pokonali tzw. pas biblijny – konserwatywne środkowe i południowe stany. W podróży towarzyszyło im dwoje białych uczniów, których obecność miała zapewnić ochronę przed ewentualnymi rasistowskimi atakami.
W Los Angeles Jogananda znajdował szczególny posłuch – nazywał je amerykańskim Waranasi, czyli centrum duchowości, w którym żadna idea nie jest zbyt radykalna i gdzie wszystko, co dziwne, przyjmowane jest z otwartością.
Tam też – nieopodal San Diego – osiadł w drugiej połowie lat 40. XX w.i tam miał swoją samotnię. Niewielki pokoik, z którego rozciągał się spektakularny widok na Pacyfik. Dzięki hojności studentów zbudowano tam ośrodek duchowy (powstał także kobiecy zakon) i kościół Wszystkich Religii. W późniejszym okresie życia, gdy znacznie mniej przemawiał publicznie i jeździł, był bardzo płodny pisarsko. Opracował zbiory pism motywacyjnych, pieśni i drugą ważną książkę Szepty wieczności – tom objaśnień i modlitw, swoje duchowe credo.
Zmarł w 1952 r. tak, jak żył – świadomie. Z relacji świadków i biografów wiemy, że przeczuwał odejście dość precyzyjnie, mówił o nim rano w dniu śmierci. Wyraźnie pogorszył mu się stan zdrowia, poruszał się z trudnością, ale przyjechał na spotkanie z indyjskimi dyplomatami i ambasadorem odwiedzającym Kalifornię. Był na scenie i recytował swój wiersz o miłości do Indii, gdy nagle zasłabł i upadł. Oficjalna przyczyna śmierci: zatrzymanie akcji serca.
Odszedł, pozostawiając żywotną i rozprzestrzenioną instytucję, która przybrała kształt bardziej sformalizowany niż zakon, do którego sam dołączył jako raptem 19-letni, uparty i samodzielny chłopak. Szybko pojął, że współcześnie „nawet prawda musi poruszać się w sposób zorganizowany”. Wykształcił uczniów, a sam mógł stopniowo wycofywać się z kontaktów z otoczeniem. Przypominał w tym swojego ojca, który – po przedwczesnej śmierci żony, gdy Mukunda miał kilka lat – skupił się na kriya-jodze, a po pracy zamykał na długie godziny, głęboko medytował w samotności.
Ucieczki w Himalaje
Być może pod przemożnym wpływem tego wzoru przyszły Jogananda już jako pięciolatek odprawiał pudźe – ofiary modlitewne. Potem medytował w składziku na dachu domu w Kalkucie, obojętny na żar i monsunowe ulewy. Wspólnie z kolegami założył pierwszą aśramę – ośrodek duchowy w altanie na zabałaganionej posesji w sąsiedztwie.
Szkołę miał w nosie. Do ukończenia podstawówki, szkoły średniej i college’u zmuszały go nakazy ojca i guru śri Jukteśwara. Przychodził na zajęcia rzadko i nudził się, mimo że był uzdolniony matematycznie, pisał wiersze, świetnie biegał i grał w gry zespołowe. Wolał spędzać po lekcjach godziny nad Hugli, odnogą Gangesu, wśród starych guru, którym zadawał niekończące się pytania. A potem, po wielogodzinnych oczyszczających kąpielach, chodził wzdłuż brzegu, zamyślony i nagi, aż jakaś wzburzona kobieta albo sklepikarz zaczynali krzyczeć, żeby natychmiast się okrył.
Już jako chłopiec pragnął być mnichem. Mama popierała te marzenia. Miała wizje – wierzyła, że Mukunda przetrwał ciężki poród dzięki interwencji jej guru. Przekazała synowi medalion, który – jak mówiła – cudownie zmaterializował się w jej dłoni. Ojciec był mniej entuzjastyczny, wraz ze starszymi synami starał się sprowadzić Mukundę na drogę kariery biurokratycznej i rodzinnej. Przerywali oni jego samowolne wyprawy w Himalaje, gdzie zamierzał żyć w wyrzeczeniu pośród sadhu – pielgrzymujących mędrców. Brat przechwytywał go na dworcach czy w pociągach i odstawiał do domu.
Wreszcie ojciec uległ i pobłogosławił Mukundzie jako swamiemu. Pozwolił wyjechać do zakonu w Waranasi. Kibicował, gdy syn otwierał pierwszą, działającą do dziś szkołę kształcenia duchowego w Ranchi.
W 1920 r. to ojciec, wysoko postawiony pracownik brytyjskich kolei indyjskich, pomógł mu uzyskać paszport w zdumiewająco krótkim czasie i zapłacił za kajutę pierwszej klasy, nagle zwolnioną przez pewnego pasażera, który zrobił miejsce na pokładzie „City of Sparta” dla mężczyzny w jaskrawym turbanie.
Gdy w 1935 r. Paramahansa Jogananda jedyny raz powrócił do Indii i spędził w nich rok, podróżując przywiezionym z USA fordem, odwiedzając ukochane miejsca i ucząc, wszędzie był witany przez tłumy, obwieszany girlandami. Miał status żywego świętego, któremu okazywano należne boskim istotom uwielbienie. Jedynym człowiekiem, któremu wciąż sam się kłaniał, by z czcią zdjąć pył ze stóp, pozostał jego ojciec.
***
Nabożeństwo żałobne po śmierci Joganandy, która według jego wiary była jedynie przejściem i przemianą, odbyło się na Górze Waszyngtona. Podczas ceremonii ciało jogina spoczywało w otwartej trumnie, wywołując falę doniesień o tym, że wyglądał jak młodzieniec. Grała muzyka, ceremoniał był na poły hinduistyczny, na poły chrześcijański. Odczytywano cytaty z Biblii, Wed i pism Mahatmy Gandhiego. Prochy mnicha znajdują się w mauzoleum na cmentarzu w Glendale w Kalifornii.
Korzystałam m.in. z książek: Autobiografia jogina Paramahansy Joganandy (tłum. Wojciech Szczepkowski, Zabrze 2009), The Life of Yogananda. The Story of the Yogi Who Became the First Modern Guru Philipa Goldberga (Hay House, Portland 2018), Szepty wieczności Paramahansy Joganandy (tłum. Zbigniew Płoszczyca, Gdynia 2016) oraz dzieł zebranych opublikowanych w serii Mądrości Joganandy (Gdynia 2016–2018).
Artykuł ukazał się w numerze wiosna 2019 pod tytułem Energia podróżuje w pionie.