
Ziemia, woda, ogień, powietrze i przestrzeń. Tych pięć żywiołów natury jest według tybetańskiej kultury istotą wszystkiego. Procesy, które między nimi zachodzą, tworzą wszechświat – i nasze życie.
Żeby zrozumieć tybetańską medycynę, astrologię albo po prostu tamtejsze tradycje duchowe, musimy zacząć od zrozumienia natury żywiołów. We wschodniej kulturze należą one nie tylko do świata przyrody, ale także są metaforą służącą do opisywania nawet najdrobniejszych zjawisk, również tych, które zachodzą w nas samych. Łączą więc makro- i mikrokosmos, duchowość i cielesność. Tybetańczycy wierzą też, że żywioły natury są ucieleśnieniem niezliczonych bóstw i odwołują się do nich podczas swoich szamanistycznych praktyk.
Brak połączenia z żywiołami trawi mnie właśnie teraz, kiedy od kilku czy nawet już od kilkunastu dni siedzę przed monitorem w moim warszawskim mieszkaniu i piszę albo próbuję pisać. Zanim więc przywołam w tekście żywioły z tradycji tybetańskiej, najpierw sama muszę wyjść na zewnątrz i ich doświadczyć. Mogłoby to być ciepło ogniska, najlepiej gdzieś nad rzeką. Dobra byłaby kąpiel w morzu albo nawet sam widok fal. Wspaniale podziałałby porządny haust górskiego powietrza. Musi wystarczyć spacer w parku.
Sekunda po sekundzie trwa życie – wielki i skomplikowany proces, który składa się z niezliczonej ilości pomniejszych procesów. Poza tymi, które są związane z ciałem, zachodzą w nas także inne, niefizyczne. Według filozofii tybetańskiej w naszym ciele są tysiące kanałów, którymi przepływa energia życiowa. Część z nich