Podanie
i
„Portret czytającego dokument”, Gerard Terborch/WikiArt (domena publiczna)
Rozmaitości

Podanie

Mateusz Kołczinger
Czyta się 5 minut

Jeśli są w życiu rzeczy, które warto mieć, na pewno ­jest to długopis – zwłaszcza taki ze sklepu „Wszystko po 5 zł”.

Mówcie sobie, co chcecie, ale sklepy pod szyldem „Wszystko po 5 zł” są po prostu najlepsze. Często je odwiedzam z pięciozłotówką w kieszeni, aby napawać się faktem, że wreszcie na wszystko mnie stać. Nie kupuję nic. Oddycham tylko atmosferą konsumenckiej wszechmocy.

Czasem jednak – choć niezwykle rzadko! – coś z asortymentu zafrapuje mnie do tego stopnia, że czuję się zmuszony wydać na tę rzecz moją ostatnią pięciozłotówkę. Niedawno na przykład znalazłem długopis, niby zwykły długopis wbity pomiędzy plastikową wytłoczkę a tekturkę. W sklepie był zaledwie jeden egzemplarz tego towaru i zapewne przeszedłbym obok niego obojętnie, gdyby nie nazwa na etykiecie: AUTOMATYCZNY DŁUGOPIS DO PISANIA OPOWIADAŃ (wielkimi literami).

– Co to jest? – zapytałem sprzedawczynię, osobę piękną i starą, obwieszoną ozdobami.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

– Automatyczny długopis do pisania opowiadań.

– Poproszę.

Ponieważ pogoda była przyjemna – ciepło, ale nie upalnie – poszedłem do parku i tam, usadowiwszy się na ławce, rozpakowałem długopis, włączyłem go i przyłożyłem do czystej kartki notesu. Wpatrywałem się w maleńką granatową kulkę na końcu wkładu, spodziewając się, że zaraz ruszy z miejsca, by automatycznie – jak to zapowiadała nazwa – napisać opowiadanie. Niestety długopis ani drgnął. Próbowałem jeszcze delikatnym ruchem ręki sprowokować go, by rozpoczął robotę, ale nie reagował.

Najwyraźniej wciśnięto mi zwykły szmelc. Co ja sobie zresztą wyobrażałem? Że narzędzie wyręczy mnie w twórczym wysiłku? Zapewne jest to zwyczajny długopis ze sprytnie wymyśloną nazwą, która ma skusić cierpiących na brak weny literatów. Tego rodzaju myśli dręczyły mnie do wieczora, kiedy to, już w domu, przyjrzałem się jeszcze raz opakowaniu i zauważyłem na nim rysunek – pionowy prostokąt z zagiętym rogiem, a na nim napis: A4.

A więc to tak! Urządzenie współpracuje wyłącznie z kartkami odpowiedniego formatu! Na szczęście miałem papier A4, całą ryzę. I gdy tylko długopis poczuł, że ma pod sobą stosowny nośnik, z miejsca rozpoczął pisanie: „Do wydziału takiego a takiego urzędu miasta takiego a takiego. Uprzejmie proszę o przyznanie mi lokalu na pracownię literacką…”. Słowa pojawiały się na kartce, a ja przypatrywałem się temu w radosnym zdumieniu. Po raz pierwszy trzymać w dłoni długopis, który sam pisze, to wyjątkowe, ekstatyczne doznanie. Oddałem mu się bez reszty. Inna sprawa, że kiedy długopis już skończył, nie mogłem nie zauważyć, że dzieło, które powstało, nie było opowiadaniem, lecz podaniem. Głupia sprawa! Najwyraźniej producent, hen w dalekim kraju, źle przetłumaczył nazwę produktu na język polski. Opowiadanie czy podanie – dla obcokrajowca różnica między tymi wyrazami musi być niewielka.

Nie czułem się jednak zawiedziony, gdyż podanie, które trzymałem w ręku, było doprawdy czarowne. Pięknie rozplanowane, litery krągłe, styl oficjalny, wysoki. Zdawałoby się, że to nie podanie, ale święta ikona, w której każdy szczegół ma swój nadziemski sens. W rogu kartki widniał adres urzędu, do którego pismo było skierowane. Wiedziony nagłym poczuciem obowiązku zaniosłem je tam bezzwłocznie.

Pan w okienku na widok podania aż uniósł się na krześle.

– Wspaniałe! – zawołał. – Idealne! Gdyby wszyscy interesanci potrafili tak pisać, jakże cudowna byłaby nasza praca. Prosi pan, widzę, o lokal z przeznaczeniem na pracownię literacką ze szczególnym uwzględnieniem krótkich form prozatorskich. Oczywiście, otrzyma go pan. Musi pan tylko w kolejnym dokumencie uszczegółowić swoje wymagania. Oto kartka i długopis!

– Dziękuję, długopis mam – odparłem oszołomiony sukcesem.

Odszedłem kilka kroków, by przy pobliskim pulpicie szykować kolejne podanie. Zamknąłem oczy i czułem, jak długopis prowadzi moją rękę płynnym, stanowczym ruchem. Gdy skończył, bez czytania zaniosłem pismo urzędnikowi, który wychylał się nad blatem biurka i wyciągał w moją stronę otwartą dłoń. Wokół niego zgromadzili się koledzy, najwyraźniej już po lekturze mojego poprzedniego podania. Cmokali z zachwytem, wzdychali lub w zdumieniu przecierali okulary – długopisowi udało się zadowolić najsubtelniejsze urzędnicze gusta.

Nowe podanie spotkało się z podobną reakcją.

– Pisze pan tutaj – powiedział urzędnik w okienku, gdy już nieco ochłonął po lekturze – że potrzebuje lokalu raczej mrocznego, najlepiej w jakimś zrujnowanym zamku lub w zapadniętym skrzydle splądrowanego pałacu otoczonego ponurym parkiem pełnym wykrotów. Nie będzie problemu, zaniedbanych zabytków mamy aż nadto. Wyszykujemy lokal w trybie przyśpieszonym, proszę przyjść po klucze za cztery miesiące.

Wbrew tej zapowiedzi już nazajutrz otrzymałem wiadomość, że wszystko jest gotowe. Pomieszczenie, cieniste i wilgotne, znajdowało się w wieżycy neogotyckiej ruiny, na dachu której beztrosko szeleściły młode brzozy. Pan, którego poznałem w urzędzie, oraz dwóch jego kolegów oprowadzili mnie po komnacie, zapewniając, że nie śmieliby przekazać lokalu w podobnym stanie, jednak w swoim podaniu wyraźnie zaznaczyłem, że takiego właśnie miejsca szukam, a przecież ich rolą jest iść na rękę interesantom. Toteż jeślibym czegoś jeszcze potrzebował do swojej – jakże ważnej – pracy literata, to bardzo proszą o niezwłoczne powiadomienie ich i złożenie kolejnego podania.

– Panowie są bardzo mili, dziękuję – odparłem jak najgrzeczniej. – Niczego mi już nie trzeba.

– Na pewno? – Nie dowierzali. – A może jednak? Tak się składa, że mamy tu akurat papier i twardą podkładkę. Długopis ma pan swój, pamiętamy, pamiętamy! Może pan tu szybko napisać jakąś prośbę albo wniosek. Na przykład o samochód. Pisarz też musi czymś jeździć, sama wyobraźnia to nie wszystko. Bardzo prosimy. Jedno małe podanie i już sobie idziemy!

Byli tacy mili. Przyjąłem kartkę, podkładkę, wyciągnąłem swój długopis i na stercie omszałych cegieł rozpocząłem pisanie. Ze zdumieniem czytałem słowa, w miarę jak się pojawiały. Informowałem w nich, że do pracy niezbędna mi jest zdezelowana karoca ozdobiona herbem, i to nie pierwszym z brzegu, tylko składającym się z dwóch skrzyżowanych wiecznych piór, otwartej księgi i jakichś łacińskich wyrazów (nie znam łaciny!). Wyszczególniony był kolor karocy, a także pola herbowego, firanek i rozdartej tapicerki. Z drżącym sercem i niejakim wstydem wręczyłem to niepoważne pismo urzędnikom. Byli wniebowzięci. Jeden wyjął linijkę i z uznaniem mierzył marginesy oraz interlinię. Drugi wyśpiewywał treść podania dźwięcznym tenorem. Trzeci płakał, jakby to nie było pismo urzędowe, ale wiadomość od członka rodziny, który cudem przeżył katastrofę dalekomorskiego promu.

– Ależ oczywiście – zapewnił przez łzy. – Otrzyma pan pojazd wedle opisu. Pozwolę sobie jednak dopytać: co z końmi? Kareta sama z siebie przecież nie pojedzie. Gdyby pan szybko sporządził załącznik, przecież to potrwa minutkę, koniki na pewno by się znalazły!

Mogę przysiąc, że długopis w mojej kieszeni zaczął się niecierpliwie wiercić, gdy tylko usłyszał słowo „załącznik”. Ja jednak byłem tym razem stanowczy. Odmówiłem, przeczuwając, że na jednym załączniku może się nie skończyć. Konie, potem stajnia, co dalej? Może stajenny? Nie chciałem iść tą drogą.

Kareta jednak została już zamówiona i rzeczywiście ją otrzymałem. Teraz, jeś­li chcę gdzieś pojechać, doczepiam ją z tyłu do autobusu miejskiego. Kierowcy czasem się denerwują, lecz mam stosowne pozwolenie, które ich uspokaja. Pracuję pilnie w mojej mrocznej komnacie i muszę przyznać, że nigdy wcześniej z taką łatwością nie przychodziło mi pisanie opowiadań. Większość z nich jest wprawdzie dość dziwaczna, trudno jednak, żeby było inaczej – w końcu, jak to się mawia w pewnych kręgach, byt okreś­la świadomość.

A wracając do tematu: mówcie sobie, co chcecie, ale sklepy pod szyldem „Wszystko po 5 zł” są po prostu najlepsze.

Czytaj również:

Muchy
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 449/1953 r.
Doznania

Muchy

Jaroslav Hašek

Niewinna pogawędka w gospodzie może sprowadzić na człowieka kłopoty. Zwłaszcza gdy dotyczy much albo europejskiej polityki międzynarodowej.

W gospodzie „Pod Kielichem” siedział tylko jeden gość. Był to wywiadowca Bretschneider, będący na służbie policji państwowej. Gospodarz Palivec zmywał podstawki, a Bretschnei­der daremnie usiłował wycią­gnąć go na poważną rozmowę.

Czytaj dalej