Człowiek z właściwościami Człowiek z właściwościami
i
„Pasterz i pasterka z bydłem w górskim krajobrazie”, Hendrik van de Sande Bakhuyzen, 1826 r., Teylers Museum (domena publiczna)
Marzenia o lepszym świecie

Człowiek z właściwościami

Kamila Dzika-Jurek
Czyta się 8 minut

Łagodzą napięcia, niezauważenie naprowadzają życie innych na odpowiednie tory. W prawie każdej rodzinie jest taki ktoś. Nie znajdziesz go jednak na rodzinnych fotografiach, bo albo chowa się za innymi, albo sam robi zdjęcie.

W liceum, kiedy mój wychowawca (słynny w szkole Jan, choć wszyscy mówili do niego bardziej miękko: Jasiu) miał już nas dość, bo dziennik aż spuchł od uwag, jedną z lekcji przeznaczał na tzw. rozmowę. Ale nie polegała ona na zwykłym ochrzanianiu młodych buntowników ani nudnych pogadankach z pokazywaniem plansz o zdrowym odżywianiu się i szkodliwości palenia. To były godziny z filozofii życia. Czas, kiedy mogliśmy słuchać i byliśmy wysłuchani. Nigdy nie mieliśmy też poczucia, że są to godziny puste, sprowadzone do odfajkowywania tematów wychowawczych z programu. Przeciwnie: te lekcje były pełne wiedzy, emocji czerpanych z doświadczeń profesora. Prawdziwe rozmowy – długie, trudne, lecz satysfakcjonujące. Niejednokrotnie czekaliśmy na nie, bo była w tych wychowawczych staraniach znakomita coachingowa robota, ale nawet tyrady – jeśli się zdarzały – skutecznie trafiały do naszych młodych, wiecznie zgnębionych serc i umysłów.

Tuż przed maturą profesor, który obserwował nasze wielkie zmagania z wyborem studiów i pierwszymi ważnymi decyzjami w życiu, zasugerował poświęcenie jednej z takich lekcji zagadnieniu sukcesu. Spodziewaliśmy się dyskusji o tym, co wpływa na powodzenie w życiu, steruje naszymi wyborami. Zamiast tego wychowawca zaproponował, że opowie nam o ludziach, których on nazywa (odwrotnie do tytułu książki jego ulubionego pisarza Roberta Musila) „ludźmi z właściwościami”. To oni bowiem – przekonywał – mają największy wpływ na nasze życie od dzieciństwa aż do późnej dorosłości. Zmieniają jego bieg, określają sposób nawiązywania relacji z innymi, nadają główny ton naszej wrażliwości i być może odpowiadają za całą odporność na porażki oraz ewen­tualne traumy – za to, co dziś świat zamyka w jednym słowie: rezyliencja.

Pamiętam, że po lekcji mieliśmy się rozejrzeć wokół siebie i zastanowić, kto w naszym domu i najbliższym otoczeniu mógłby być takim człowiekiem. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam. Bardzo długo, właściwie aż do dzisiaj, kiedy jestem w podobnym wieku jak mój wychowawca podczas tamtych lekcji, czekałam na chwilę, aż będę mogła wypowiedzieć na głos imię tej osoby. Najważniejszego, choć najcichszego i najmniej uczonego z autorytetów w moim życiu – dziadka Zenka.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Głaskanie krów

Całe swoje dzieciństwo spędziłam blisko niego. Mieszkaliśmy z rodzicami w tzw. wielopokoleniowej rodzinie. Dziś to raczej rzadkość. Dom był jeden, niewielki, a ruch w nim stale duży. Czworo dorosłych (dwoje dziadków i rodzice), my – czyli dwie głośne dziewczynki – i wiecznie jakieś zwierzęta, które przynosiłyśmy do domu. Nie wspomnę już o czterech kuzynach, którzy mieszkali tuż obok, więc też w zasadzie ciągle u nas byli. Żyliśmy tak, dopóki rodzice nie wybudowali włas­nego domu. Jednak kiedy się przeprowadzaliśmy, byłam już nastolatką i wydawałam się sobie – jak to zwykle w tym okresie bywa – człowiekiem w dużej mierze ukształtowanym. Nie wiedziałam, że dopiero 20 lat później zrozumiem, co miało na mnie największy wpływ w dzieciństwie. A właściwie nie co, lecz kto.

Dziadek Zenek był wielki i niezgrabny. To jeden z tych typów, co zawsze złamie jakiś mebel na imprezie rodzinnej, przewróci ulubiony wazon, puści bąka w nieodpowiedniej chwili. A jednocześnie – mimo tej niedźwiedziej, nieforemnej postury – zawsze jakby zajmował najmniej miejsca z całej naszej rodziny. Pamiętam go, jak siada gdzieś z boku, cierpliwie czeka na swoją kolej: do obiadu, urodzinowego tortu, na wejście do autobusu. Zawsze zajmował ostatni taboret w kuchni, wciskał się przepraszająco na tylne siedzenie samochodu (jego sylwetka w rodzinnym fiacie 126p budziła zarazem podziw i litość). Pamiętam też inny charakterystyczny gest dziadka. Kiedy rozmawiał z kimś nieznajomym albo ktoś chciał mu zrobić zdjęcie, często wkładał ręce w kieszenie spodni tak, jakby chciał w nie cały wejść, nie tylko rękami (ten sam gest wypatrzyłam później u Charliego Chaplina). Nie dlatego, że brakowało mu kultury, ale po to, by się schować przed gapiącym się na niego światem. Bo tego świata było dla niego za dużo, z latami coraz więcej. Dziś powiedzielibyśmy: klasyczny introwertyk. Ale to raczej nie introwertyzm dziadka określał jego relacje ze światem i z ludźmi. Chodziło o całą jego naturę, która wypływała z wielkiej zgody na porządek w świecie i wdzięczności za bycie jego częścią.

W domu mówiło się o dziadku: „oaza spokoju”, czasem złośliwie: „ciepła klucha”. Był typem cichego i małomównego wielkoluda. Zdarzało się, że nagle wybuchał gromkim śmiechem poprzedzonym anegdotą z życia kolegów z pracy albo sąsiadów. Lubił także flirtować z kobietami, ale był w tym głównie rodzaj przyjaźni i zaczepki wobec świata, potrzeba podtrzymywania relacji z ludźmi, które pomagały znosić na co dzień ciężką pracę. A pracował od świtu do nocy, nieznużenie i cierpliwie: czy to w swojej fabryce, czy w niewielkim gospodarstwie, które prowadzili razem z babcią.

Potrafił godzinami obserwować przyrodę i czerpać cichą radość z tego, co widział w swoim sadzie i na polach tuż za domem. Brał z tych doświadczeń tyle, ile potrzebował, nic ponadto. Może dlatego ilekroć czytam o postaciach z wierszy Leś­miana – tych zwalistych, ciepłych, zawsze trochę sennych, choć o naturze chochlika – widzę wielką sylwetkę dziadka w sadzie, lesie, podczas upału i żniw. Jest takie zdjęcie, które znakomicie oddaje jego naturę: w trakcie imprezy komunijnej mojej siostry dziadek siedzi na huśtawce, a stół, przy którym zasiadają goście, jest daleko za nim. Przed nim znajduje się natomiast wielka jabłoń (jeszcze pełna kwiatów), którą obserwuje. Bo to było jego ulubione zajęcie: patrzenie na świat. To mu wystarczało, by się napełnić spokojem potrzebnym jemu oraz innym.

Z dzieciństwa przy nim zapamiętałam szczególnie sposób, w jaki głaskał swoją krowę (trochę dziwne, ale przeważnie miał tylko po jednym zwierzęciu hodowlanym z danego gatunku). Robił to tak, jak się głaszcze nie zwierzę gospodarskie, lecz kogoś bliskiego. Bardziej kota niż krowę. To nie była chłopska, wyćwiczona umiejętność, którą miała jeszcze matka dziadka, utalentowana gospodyni, tylko rodzaj pieszczoty ofiarowanej ot tak, za darmo. Jakby stała za tym potrzeba przekazywania siły pomiędzy różnymi światami, organizmami. Dzięki dziadkowi poznaliśmy moc bioenergii długo przed tym, zanim zaczęliśmy w latach 90. wgapiać się w telewizor, uważnie obserwując całą rodziną słynne „ręce, które leczą” Zbigniewa Nowaka. Dziadek leczył całym sobą. Ręce były jedynie częścią tego ciała – potrzebne do pracy, pozwalające się porozumiewać tam, gdzie brakowało wspólnego języka z innymi: ze zwierzętami i z roślinami.

Człowiek trafo

Ja z siostrą, ale również nasi przyjaciele z dzieciństwa żyliśmy stale w polu tej niezwykłej energii przekazywanej nam bez specjalnego powodu. A była to siła cicha, choć oddziaływała na nas z wielką mocą. W naszej epoce – głośnej, zanieczyszczonej hałasem i niepohamowanym ludzkim gwarem – rzeczą niewyobrażalną wydaje się, by usiąść po prostu w ciszy i patrzeć na świat. Nie zarabiać na tym patrzeniu, nie komunikować się z innymi, tylko być i odczuwać obecność innych. Ten chorobowy stan współczesności dobrze oddaje nowozelandzka pisarka Meg Mason w swojej powieści Smutek i rozkosz. Pisze w niej: „Ale i tak pod koniec życia będziemy żałowali, że nie skonsumowaliśmy więcej treści”.

Dziadek należał do zupełnie innej epoki. Wyróżniał go rzadki dziś rodzaj cichej elegancji w kontaktach z innymi. Niemal w ogóle się nie denerwował, a nawet jeśli się tak działo, nie krzyczał, lecz jakby mruczał pod swoim wielkim nosem. Wydawał wtedy rodzaj niskiego dźwięku, który dopiero niedawno, już w dorosłym życiu, skojarzyłam ze skrzynką transformatora o wysokim napięciu, tzw. trafo. Moi nowi sąsiedzi mają takie niewielkie trafo przed domem. Mieszkają niedaleko nas, w parterówce, zresztą bardzo podobnej do tej, w jakiej my mieszkaliśmy niegdyś z dziadkami. I ilekroć przechodzę koło ich domu, słyszę ten miarowy dźwięk. Buczenie. Wydaje mi się wtedy, że powietrze wokół całe drży. Kogoś może to wytrącać z równowagi, mnie uspokaja. Ta skrzynka z trafo to moja proustowska magdalenka. Przypomina mi o tym, że istnieje na świecie siła, która choć jest wielka, nie zabija, nie robi krzywdy, ale ocala. Daje zapas mocy i nadziei na całe życie. Pozytywnie wpływa na dobrostan wielu ludzi wokół oraz ich małych światów.

Cudowne właściwości kamienia

Ocalać – coś lub kogoś – to duże słowo. A przecież bez przesady, dziadek Zenek nikogo nie uratował. Ani w czasie drugiej wojny światowej, która wybuchła, kiedy miał 10 lat, ani później, w czasach być może dla wielu ludzi jeszcze mroczniejszych. Zamiast tego cechował go inny rodzaj heroizmu. Dziadek nosił w sobie wielki rezerwuar bezpieczeństwa, który dla nas, jego wnuków, i dla dzieciaków z sąsiedztwa – zwłaszcza tych, które do domu nigdy się nie śpieszyły i chętnie jad­ły z nami kolację, opróżniając talerz do ostatniego okruszka – był rzeczą najcenniejszą. W tamtych czasach więcej było ludzi, którzy niczego nie oczekiwali w zamian za wyświadczone dobro. Niezepsutych jeszcze kapitalizmem i wizją dorabiania się – tego, co później odkryje pokolenie moich rodziców. Dziadkowie brali ze świata tylko tyle, ile im było potrzebne. A jeśli coś zabierali, wkładali później w to miejsce coś w zamian. Prosta filozofia, wzięta zapewne z życia w bliskości z przyrodą, z ziemią, która ich karmiła. Wiosną wsadzało się w grunt nasiono, a jesienią wyciągało warzywo lub zbierało zboże. Później zaorywało się grunt i karmiło tę samą ziemię nawozem. Tak to działało. Ci ludzie właśnie w ten sposób rozumieli życie i relacje ze światem: jako wzajemność.

W bestsellerze Rezyliencja. Jak ukształtować fundament spokoju, siły i szczęścia autorzy Rick i Forrest Hansonowie podają 12 kluczowych kompetencji psychicznych, które powinien mieć dorosły człowiek, żeby dobrze radzić sobie w życiu. Są to: współczucie, uważność, uczenie się, siła charakteru, wdzięczność, wiara w siebie, spokój, motywacja, intymność, odwaga, dążenie do celu i szczodrość. Jak pomyś­lę, to dziadek miał większość cech z tej listy. Jednak pierwsze miejsca zajmowały szczodrość i spokój. I to nie taki zwyczajny spokój, ale cierpliwość oraz siła wielkiego głazu zanurzonego w rwącym nurcie rzeki.

Bywało, że w dzieciństwie kąpaliśmy się z siostrą i przyjaciółmi w górskiej rzece, skacząc do wody z ogromnej skały, która górowała nad tym wodnym krajobrazem. Było to blisko domu moich drugich dziadków, tych ze strony ojca. A skałą tą był piaskowiec. Przypominam sobie, jakie wrażenie robił na nas – dzieciakach upojonych dodatkowo słońcem i widokiem wody – za każdym razem, kiedy tam przychodziliśmy. Wydawało nam się, że od tego potężnego kamienia bije prawdziwa energia – taka, że aż wszystko wokół drży. Jakby ten głaz wpadał w cudowny rezonans z całym swoim otoczeniem: świerkowym lasem, chłodną rzeką, naszym śmiechem. Dziś jestem pewna, że była to ta sama siła, którą czułam, żyjąc w bliskości człowieka będącego dla nas taką właśnie skałą. Ta energia wspiera mnie i daje mi moc do dzisiaj.

Czytaj również:

Muśnięcie Muśnięcie
i
„Butterflies”, Odilon Redon, ok. 1919, MoMA (domena publiczna)
Promienne zdrowie

Muśnięcie

Agnieszka Rostkowska

Dotyk Motyla jest jednym z najdelikatniejszych i najkrótszych masaży świata. Bo nie w sile, lecz w łagodności tkwi moc.

Niemowlę było nieruchome, jego oczy zamknięte, skóra sina. Nie oddychało. Zgromadzony na sali personel zamarł, wszyscy utkwili wzrok w doktor Evie Reich i bez słowa czekali. Młoda lekarka pochyliła się nad dzieckiem i zaczęła je gładzić – tak delikatnie, że jej dłonie zaledwie muskały rączki i nóżki, łagodnie przesuwały się po brzuszku, niemal go nie dotykając. Jej każdy ruch, w całej swojej miękkości i płynności, był zarazem energiczny i pewny. Ciałko po chwili drgnęło. Skóra zaróżowiła się, klatka piersiowa się rozszerzyła i zaczęła falować. Dziecko otworzyło oczy. Kolejne ocalone istnienie.

Czytaj dalej