„Skąd to masz?! – pyta przestraszony i wyrywa mi z rąk torebkę foliową, w której niosę mango kupione przed chwilą na ulicznym straganie. – Kto ci to dał? Natychmiast to schowaj! – mówi, wyjmując owoce z torby i wpychając mi ją do kieszeni. – Jak cię z tym zobaczą, zapłacisz wysoką grzywnę” – kończy, rozglądając się niepewnie.
Myślałam, że mój indyjski znajomy przesadza i jest – jako prawnik – przewrażliwiony. Ale przez kolejny kwadrans wykładał mi, jakie faktyczne skutki ma nowy zakaz używania plastiku na terenie Bombaju. 23 czerwca wprowadziły go lokalne władze, od kilku lat realizujące program „Czysty Bombaj”. Na ulicach metropolii (zaśmieconej w epickiej wręcz skali) pojawiły się pierwsze w historii śmieciarki, nowe kosze na śmieci, a także umundurowane ekipy dezynfekująco-sprzątające. Słuchając opowieści o zakazie obejmującym m.in. plastikowe torby, sztućce, pudełka, opakowania na żywność, bidony, słomki, folie spożywcze i inne produkty jednorazowego użytku oraz o wysokich grzywnach dla osób fizycznych (najniższa wynosi 280 PLN, kolejne nawet 1500 PLN), zaczynam się rozglądać. I nigdzie nie dostrzegam plastiku.
Jesteśmy w Colabie, najstarszej dzielnicy Bombaju, zawsze zatłoczonej: stragan na straganie, spory targ, sklep obok sklepu. Stworzone z siedmiu połączonych wysp miasto cierpi na niedostatek przestrzeni, nadmiar ludzi i produkowanych przez nich śmieci. Sytuacja jest ekstremalna, bo mieszkańców Bombajowi przybywa nieustannie i szybko – infrastruktura za nimi nie nadąża. Wyrastają nowe dzielnice. Te nieformalne i niskopienne – slumsy i te prestiżowe, obstawione drapiącymi niebo dźwigami – skupiska apartamentowców. Ani jedne, ani drugie nie mają kanalizacji z prawdziwego zdarzenia ani sposobów utylizacji śmieci. Olbrzymi Bombaj ma tylko dwa, w dodatku przepełnione wysypiska.
Główną metodą radzenia sobie z odpadami w miastach Indii jest pozostawianie problemu najuboższym, najniżej urodzonym. Nieczystości, wyrzucane do rynsztoków, w boczne uliczki, na zaplecza restauracji, na tory kolejowe, do kanalizacji lub odbierane z domów przez lokalnych śmieciarzy, trafiają do ręcznej segregacji. Indie jako państwo marnują wiele odpadów, nie prowadzą spójnej, ogólnokrajowej polityki recyklingu, natomiast nieformalnie od zawsze to zadanie biorą na siebie setki tysięcy zbieraczy i sprzątaczy, którzy przemierzają kraj i nieustannie podnoszą każdy cokolwiek wart odpadek. Po przejściu takich łowców lokalne wysypiska – tworzone na wolnych posesjach pomiędzy budynkami – wyglądają jak bura breja. Na niej posilają się kruki, koty i psy.
Hindusi – wśród których jest około miliard ubogich – są doświadczonymi praktykami filozofii zero waste. Przykłady można mnożyć. Łupin po kokosach używają jako węgla, krowich odchodów – jako budulca, przeczytane gazety składają w torby, w które pakują zakupy. Korzystają z materiałów wytrzymałych i naturalnych – jutowych worów, koszy wyplatanych z liści, a wieżowce rosną dzięki robotnikom wspinającym się na rusztowania z bambusowych pałąków powiązanych linami konopnymi.
Starych, popsutych sprzętów się w Indiach nie wyrzuca. Dostają nowe życie w małych warsztatach, gdzie wiertarki, magnetofony, silniki, lampki i wiatraki reperuje się bez końca. Indie nie są cywilizacją rozwoju rozumianego jako zastępowanie jednych rozwiązań i istnień innymi, to świat specjalizujący się w trwaniu i materialnej reinkarnacji. Jedna śruba może służyć w 20 różnych urządzeniach, a porcelanowy bezpiecznik zainstalowany w czasach panowania królowej Wiktorii może działać do dziś. Ludzkie riksze – wózki pasażerskie ciągnięte przez bosych mężczyzn – utrzymały się w Kalkucie, brną w korkach obok samochodów, skuterów i autoriksz. Maszyny do pisania działają w małych zakładach piśmienniczych zlokalizowanych opodal poczt i urzędów (niepiśmienni przychodzą do nich, by zamówić przygotowanie oficjalnych pism i dokumentów), podjętą w bankach gotówkę wciąż transportuje się w kopertach lakowanych i zaszywanych dratwą, a na straganach i w setkach tysięcy domów jedynym źródłem światła pozostają lampki naftowe.
Na taki pejzaż, przesycony dowodami na istnienie dawnych technologii, od ponad pół wieku nakładają się wynalazki produkcji masowej: tkane na drewnianych krosnach bawełniane sari zaczęto zastępować tańszymi z poliestru, gliniane kokilki na herbatę dopiero w ostatniej dekadzie zostały wyparte przez kubeczki z plastiku i papieru, ale największa bombajska pralnia wciąż nie korzysta z komputerowej rejestracji – każda sztuka ubrania otrzymuje tylko nabazgrany kredą numerek. I nic w niej nie ginie.
Hindusi – stereotypowo postrzegani jako społeczeństwo niedbające o czystość i żyjące wśród zwałów śmieci – właśnie podjęli radykalną próbę ochrony swojego środowiska, na jaką nie potrafią odważyć się państwa rozwinięte. Całkowity zakaz używania plastiku w usługach i codzienności konsumentów będzie miał gigantyczne konsekwencje. Przykład? Największa indyjska firma produkująca soki musi całkowicie zmienić swoje opakowania, zrezygnować z plastikowych zakrętek i doczepianych do kartonów słomek. To wymaga innowacji, wykorzystania materiałów odnawialnych, nowych linii produkcyjnych – przetarty zostanie szlak, z którego skorzystają inni w całym kraju. W przyszłości w Bombaju zniknąć ma nawet butelkowana woda (w zamian przybywa publicznych stacji z filtrowaną wodą pitną).
Indyjskie władze jak zwykle skupiły się wyłącznie na bezpardonowej i szybkiej implementacji nowego zakazu. Po Bombaju krąży ponad 200 kontrolerów, którzy bezlitośnie wlepiają mandaty. Efekt jest imponujący – niepokorny sprzedawca owoców, który wręczył mi mango w plastikowej torebce, był wyjątkiem. Jakich opakowań mają Hindusi używać w zamian? To już ich sprawa – nowe prawo nie daje wskazówek, nie precyzuje też, jakie materiały będą dozwolone. Powoduje to nieco zamieszania, ale także wybuch pomysłowości, a to niewyczerpany zasób młodego, liczącego 1,4 mld osób społeczeństwa.
Paradoksalnie to, co uchodzi za cywilizacyjne zapóźnienie, okazuje się dziś atutem Indii. Świeża pamięć i podtrzymana praktyka korzystania z materiałów odnawialnych na co dzień czynią z nich naturalnego lidera przemian ekologicznych. Do dobrych pomysłów łatwo wrócić – umiejętności i rozwiązania są wciąż żywe. Zamiast w plastiku i styropianie posiłki tradycyjnie serwowano na talerzach i miskach wyplatanych z liści bananowców, zamiast napojów słodzonych z butelek pija się smaczną wodę z młodych kokosów rozłupywanych małym sierpem, zamiast plastikowych dzbanów na wodę można wrócić do glinianych, cynowych lub miedzianych wciąż produkowanych w całym kraju, a widelce i noże nie są potrzebne – kuchnia indyjska jest złożona z potraw wygodnych do jedzenia dłońmi.
Relatywnie nowy w liczącej ponad 5 tys. lat cywilizacji indyjskiej epizod plastiku łatwo będzie zakończyć, bo codzienne praktyki nie uzależniły ludzi od tworzyw sztucznych tak silnie, jak stało się to np. w Europie. Różnica jest jeszcze jedna – podczas gdy w naszej części świata elementy podlegające recyklingowi, robione z naturalnych tworzyw, są materiałami drogimi, powiązanymi z „ekskluzywną” wciąż świadomością ekologiczną, o tyle w Indiach dobre i zdrowe technologie działają na masową skalę i są niedrogie lub dostępne za darmo, bo nigdy nie stały się „rynkiem”, były wspólną praktyką.
Wyroki Sądu Najwyższego w Indiach nie pozostawiają wątpliwości – zakaz używania plastiku będzie promieniował na kolejne miasta i stany.
„Co dzień odbieram telefony od przerażonych producentów, którzy proszą, żebym wynegocjował dla nich odroczenie. Tak nagła zmiana prawa i sposobów pakowania towarów grozi nawet bankructwem – mówi znajomy prawnik. – Ale efekt domina już ruszył”.
Jeszcze kilkanaście tygodni temu ponurą ikoną indyjskich miast były krowy żywiące się na ulicznych wysypiskach. Spacerowały z chorobliwie wydętymi brzuchami po zjedzeniu toreb foliowych i umierały w wyniku zatrucia toksynami. One jako pierwsze odczuły zmianę na lepsze.