Jak co roku 1 września Wzgórze Świątynne w Jerozolimie zapełniło się dorosłymi. Tylko tego dnia dzieci z Królestwa Pokoju pozwalają im zbliżyć się do starożytnych relikwii, za które tylu dojrzałych przodków bezsensownie przelewało krew.
Przepisy są surowe. Wchodzimy boso, tak jak uczestnicy dziecięcej krucjaty w XIII w., którzy pod wodzą natchnionego młodego proroka Mikołaja z Kolonii dotarli do Jerozolimy i – odmieniając bieg historii Bliskiego Wschodu – założyli tam Królestwo Pokoju.
Poza obuwiem porzucić musimy też wszelkie atrybuty dorosłości: krawaty, muszki, garsonki, marynarki, sznury pereł, etole z lisów, teczki na dokumenty. Żadnego makijażu, żadnych komórek.
Trzymamy się za ręce. Trzymamy się tak, jak trzymały się dzieci w oczekiwaniu na statki pod Marsylią, w Brindisi i Ankonie, w portach Sycylii i na Sardynii. Oniemiali wojownicy nie odważyli się ich dotknąć. Bose, obdarte dzieci trzymające się za rączki. Bez broni, bez pancerzy. Saraceni mogli je wszystkie wymordować, ale tego nie uczynili. Nie byli w stanie. A potem nadeszła burza piaskowa, której nie przetrwałaby żadna armia, a przez którą przeszli bez szwanku złączeni dłońmi malcy. Może to legenda, ale powtórzenie tego gestu ma być dla nas, współczesnych dorosłych, symbolem wiary w braterstwo ludzi.
Wejście w mentalność dziecka okazuje się dla wielu z nas trudne. Stosujemy więc triki, które mają nam w tym pomóc. Jeżeli podnosimy głos, to tylko z radości. Nie wolno nam spoglądać na nikogo z góry. Zdobyte „po dorosłemu” pieniądze wydajemy na modłę dziecięcą. Wypychamy kieszenie zabawkami, wisiorkami, słodyczami. Ustawiamy się w chaotyczne kolejki przed sprzedawcami waty cukrowej. Odbijamy na skórze zmywalne tatuaże. Nakładamy fikuśne czapeczki i puszczamy balony w niebo. Część oddycha helem i śpiewa piskliwym głosem jak z kreskówki radosne piosenki, recytuje wyliczanki z czasów podwórkowych zabaw. Na koniec u stóp Wzgórza koncertujemy wspólnie. W ruch idą blaszane bębenki, fujarki, cymbałki i trójkąty. Wydajemy dźwięki bez ładu i składu. Radość i szaleństwo.
Wbrew pozorom nie dla każdego dorosłego było to łatwe. Niektórzy z nas mieli z tą beztroską i swobodą wielkie problemy.
Pod koniec dnia opuściliśmy Królestwo i znów należy ono wyłącznie do dzieci.
Kim są?
Pochodzą z całego świata. Chętnych jest tak wielu, że o przyznaniu miejsca decyduje loteria. Każde dziecko spędza tam tydzień w towarzystwie innych dzieci ze wszystkich stron świata. Zamiast smartfonów – rozgwieżdżone nocne niebo, jak przed wiekami.
Każde dziecko trafia tam tylko raz. Później wraca w rodzinne strony i dzieli się z innymi swoimi przemyśleniami.
Świat reaguje rozmaicie. Nie brak tych, którzy uważają, że losowania są ustawione i „wszystkie dzieci są równe, ale niektóre równiejsze”.
I tylko historycy – przez same dzieci uważani często za smutnych nudziarzy – nadal piszą elaboraty, kreśląc w nich ponure wizje świata, w którym dziecięca krucjata się nie powiodła. Ówczesny papież Innocenty III i jego następcy kontynuowaliby krwawą drogę ewangelizacji i dominacji bez poszukiwania kompromisu. Wyznawcy różnych religii biliby się o Jerozolimę i inne „święte miasta” przez całe stulecia. Krew lałaby się strumieniami. A dzieci traktowano by jak mniejszych, nieistotnych, gorszych ludzi. Nikt nie wierzyłby w ich skargi na dorosłych – rodziców, duchownych czy nauczycieli – nadużywających swoich uprawnień. Czasem jakiś maluch zdobyłby sławę, pisząc listy do światowych przywódców w obronie czystego powietrza czy wymierających tygrysów. Częściej jednak dzieci byłyby robotnikami, żołnierzami, prostytutkami.
„Jak dobrze, że dziecięca krucjata zdołała dotrzeć na Bliski Wschód. I jak szczęśliwie wpadła na burzę piaskową” – pisał XIX-wieczny historyk Hans Christian Andersen. Trudno się nie zgodzić!