Echa klatki schodowej Echa klatki schodowej
i
ilustracja: Igor Kubik
Marzenia o lepszym świecie

Echa klatki schodowej

Konstanty Usenko
Czyta się 4 minuty

Bloki są jak my – mamy tyle samo lat. Nawet dziś, jadąc windą w swoim bloku w Berlinie, patrzę na datę jej produkcji i czytam: rocznik 1977. Jesteśmy – z moim retrofuturystycznym falowcem wyglądającym jak statek kosmiczny z Gwiezdnych wojen – rówieśnikami. W innym, warszawskim falowcu przyszedłem na świat

Gdy budowano osiedle Jelonki, z jednej strony mieszkania na 12. piętrze widać było pola kapusty ciągnące się po horyzont, z drugiej – wystawała strzelista sylwetka socrealistycznego Pałacu Kultury. Moją wrażliwość na dźwięki od małego kształtowało przeciągłe wycie syren Fabryki Nowotki, o szóstej nad ranem, i turkot pociągów. Potem doszły do tego tajemnicze bulgotanie w rurach i rzężące kosiarki do trawy. Nic dziwnego, że moje serce natychmiast podbiły słyszane z radia melodie grane na syntezatorach analogowych. Przełom lat 70. i 80. to początki electro-popu i new romantic w muzyce, kosmiczne odgłosy obecne były też w radiowych i telewizyjnych dżinglach. Blokowe krajobrazy wraz z pierwszą elektroniką stały się kodem genetycznym pokolenia.

Polskie piosenki tych czasów opowiadały właśnie o tym – „szyby niebieskie od [czarno-białych – przyp. aut.] telewizorów” lśniły na wszystkich osiedlach. Z kolegą z przedszkola biegaliśmy po schodach z parteru na 12. piętro, ciężko dysząc „wody, wody” – bawiliśmy się w pustynię. Uciekaliśmy w panice, bo chodziły słuchy, że na drugim piętrze mieszka facet, który zabija i zjada dzieci. Innym razem, w 1982 r., z kijami w rękach tarasowaliśmy prześwit jak wojskowy patrol, krzycząc przechodzącym: „stan wojenny!” i żądając od nich przepustki. Dorośli uśmiechali się do nas ze smutkiem, ale my byliśmy w swoim żywiole. Bawiliśmy się w żołnierzy, nucąc rockowe piosenki.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Na podwórku grało się w kapsle i w gumę lub zwisało głową w dół na trzepakach, starsi eksperymentowali z saletrą, urządzając na wertepach seanse pirotechniczne. Życie na podwórkach toczyło się do późnych godzin wieczornych, także zimą. Śnieg i mróz sprzyjały urządzaniu ogromnych lodowisk na parkingach pod blokami, zawsze były tam tłumy. Lepiliśmy w nocy ze śniegu różne dziwne zwierzęta i fortyfikacje. Kiedyś przyszedł do nas do domu wąsaty stolarz z zapijaczoną twarzą, by wymieniać szafy – później okazało się, że jest poszukiwany przez milicję. Wkrótce potem mieliśmy włamanie, ale wtedy to było normalne. Po tych wydarzeniach, wychodząc z domu, zawsze zostawialiśmy włączone radio z Programem Pierwszym. W żarówiastych telewizorach Rubinach leciał przerażający, halucynogenny teledysk o dentyście-sadyście, w którym diva polskiej piosenki Maryla Rodowicz wcielała się w Ninę Hagen, a akompaniował jej zespół Devo. W soboty stało się w kolejce do jedynego na podwórku automatu telefonicznego, by zadzwonić do radia i zagłosować na wybraną piosenkę z listy przebojów. Surrealizm był wszędzie, apokaliptyczna rzeczywistość stanowiła źródła inspiracji dla rysunków i komiksów.

Jako nastolatki nadal poruszaliśmy się wśród bloków, ale w latach 90. osiedla zamieniły się w prawdziwą betonową dżunglę, w której uliczne gangi i subkultury dzieliły między sobą asfalt. Normą było „skubanie” z butów, podstawowym kodem porozumiewania się – skąd jesteś i kogo znasz. Dźwięki tych czasów to nocny pisk alarmów samochodowych, gdy ogoleni na łyso chłopaki w kreszowych dresach z sąsiedniej klatki wybijali szyby i wynosili z aut ciężkie radia. Pojawiły się domofony, więc wciskało się kilka guzików naraz i słuchało, jak bluzgają na siebie sąsiedzi. Domowe imprezy z przypadkowymi gośćmi i dzikimi tańcami zamieniały się w tornada, a zdemolowane mieszkania znajomych znajomych – w pobojowiska. By zorganizować domowe próby hard core’owych zespołów, nosiło się po osiedlu gitary, wzmacniacze i perkusję. W trakcie prób sąsiedzi łomotali w drzwi i w kaloryfery. Przesiadywało się na klatkach schodowych, na strychach, w suszarniach, nosiło ze sobą magnetofony. Kupowało się w aptekach tabletki od choroby lokomocyjnej Aviomarin, po których schody spacerowały po parkach, a osiedlowe ławki machały ogonami. Po holenderskich nasączonych kwasem papierkach uwielbiałem słuchać na klatce schodowej Święta wiosny Igora Strawińskiego z przenośnego Grundiga. Pierwszy i jedyny punkowy bar na moim osiedlu funkcjonował przez kilka miesięcy tylko dzięki ochronie pochmurnego Siergieja w skórzanej kurtce – weterana z Afganistanu, którego bali się wszyscy miejscowi chuligani. Obroty życia nabierały tempa, gitary zostały wyparte przez komputery Amiga i Atari, nadeszła era techno, a później – pierwszego osiedlowego rapu. Koniec XX w. na osiedlach naznaczony był prawdziwą heroinową plagą, która zdziesiątkowała tysiące. A dla wielu z nas były to już czasy wyprowadzek z domów, ucieczki z rodzinnych blokowisk, które stawały się coraz bardziej ponure…

Minęły prawie dwie dekady – tęsknota za blokową, prawdziwą ojczyzną daje o sobie znać. Echa klatki schodowej nie da się tak łatwo pozbyć z genów. Wielu z nas powróciło na stare śmieci, by zamieszkać w bloku samotnie lub z nowymi rodzinami. Krajobraz się zmienił, zrobiło się barwnie i różnorodnie, pojawiła się ukraińska i rosyjskojęzyczna młodzież, gruzińsko-ormiańskie piekarnie. Sąsiedzi w wieku naszych rodziców są już staruszkami, stoją siwi i przygarbieni na przystankach tramwajowych, chodzą z wózkami na zakupy po bazarkach, wyprowadzają w parkach pieski. Czasami towarzyszą im wyrośnięte dzieci – ci sami sąsiedzi – metalowcy, których pamiętam z wczesnych lat 90. Nie zmienił się też skin z bloku naprzeciwko, w czerwonych szelkach i martensach jak z żurnala – samotny ojciec wychodzi na dwór z dwoma małymi córkami jeżdżącymi na hulajnogach. On sam, z facjatą zakapiora i pieskiem rasy York na smyczy, przypomina postać z angielskiej komedii. Ludzie, którzy pozostali na blokowiskach, toczą walkę z czasem oraz przemijaniem i można odnieść wrażenie, że im się to często udaje. I chociaż zbudowany kilka lat temu pobliski hipermarket zamienił się w największy w mieście pustostan, oni nadal próbują żyć w ostatniej dekadzie XX w.

 

Czytaj również:

Vamos a la playa Vamos a la playa
Doznania

Vamos a la playa

Konstanty Usenko

Sahara zrobiła w tył zwrot, ale Tuaregowie wciąż tu są. Nadwiślańska wersja sierpniowej mañany bez elementów afrykańskich i bliskowschodnich czerpie z własnych źródeł.

Dziarski staruszek ze spłaszczonym nosem w goglach muchach za sterem małego promu płynącego z Portu Czerniakowskiego na piaszczysto-zarośniętą stronę Saskiej Kępy jest żywcem wycięty z Rejsu. Tak samo prawdziwy jak wyblakłe syrenki wyryte kolką na jego pomarszczonej smagłej skórze, białoruskie fajki z urwanym filtrem i Cherri Cherri Lady z Radia Złote Przeboje z tranzystorowego odbiornika. Bujna ściana buszu i muliste zapachy przypominają o tym, że Wisła, mniejsza siostra Dunaju i Dniepru, należy do tej części kontynentu, gdzie człowiek nie podporządkował sobie przestrzeni na amen. Jest dzika jak wyspa wyśniona przez Kajtusia Czarodzieja gdzieś w drugiej połowie lat 30. i jak fosforyzująca wydra o piątej nad ranem, po wyjściu z rave’u nielegalu w przęśle mostu Grota-Roweckiego.

Czytaj dalej