Ekstaza pod kontrolą Ekstaza pod kontrolą
Wiedza i niewiedza

Ekstaza pod kontrolą

Aleksandra Pezda
Czyta się 13 minut

Współczesny, zachodnioeuropejski szaman siedzi za biurkiem w domowej bibliotece w Hanowerze. Na pozór nie ma żadnych atrybutów szamańskich. „Kiedy ostatnio podawałem pacjentom grzyby albo ecstasy? Przecież się pani nie przyznam” – śmieje się prof. Torsten Passie. Dziś jest szanowanym badaczem, jego najnowsza książka Terapia z użyciem MDMA wyszła właśnie po polsku. Ale zaczynał od wypraw z plecakiem do Meksyku, tropienia lokalnych szamanów i nadziei, że halucynogenne grzyby pomogą mu złapać kontakt z jądrem wszechświata. Czy też z Bogiem – jeśli ktoś woli.

Prof. Passie od 30 lat bada zjawiska, do których dostępu broni mu prawo. Czasem działa legalnie, czasem – jak to mówi – w undergroundowych projektach badawczych. Urodził się w 1961 r., kiedy psychodeliki były w centrum uwagi badaczy w USA i Europie jako przydatne w leczeniu traum, lęków, depresji, uzależnień. I jako środki poszerzające świadomość. Ale LSD „wyciekło” z laboratoriów na ulice i społeczeństwa, przerażone wielką rekreacyjną karierą kwasu, zażądały zaprzestania badań.

Dziś Passie mówi mi o renesansie zainteresowania psychodelikami w terapii. Jednocześnie nadal nie może swobodnie stosować ich w terapeutycznej praktyce. Cytowani w jego książce pacjenci mieli to szczęście, że wzięli udział w niewielkich projektach badawczych, które mają naukowo potwierdzić wiedzę tradycyjnych szamanów. I być może pomóc w legalizacji psychodelików do medycznego użycia.

„W trakcie sesji ponownie przeżyłem ból, który czułem w wieku czterech lat – mówi jeden z pacjentów, cytowanych w książce prof. Passie. – Udało mi się rozwiązać moje problemy. Nie do końca rozumiem, jak do tego doszło. Nie zmienia to jednak faktu, że obecnie nie nachodzi mnie już nieuzasadniona melancholia, smutek ani strach przed utratą czegoś ważnego”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

„Jakbym znów był dzieckiem i otrzymał drugą szansę na podjęcie właściwych decyzji” – opisał psychodeliczną terapię inny pacjent.

ilustracja: Igor Kubik
ilustracja: Igor Kubik

Aleksandra Pezda: Leczenie psychodelikami sceptycy okreś­lają jako „szamanizm w białym fartuchu”. Czy czuje się pan szamanem?

Torsten Passie: W pewnym stopniu owszem, bywam szamanem. Przynajmniej z definicji. O ile przyjmiemy za Mirceą Eliadem, że szaman to mistrz ekstazy, specjalista od transu, przewodnik dusz i uzdrawiacz. To szaman wie, jak wprowadzić w trans, jak kierować sugestią podczas transu oraz – co równie ważne – jak z tego transu bezpiecznie człowieka wyprowadzić. Ja to robiłem. W tym sensie mógłbym o sobie powiedzieć: tak, jestem szamanem. Proszę jednak, żeby pani przypadkiem tak nie zatytułowała naszej rozmowy, bo się wyprę. Mimo wszystko jestem naukowcem i psychiatrą, postępuję zgodnie z regułami nauki.

Czego współcześni terapeuci mogliby się nauczyć od szamanów z kultur tradycyjnych?

Jak towarzyszyć pacjentom podczas sesji. Psychodelikami nie tyle się leczy, ile moderuje proces samoleczenia. Pacjenci potrzebują kogoś, kto będzie nad nimi czuwał, kto się nimi zaopiekuje. Zachodni lekarze i terapeuci mają natomiast tendencję, żeby wpływać na pacjentów i „coś z nimi zrobić”. Podczas sesji z psychodelikami powinni te ambicje powściągnąć. Gdybym więc mógł, organizowałbym dla nich kursy nowoczesnego szamanizmu. Byłoby to niezwykle użyteczne. A, i mam jedną uwagę do określenia, które pani przytoczyła: jeśli szaman, to nigdy w białym fartuchu! Jestem przeciwny stosowaniu psychodelików w szpitalnym otoczeniu. To nie ma sensu, kiedy uczestnicy sesji nie mogą się rozluźnić.

Brałem udział w takim eksperymencie: w latach 90. na Universität in Tübingen był realizowany projekt dotyczący psylocybiny [alkaloid o właściwościach psychodelicznych występujący naturalnie w setkach gatunków grzybów – przyp. red.]. Wziąłem w nim udział jako uczestnik, nie badacz. Nie przypominało to szamańskich sesji w najmniejszym stopniu. Organizatorzy nie dali uczestnikom przeżywać ich wewnętrznej podróży, cały czas nas badali, przeszkadzali nam. Już bym miał wizje, ale musiałem np. oddać mocz do badania. No po prostu trauma.

Kiedy więc ja zorganizowałem swój eksperyment z psylocybiną, zadbałem o lepsze warunki dla uczestników. Zapewniłem im przyjemne pomieszczenie, mogli się położyć, zasłonić oczy, założyć słuchawki z muzyką. I tak przez trzy godziny. Potem zapraszaliśmy ich do badań neuropsychologicznych na 40 minut. I znowu mogli wrócić do swoich przeżyć. Dzięki temu połowa uczestników osiągnęła stany mistyczne.

To ważne, aby sesje z psychodelikami były prowadzone w swobodnej atmosferze – rytuał odgrywa tutaj ważną rolę. Wystawiamy przecież pacjenta na doznania, z jakimi nie miał dotąd do czynienia, musimy zapewnić mu przy tym maksimum komfortu, żeby m.in. zniwelować powszechny lęk przed utratą kontroli. To wyklucza podchodzenie do pacjenta w białym fartuchu.

Lęk przed utratą kontroli – zdarza się pewnie często przed pierwszym doświadczeniem z psychodelikami?

To problem wielu pacjentów. I ja tego nie lekceważę. Kto się boi, powinien naprawdę podchodzić do tego ostrożnie. Może przecież złapać złą fazę i przez to pierwsze negatywne doświadczenie zamknąć sobie drogę do psychodelików raz na zawsze. Urojenia, napady lękowe – to się przecież zdarza. A grzyby – muszę to powiedzieć – są mniej bezpieczne niż podawana w małych, kontrolowanych dawkach MDMA (ecstasy), która oddziałuje w sposób dużo bardziej stabilny. Nie znaczy to, że po MDMA nie zdarza się lęk, jednak potencjalnie jest to zagrożenie dużo niższe niż pod wpływem psylocybiny czy LSD.

Dlaczego, skoro psylocybina to naturalna substancja?

Nie jestem wyznawcą podejścia, że pochodzące wprost z natury substancje są z gruntu lepsze lub bezpieczniejsze od farmaceutyków z laboratorium. Przeciwnie. Farmaceutyki w większości przypadków powstają w taki sposób, że badamy roślinę i jej składniki aktywne oraz ekstrakty, po czym szukamy ich alternatyw możliwych do wytworzenia w laboratorium. Zazwyczaj wychodzi produkt ze wzmocnionym efektem, ale bezpieczniejszy. Tak działa co do zasady farmaceutyczny przemysł – stara się wyeliminować ewentualne skutki uboczne czy zagrożenia związane z zażywaniem roślinnych wyciągów.

Jakie skutki działania psychodelików są widoczne w badaniach mózgu?

Podam tylko kilka konsekwencji. Wiemy na przykład, że psychodeliki zmieniają wrażliwość wzgórza – tej części mózgu, która jest jak stacja przekaźnikowa dla centralnego układu nerwowego. Wzgórze działa po części jak filtr. Psychodeliki ten filtr rozluźniają, do mózgu dostaje się więcej informacji, co zmniejsza nasz kontakt z rzeczywistością. Jednak z drugiej strony, szerzej uchylone drzwi wzgórza powodują, że doświadczamy różnych wrażeń poza ich zwykłym kontekstem, a to może być bardzo otwierające doświadczenie. W uproszczeniu: gdyby filtr wzgórza przestał działać zupełnie, stracilibyśmy możliwość odróżniania tego, co istnieje, od tego, co się nam wydaje, że istnieje. Gdyby wtedy stanął przed tobą niedźwiedź, mogłabyś nie dostrzec niebezpieczeństwa, zauroczona jego futrem. Znam takie zdarzenie po LSD – gitarzysta zgubił kostkę, grał na gitarze kawałkiem szkła. Poharatał sobie rękę, krew tryskała fontanną, a towarzystwo podziwiało to jak zjawisko estetyczne – nikt nie pomógł. Po MDMA to nie powinno się zdarzyć: pacjenci zachowują większą zdolność oceny tego, co realne.

Dalej: psychodeliki stymulują płat czołowy mózgu, co ma wpływ m.in. na kontrolę emocji i ocenę sytuacji. Zauważono również, że mogą modyfikować schematy współpracy między różnymi obszarami mózgu. Stare połączenia mogą nie działać, w ich miejsce wchodzą nowe. Poszerzają więc percepcję, pozwalają budować nowe skojarzenia. To właśnie jest przyczyna, dla której próbujemy leczyć za pomocą psychodelików.

Jeśli jednak chcemy zrozumieć zachodzące w mózgu zjawiska przy stosowaniu psylocybiny, LSD czy MDMA, warto zestawiać wyniki badań z PET, MRI czy EEG z subiektywnymi doświadczeniami pacjentów. Odpowiedź na pytanie: „Co się dzieje w mojej głowie?” jest równie ważna jak twarde dowody zdobyte dzięki nowoczesnym metodom badawczym.

A co się dzieje w ich głowach?

Pacjenci czują się tak, jakby patrzyli na siebie i na wydarzenia ze swojego życia z perspektywy obserwatora. Przeżycia, obraz samych siebie z różnych okresów umieszczają w nowym kontekście. Wydarzenia i emocje, pomiędzy którymi nie widzieli związku, nagle układają im się w logiczną całość. Zyskują jednoczesny dostęp do wielu obszarów swojej świadomości. Jeśli wiedzą, z czym przyszli, przy wsparciu terapeuty będą w stanie doświadczyć wglądu w swoje nerwice. Silne emocje wyzwolone podczas sesji przyśpieszają terapeutyczny proces.

Czyli można leczyć, wywołując u pacjenta „sztuczną” ekstazę?

Według mnie istnieje ekstrawertyczne oraz introwertyczne użycie psychodelików. Różnią się celem, motywacją, a dzięki temu dają też inne efekty. Zazwyczaj ci, którzy sięgają po psychodeliki w celach rekreacyjnych, są zorientowani na otoczenie. Ci, którzy chcą się leczyć, skupiają się na tym, co się dzieje w ich umyśle, w ich świecie wewnętrznym. Gdy kierujesz percepcję na zewnątrz, reagujesz inaczej – na imprezach ludzie się bawią, wchodzą w interakcje. Gdy się leczysz, kierujesz percepcję do własnego wnętrza.

Jaka jest różnica między działaniem psychodelików a antydepresantów?

Farmaceutyki zazwyczaj uspokajają. Wyciszają emocje, obniżają percepcję. Psychodeliki odwrotnie – podkręcają i emocje, i percepcję. To największa różnica. Inna polega na tym, że antydepresanty czy neuroleptyki bierzesz miesiącami lub całe lata po to, aby podtrzymać efekt. Mózg pacjenta jest poddany działaniu tych farmaceutyków przez cały ten czas, zmienia się więc niewątpliwie pod wpływem tych chemicznych substancji, a my tak naprawdę nie wiemy, w jaki sposób. Praca z psychodelikami natomiast opiera się na jednorazowych sesjach, po których organizm się oczyszcza. To oznacza, że skutków ubocznych będzie mniej.

A jakie mogą być efekty niepożądane?

Po grzybach – zaburzenia lękowe i urojenia, które mogą się utrzymywać przez tydzień lub dwa tygodnie. Po kilku sesjach, jeśli są częste, może się pojawić niestabilność psychiczna. Wystarczy jednak zwiększyć dystans pomiędzy sesjami i to mija. Zdarza się też, że odkryta podczas sesji prawda o sobie przytłacza pacjenta. Pamiętam kobietę, która odkryła, że nie może znaleźć upragnionego partnera, bo jest ogromnie irytująca, również dla siebie samej. Wiele dni po sesji musieliśmy ją wspierać, żeby sobie z tym poradziła. Licznym pacjentom przytrafiają się nieprzyjemne flashbacki [nawracające zaburzenia percepcji – przyp. red.] – jadą do domu i nagle przy kominku ponownie przeżywają coś nieprzyjemnego. Muszę jednak wyraźnie zaznaczyć, że klasyczne psychodeliki nie uzależniają. Bardzo trudno je również przedawkować.

rysunek: Marian Eile
rysunek: Marian Eile

Interesował się pan psychodelikami, zanim zdobył wykształcenie medyczne?

To się zaczęło, kiedy miałem 20 lat. Nie jestem religijnym człowiekiem, moi przodkowie byli hugenotami, dla mnie kontakt z bóstwem nigdy nie był istotny. Niespodziewanie dla siebie samego przeżyłem jednak pewne mistyczne doświadczenie – powiem tyle, że był wieczór, łowiłem ryby i nagle doznałem wszechogarniającego uczucia zjednoczenia z naturą. To mnie skłoniło do przyjrzenia się tej stronie rzeczywistości – zacząłem szukać doświadczeń mistycznych. Odkryłem, że psychodeliki prowadzą do takich doznań. To było na początku lat 80. Mogłem iść za to do więzienia, wtedy wszyscy uważali, że to groźne, że psychodeliki niszczą mózg, były zresztą zakazane. Doświadczenie to okazało się jednak na tyle silne, że postanowiłem podążać tą drogą, nie bacząc na ryzyko i koszty. Przyjąłem je dwa razy, a moje mistyczne przeżycia wróciły. Polegały na głębokim poczuciu, że istnieje coś większego niż ja i moje własne doświadczenie. Coś więcej niż ta część rzeczywistości, której sam doświadczam. Coś boskiego. Towarzyszyło temu również uczucie przyjemności: nie czujesz granic między własnym ciałem i umysłem a naturą. Masz przy tym pewność, że ten odczuwany przez ciebie wewnętrzny świat jest bardziej prawdziwy niż otaczająca cię na co dzień rzeczywistość.

Wracał pan do tego?

Jeździłem potem kilka razy do Meksyku i Gwatemali na kolejne sesje z szamanami. Wtedy wymagało to wielkiego wysiłku, żeby się do nich dostać. Nie tak jak teraz, kiedy za duże pieniądze podłączasz się do zorganizowanej wyprawy do szamana, jakbyś jechała na wycieczkę w jakimś biurze podróży. Ja wędrowałem do nich tygodniami, po górach, z przyjacielem, którego zadaniem było towarzyszyć mi w sesjach dla bezpieczeństwa.

Pamiętam taką sesję w Meksyku u słynnej szamanki Marii Sabiny. Przyszła do niej po pomoc pewna rodzina: matka, ojciec i nastoletnia córka. Wędrowali przez cały tydzień, byli bardzo zdeterminowani – dziewczynę męczył półpasiec. Trafiłem na wieczorny rytuał z ich udziałem, tym razem byłem tylko obserwatorem. Wtedy jeszcze studiowałem medycynę. Po dwóch godzinach rytuału szamanka wstała nagle, chwyciła matkę za ramiona i mocno nią potrząsnęła. Bardzo mocno, wydało mi się to wręcz przemocowe. Krzyknęła przy tym: „Pozwól jej odejść!”. Nic nie rozumiałem – sesja była przecież przeznaczona dla tego dziecka. Dopiero potem pojąłem, że szamanka odkryła toksyczną więź między nadopiekuńczą matką a jej podporządkowaną córką. Ta psychiczna przyczyna przerodziła się w chorobę fizjologiczną. Po tej jednej sesji dziewczynka wydobrzała. Jedna interwencja! A ile czasu musiałby na to poświęcić terapeuta?

Czyli po pierwszych doświadczeniach był pan przekonany, że to pomaga?

Nie, wtedy miałem tylko nadzieję na mistyczne przeżycie. Można jednak powiedzieć w ten sposób: kiedy cierpisz na depresję, czujesz się źle z samym sobą. Czujesz się odseparowany od rzeczywistości. Często pacjenci mówią: „Straciłem kontakt z Bogiem”. Bez rewelacji neurobiologii można by więc logicznie uzasadniać, że psychodeliki będą pomocne. Przywracają bowiem dobry kontakt z samym sobą i ze światem. Więc tak – mistyczne doświadczenie może być antidotum na depresję. Bo depresja to doświadczenie antymistyczne. Z takim jednak zastrzeżeniem: są różne rodzaje i przyczyny depresji. Jeśli jesteś matką, która straciła dziecko w wypadku samochodowym, albo umarł twój mąż, to grzybki halucynogenne nie pozbawią cię psychicznego bólu. Nie wyobrażaj sobie, że psychodeliczna podróż zdejmie ciężar z twoich ramion albo wyjmie sztylet z twojego serca. Podobnie z zespołem stresu pourazowego. Możesz mieć stany lękowe spowodowane wspomnieniem wojny, ale możesz też cierpieć z tego powodu, że po odniesionych na froncie ranach będziesz do końca życia jeździć na wózku. Psychodeliki nie pomogą wstać z wózka – w tym sensie nie uleczą. Może jednak pomogą pogodzić się ze stratą. Dzięki tym sesjom ludzie mogą ruszyć do przodu z takiego punktu w życiu, w którym utknęli.

Skąd bierze się dziś wzrost zainteresowania psychodelikami w medycynie?

Według mnie głównie przez kryzys konwencjonalnej farmakologii. Przez ostatnie 30 lat, kiedy inwestowano grube miliony w poszukiwanie metod leczenia depresji oraz zaburzeń lękowych i psychoz, nie odnotowano przełomowych odkryć. Ciągle wiemy tyle samo. A liczba pacjentów potrzebujących terapii dramatycznie rośnie. Dane wskazują, że antydepresanty przynoszą niewystarczające rezultaty. Badacze są zdesperowani, aby znaleźć jakąś inną metodę w psychiatrii – coś, co będzie nową obietnicą, nadzieją na pozytywne zmiany.

Muszę jednak wyraźnie powiedzieć, że od lat 60., kiedy nauka zainteresowała się psychodelikami w leczeniu lęków, psychoz i depresji, nie zebraliśmy dowodów na to, że psychodeliczne sesje leczą. Moim zdaniem gdyby leczyć depresję wyłącznie psychodelikami, skuteczność takich sesji u konkretnego pacjenta z czasem by spadała.

Jak to? Pan przecież wierzy, że te terapie działają.

Działają, ale jako jeden z elementów procesu terapeutycznego. To logiczne. Ludzi w kryzysowych sytuacjach trzeba wspomagać przez dłuższy czas. Nie da się ich wrzucić na sesję MDMA, LSD czy psylocybiny i spodziewać się trwałych efektów na długie lata. Po wojnie, utracie dziecka czy w sytuacji, gdy zaczyna brakować pieniędzy na wynajęcie mieszkania, zostawić ich w tym samym środowisku z tymi samymi problemami i liczyć, że jedna podróż po grzybkach da im siłę na zawsze?

Dzięki psychodelikom pacjent staje się bardziej otwarty i podatny, proces terapeutyczny może być więc łatwiejszy i jednocześnie bardziej skuteczny. Mogłoby to wyglądać tak: w cykl cotygodniowych terapii, raz na kilkadziesiąt spotkań, trzeba by włączyć sesję z psychodelikami. To by zintensyfikowało proces terapeutyczny. Nie chciałbym przy tym, aby terapeuci prowadzili te sesje w swoich gabinetach. Myślę, że musielibyśmy je organizować w klinikach, w warunkach choć trochę przypominających tradycyjne rytuały.

Czy doczekamy się legalizacji psychodelików w terapii?

Na razie nikt na całym świecie ich oficjalnie nie używa. Na kilku uniwersytetach są prowadzone małe projekty eksperymentalne. Nadal jesteśmy na początku drogi, wciąż nie mamy naukowych dowodów, że to w ogóle działa.

Od lat 80. coraz więcej mówi się o MDMA jako o środku wspierającym terapię. To pod wieloma względami kontynuacja prac z LSD i psylocybiną. Przy tym terapia MDMA jest o wiele bezpieczniejsza, bo wywołuje mniej zmian w procesach poznawczych i percepcji zmysłowej. Łagodzi lęk, może pomóc w konfrontacji z sytuacją, która wywołała traumę, i lepiej się metabolizuje niż klasyczne psychodeliki. Daje fantastyczne rezultaty.

Torsten Passie, ilustracja: Cyryl Lechowicz
Torsten Passie, ilustracja: Cyryl Lechowicz

Torsten Passie:

Psychiatra, filozof, socjolog, psychoterapeuta. Profesor uniwersytetów medycznych w Harvardzie i Hanowerze. Jeden z najważniejszych europejskich autorytetów w dziedzinie terapii z użyciem psychodelików. W 2020 r. nakładem Wydawnictwa Cień Kształtu ukazała się po polsku jego najnowsza książka Terapia z użyciem MDMA.

Czytaj również:

Kosmiczny odlot Kosmiczny odlot
i
zdjęcie: NASA (CC-BY-NC 2.0)
Wiedza i niewiedza

Kosmiczny odlot

Rosalind Watts, Alex Evans, Sam Gandy

Astronauci, patrząc na Ziemię z orbity, widzą ją jako całość. To prze­życie ich zmienia, sprawia, że zaczynają odczuwać mocniejszą więź­ ­z innymi ludźmi i naturą. Podo­bny efekt, nie lecąc w kosmos, można osiągnąć dzięki substancjom psychodelicznym.­

Był rok 1966. Pisarz Stewart Brand spoglądał z dachu na panoramę San Francisco. Wskutek zażycia substancji psychoaktywnej miał wrażenie, że dostrzega krzywiznę Ziemi i zastanawiał się, dlaczego jeszcze nikt nie sfotografował naszego globu z kosmosu. Przecież takie zdjęcie mogłoby sprawić, że ludzie poczuliby się silniej związani ze swoją planetą i ze sobą nawzajem. Tego samego dnia Brand zanotował w dzienniku: „Czemu nie widzieliśmy dotąd fotografii przedstawiającej Ziemię w całości?”. Nazajutrz zamówił setki plakatów i przypinek z tym pytaniem. Zainicjowana przez niego kampania błyskawicznie zyskała rozgłos w Stanach Zjednoczonych.

Czytaj dalej