Prefabrykaty: łatwe w produkcji, wygodne w transporcie, ich złożenie nie wymaga studiów politechnicznych. Ale żeby powstały, potrzebny jest wizjoner.
Na początku był nadopiekuńczy ojciec. W 1833 r. Herbert Manning, londyński cieśla, postanowił stworzyć łatwy do przetransportowania i zmontowania dom dla własnego syna, który emigrował do Australii. Rozrysował go na planie prostokąta, konstrukcję nośną wykonał z drewna. Wyciął słupki i belki, rozstawił je w równych odległościach. Na słupach wykonał lekkie nacięcia, które pozwoliły na zainstalowanie między nimi paneli – okien, drzwi lub zwykłego wypełnienia. Całość zwieńczył dwuspadowym dachem. Tym prostym sposobem zmienił raz na zawsze dzieje budownictwa: wprowadził standaryzację.
Kolonizatorskie zapędy Europejczyków były jednym z dwóch głównych bodźców rozwoju technologii prefabrykacji. Gwałtownie wzrosło zapotrzebowanie na domy, które można było postawić szybko, tanio i przy pomocy niewykwalifikowanych robotników. Drugim bodźcem była rewolucja industrialna. Największa zmiana dokonała się dzięki wprowadzeniu do masowej produkcji niepozornej, ale jakże ważnej części – gwoździ. Wcześniej wyrabiano je ręcznie, co było czasochłonne i drogie. Prefabrykacja umożliwiła też przeniesienie sporej części produkcji do fabryk, co zredukowało czas pracy na placu budowy do minimum. Poprawa jakości produkowanych seryjnie elementów czy uniezależnienie budowy od warunków pogodowych to tylko niektóre z innych plusów budowania z prefabrykatów.
Balonowa technologia
Tak naprawdę to gdyby nie prefabrykacja, nie byłoby Stanów Zjednoczonych i ich mitu założycielskiego, bo równocześnie z pomysłem Manninga w USA zrodził się system konstrukcji drewnianej oparty częściowo na wykorzystaniu prefabrykowanych elementów. Nazywano go balloon frame – ramą balonową. Składała się ona ze słupów i belek o mniejszym przekroju niż grube bale, z których do tej pory korzystano. Z tak ciętego drewna łatwiej się budowało. Było ono też bardziej dostępne, łatwiejsze w transporcie i tańsze.
Sama nazwa konstrukcji powstała ponoć w 1833 r., kiedy w Chicago stawiano drewniany kościół pw. Matki Boskiej Wniebowziętej. Robotnicy, nieznający jeszcze nowatorskiej techniki, mieli stwierdzić, że tak wiotka konstrukcja zostanie przy pierwszym silniejszym wietrze zdmuchnięta niczym balon. Okazało się jednak, że ani opinie robotników, ani opowieść o genezie nazwy nie były prawdziwe. Konstrukcja okazała się na tyle mocna i wytrzymała, że po dziś dzień większość drewnianych domów w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Skandynawii buduje się właśnie tą techniką. A co do nazwy to prawdopodobnie pochodzi ona od Kreolów zasiedlających Missouri w pierwszej połowie XIX w. Budowali oni domy systemem nazywanym maison en boulin – jak sposób montowania rusztowań podczas stawiania na Starym Kontynencie kamiennych budynków.
Firmy budowlane w USA już na początku XX w. stworzyły potężny rynek sprzedaży wymarzonych gotowych domów, głównie drewnianych, dla prężnie rozwijającego się i bogacącego społeczeństwa. Największym sukcesem mogła pochwalić się spółka Sears, Roebuck and Co., która w latach 1908–1940 sprzedała niemal 100 tys. domów. W katalogu firmy na początku było ponad 20 modeli, a już po kilku latach – bagatela – 450. Domy spółki można było zamówić na poczcie razem z całym wyposażeniem, włączając w to hydraulikę, okablowanie i zestaw mebli (za dodatkową opłatą) prezentowany w oddzielnym katalogu. Ceny wahały się od 650 do 2500 dolarów za dom. Były tak atrakcyjne, że np. koncern Standard Oil w 1917 r. zamówił 156 egzemplarzy naraz dla pracowników swojego nowego zakładu górniczego. By je przetransportować, zbudowano nowe odcinki linii kolejowej.
Domy – obszerne, z gankiem, duże, małe, o dwuspadowych lub czterospadowych dachach, z oknem mansardowym albo bez niego – doskonale odpowiadały na potrzeby robotników i na oczekiwania klasy średniej. Dzisiaj stoją przy tysiącach ulic w całych Stanach.
Współczesne amerykańskie domy katalogowe nie różnią się niczym od tych sprzed 100 lat, z tą może różnicą, że mają klimatyzację. To zwycięstwo tradycji przy jednoczesnym zredukowaniu potrzeby poszukiwania nowych rozwiązań. No i zupełny brak architekta. Wspomniana firma Sears, Roebuck and Co. wyprodukowała na przestrzeni ponad 30 lat tysiące domów. Próżno szukać w katalogach nazwisk ich twórców.
Wszystkie patenty pana Prouvégo
Architekci, szczególnie europejscy, zainteresowali się prefabrykatami dopiero po pierwszej wojnie światowej, wraz z nadejściem wielu nowinek technologicznych i sukcesami socjaldemokracji. Takie domy idealnie pasowały też do lansowanej przez modernizm estetyki maszyny. Dom miał być jak samochód – tani i powszechnie dostępny. Walter Gropius, dyrektor Bauhausu, w latach 1920–1923 stworzył system, który nazwał Baukasten. Wykorzystywał on ustandaryzowane betonowe płyty, co umożliwiło zbudowanie pierwszego prefabrykowanego domu o płaskim dachu. Projekt był tak nowatorski, że okazał się kompletnym niewypałem. Nikt go nie chciał kupić. Podobny los spotkał drugi prototyp rodem ze szkoły w Dessau – Metalltypenhaus Georga Muche i Richarda Paulicka. Ich dom był w całości ze stali, miał płaski dach i smukłe, wertykalne okna. Mienił się jak lustro i wyglądał tak awangardowo, że jeszcze dzisiaj zostałby uznany za niekonwencjonalny. Niestety, nigdy nie wyszedł poza fazę prototypowania.
Największą gwiazdą prefabrykacji był jednak Jean Prouvé, francuski metaloplastyk, samouk konstrukcji i architektury. Urodził się w 1901 r.i dorastał w lotaryńskim Nancy jako drugie z siedmiorga dzieci artysty Victora Prouvé i pianistki Marie Duhamel. Dzięki rodzicom Jean miał stały kontakt z artystycznymi i rzemieślniczymi elitami miasta związanymi z l’École de Nancy, kolektywem, który postawił sobie za cel zatarcie granicy między sztuką a rzemiosłem oraz uczynienie sztuki dostępną dla wszystkich. Szkoła kowalstwa artystycznego i ślusarstwa była więc dla młodego adepta naturalnym wyborem. Już w 1923 r. założył swój pierwszy zakład, w którym produkował żyrandole i meble. Siedem lat później otworzył fabrykę stalowych elementów konstrukcyjnych.
W pełni poświęcił się prefabrykatom w 1937 r., gdy rząd francuski wprowadził opłacane przez zakłady pracy wakacje. Nagle w całym kraju wzrosło zapotrzebowanie na domki letniskowe. Wraz z dwójką znajomych projektantów Prouvé wymyśli domek o powierzchni 11 m², który będzie można postawić w zaledwie pięć godzin, a rozmontować w dwie. Dwa lata później Ministerstwo Lotnictwa zorganizowało konkurs architektoniczny na małe schronienia dla wojska. Pracownia Prouvégo najlepiej sprostała wymaganiom (lekkość, mobilność i prostota) określonym przez gen. Dumontiera. Kompaktowe, oparte na siatce 4 x 4 m, o konstrukcji stalowej i drewnianym wypełnieniu, wymagały do postawienia tylko dwóch par rąk. Ministerstwo natychmiast zamówiło 300 modeli. Prouvé wiedział, że w pewnym momencie wojsko zacznie racjonować stal ze względu na przygotowania do wojny. W ciągu miesiąca udało mu się wyprodukować wszystkie elementy konstrukcyjne, a wykonanie drewnianych paneli zlecił podwykonawcom w alpejskich miasteczkach. W nagrodę za dotrzymanie terminów większość jego pracowników dostała wezwanie do wojska.
Prouvé swoimi pierwszymi projektami udowodnił, że potrafił mieć do architektury podejście systemowe. Chciał, by jego modułowe domy, często przeznaczone do tymczasowego użytku, były w każdej chwili gotowe do produkcji, spakowania, dostarczenia, wypakowania i zbudowania w ciągu kilku godzin. I to tylko z instrukcją i kilkoma osobami do pomocy. Idealnie wyczuł ducha nowej wojny. W tym samym czasie, gdy Niemcy wprowadzili pojęcie Blitzkrieg do leksykonu wojennego, zaadaptował je na potrzeby architektury.
W trakcie wojny Prouvé nie próżnował i na bazie swojego wcześniejszego projektu tworzył nowe prototypy domków. Po wyzwoleniu kraj skupił się na gorączkowej odbudowie. Cztery lata wojny pozostawiły 460 tys. zburzonych i 2 mln uszkodzonych domów. Ministerstwo Odbudowy i Planowania Przestrzennego zleciło zakładowi Prouvégo budowę domów dla uchodźców w Lotaryngii i Franche-Comté. Powstały budynki o powierzchni 36 m², które można było postawić w jeden dzień. Na zewnątrz wyglądały niepozornie – drewniane baraki o spadzistym dachu. Ich wewnętrzna konstrukcja była jednak absolutnie nowatorska. Stalowy szkielet składał się z kilku trójkątnych belek dachowych wspartych na poprzecznej, podłużnej belce, która sama opierała się na zgrabnej dwuczłonowej podporze rozczepionej niczym widelec postawiony w samym środku domu. Wewnątrz były trzy pokoje, ale budynek równie dobrze mógłby funkcjonować jako jedno, dowolnie aranżowane pomieszczenie. Stalowa konstrukcja stała się jego najbardziej charakterystycznym elementem.
Dom na lepsze czasy
Prouvé tworzył dalej. Projektował domy mniejsze i większe, miejskie (na przedmieściach Paryża) i tropikalne (Afryka), o wypełnieniu drewnianym lub stalowym, na podporach kamiennych lub betonowej ławie fundamentowej. Niestety, większość projektów nie wyszła poza fazę prototypowania. Jednak Prouvé się nie zniechęcał. Jego wyobraźnia nie znała granic, ale znały je finanse firmy. W 1952 r. wspólnicy wytoczyli konstruktorowi proces i pozbawili go udziałów, argumentując to złym zarządzaniem. Ciągłe udoskonalanie patentów kosztowało firmę majątek.
Prouvé do końca życia miał żal do swoich partnerów, ale się nie poddał. Odszedł i założył małe atelier dwa kroki od swojego domu (który notabene zbudował ze zbędnych prefabrykatów wykonanych w jego fabryce). Cztery lata po tym rozstaniu pojawił się w jego pracowni opat Pierre, katolicki ksiądz, były parlamentarzysta i bojownik o poprawę warunków życia ludzi biednych i bezdomnych. Poprosił o nowatorski projekt domu dla potrzebujących. Prouvé w ciągu kilku tygodni stworzył coś absolutnie wyjątkowego. Le Maison des Jours Meilleurs (Dom na lepsze dni) miał 45 m² i elegancką, opływową sylwetkę. Wewnątrz został podzielony na trzy strefy: dzienną – z jadalnią i salonem, nocną – składającą się z dwóch pokoi, a także oddzielnie opatentowany okrągły trzon, który nie tylko mieścił kuchnię i łazienkę, ale stanowił też główny element konstrukcyjny utrzymujący płaski aluminiowy dach. Wszystkie materiały były na tyle lekkie, że można je było szybko przewieźć zwykłymi ciężarówkami. Drewniane panele ścienne, nasączone żywicą, robotnicy mogli ustawić w kilka godzin.
W ramach prezentacji dom postawiono w stolicy Francji, nad brzegiem Sekwany w październiku 1956 r. Przyjechał sam Le Corbusier. Budynek zrobił na architekcie tak wielkie wrażenie, że napisał o nim: „[…] Jean Prouvé wybudował najprzystojniejszy dom, jaki widziałem: najbardziej perfekcyjny obiekt do zamieszkania, najbardziej błyskotliwą rzecz, jaką kiedykolwiek skonstruowano”. Zdawać by się mogło, że tak wyjątkowe słowa uznania od papieża architektury modernistycznej potrafiły otworzyć wszystkie drzwi i skierować karierę Jeana Prouvégo ponownie na właściwe tory. Niestety, okazało się, że dom nie mógł uzyskać atestu francuskiego instytutu budownictwa, ponieważ łazienka mieszcząca się w trzonie nie miała… bezpośredniego otworu na zewnątrz. Ostatecznie produkcja zakończyła się na trzech egzemplarzach.
Doskonalsze schronienie
Idee Jeana Prouvégo nabierają szczególnego znaczenia dziś, w dobie kryzysu uchodźczego. Według szacunków ONZ na całym świecie jest już ponad 68 mln uchodźców, z czego prawie 3 mln nowych „dołączyło” w 2017 r. – najwięcej od kiedy UNHCR, agenda ONZ zajmująca się uchodźcami, prowadzi obliczenia. Z pomocą (we współpracy z Organizacją Narodów Zjednoczonych) przyszedł im nie architekt, ale jedno z największych przedsiębiorstw meblarskich na całym świecie – IKEA. Szwedzka firma zainwestowała ponad 3 mln euro w badania nad stworzeniem najprostszego domu, który pomógłby godniej i wygodniej żyć uchodźcom w obozach przejściowych, gdzie ludzie średnio mieszkają 12 lat, zwykle w namiotach od UNHCR. Jakość tych ostatnich pozostawia jednak wiele do życzenia. Wykonane są z materiału, więc ich trwałość wyliczona jest na maksimum pół roku. Nie gwarantują prywatności, łatwo je zalewa, nie chronią przed nadmiarem ciepła i niskimi temperaturami.
IKEA wymyśliła Better Shelter. Ten spartański w swoim wyglądzie domek wydaje się bardzo niepozorny. Chociaż kosztuje 1,5 tys. euro – dwa razy tyle co namiot UNHCR – jest zaprojektowany tak, by przetrwał minimum trzy lata. Ma 17 m², a zbudowano go na bazie prostego, stalowego szkieletu, który obija się panelami z polipropylenu, lepiej izolującego i bardziej wytrzymałego od zwykłego materiału namiotowego. Cały domek mogą złożyć cztery osoby w mniej niż cztery godziny i posługując się tylko instrukcją oraz zwykłym młotkiem. O typowym dla IKE-i kluczu imbusowym możemy zapomnieć. Zestaw zawiera również specjalną tkaninę montowaną na dachu, która odbija słońce w ciągu dnia i zatrzymuje ciepło w nocy, a także panel słoneczny oświetlający pomieszczenie przez cztery godziny dziennie. W pakiecie dostajemy też kontakt z wyjściem USB. Całość IKEA dostarcza w dwóch pudłach o wymiarach 199 x 109 x 28 cm, ważących tylko 169 kg.
Na dłuższą metę Better Shelter nie rozwiąże problemu, jakim jest zapewnienie dachu nad głową wszystkim mieszkańcom świata. Stanowi za to istotny wkład w rozwój technologii, która może nam niebawem pozwolić szybko i tanio budować. Chociaż sami uchodźcy mówią, że już możliwość wyprostowania się wewnątrz takiego domu to niebywała poprawa warunków życia, nie możemy poprzestawać na tak podstawowych wymaganiach. Pierwszy prefabrykowany dom projektu Herberta Manninga wyglądem i konstrukcją (choć wykonany z innych materiałów) łudząco przypominał dom IKE-i. Być może, by móc poczynić następne kroki w ulepszaniu warunków życia uchodźców, trzeba zacząć o nich myśleć tak, jak Manning o swoim synu, gdy projektował mu dom – czule i z troską.
Warto dodać, że aż 60% domów budowanych co roku w USA jest z drewna.